Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Za serce ją targnęło dopiero w drzwiach kuchenki. Zderzyła się z Lenorą oko w oko, spod obrębu kapelusza popatrzyły szare źrenice dziewczyny światłem radości — wiadomo zaś, wmieszana do tych sprawek, za dwa tygodnie wyleci Lenorka z Erazma raz na zawsze, inaczej nie byłby dyrektor dyrektorem.
Wyłożywszy z torebki pięć cytrynowych landrynek, powiedziała pani Knote z ożywczym uśmiechem:
— Dla ciebie, żeby ci się nie nudziło.
Miałoby się nudzić, teraz tutaj!!
Teraz, tutaj zapomniała Lenora o saganach na blasze stojących i o wszystkim, i o całym świecie. Nie, żeby nie chwyciła się ostro za robotę. Tutaj ługu dosypać, a tu sody, a tam stół odstawić, a tam dywanik sprzed kanapki uprzątnąć. Lecz poprzez wszystkie kroki, inne jakieś kroki dudnią dokoła, w jedną stronę prowadzą! Czy on tam jest w tej nyży? I tam śpi? Albo książkę czyta? Albo drzemie?
Czy on tam jest?
Jeżeli jest, to po cóż się przebrała do tych podłóg? Czemu żakiet, odświętna sukienka i różowe pończochy przez kuchenny stołeczek przewieszone, po cóż się kręcić w starym fartuchu Knote?
A tu dorady Supernaka przykre i surowe, żeby zmawiać Mieniewskiego na jutro między stawy! A tego nie mówić, a to znów przeszpiegować, a potem sami się za niego wezmą!
Wystąpiła Lenora z owych myśli, jak z koła zaklętego, ręce same przed nią poleciały, otwarła niedomknięte drzwi nyży. Był! Był tam. Leżał sobie na łóżku. Właśnie spał. A teraz otwarł oczy. Krew jej zbiegła do