Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czoło miała takie same jak ów Duś, wysoko uniesione, za duże prawie, niby jakowejś myśli poważnej zbyt przestronnie oddane. Twarz inna, drobna, malutkimi rysami przykrojona.
Szukał spojrzenia Lenory. W wielkich źrenicach mieniło się światło ciemne, zwiewne, jak na stali.
— Jesteście komuniści? Jaka tam z ciebie komunistka?! — Pytał, skąd się zjawiła, jakim lichem, czy cudem? I co ją tu przyniosło? I że się znów spotkali.
Przysunęła się, umykając jednak z objęcia. Nie teraz. Chciała jeszcze przemówić, wypowiedzieć od razu. — My idziemy do strejku — wyrzekła uroczyście. Jeszcze przed chwilą na śmierć o tym zapomniała, ale on, on niech wie. Ma teraz ostrzeżenie.
Szczęście w niej zaszumiało, że ostrzegła, za szczęściem czarna niewdzięczność, że Supernak inaczej rozkazywał, za niewdzięcznością strach, że wszystko inaczej wypada, niż potrzeba! Dla lepszego nawiązania, przeszła na bezrobocie, krasząc smutne słowa śmiechem swobodnym, tyle tylko, że cichym. I o czym innym, co jej przez drogę w głowie nie postało, nie pytana i nie proszona: o Supernaczce.
Czemuż to o niej, gdy nie znał przecie tej kobiety, na oczy nie widział?! Mówiła o nieszczęśliwej, jakby o wydarzeniu przykrym, lecz potrzebnym. Po to, aby gdy rzecz doszła do chwili, jak Knote maszynę do szycia zabiera, przysiąść się blisko i twarz rozpłomienioną do ramienia chłopca na dłużej przyłożyć.
Woda w saganach syczy, robota dawno już się opóźniła, ogień pod blachą z kuchni aż tu cienie roz-