Budowniczy Solness (Ibsen, 1899)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Budowniczy Solness
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BUDOWNICZY SOLNESS.
SZTUKA W TRZECH AKTACH.

OSOBY:

HALVARD SOLNESS, budowniczy.
PANI ALINA SOLNESS, jego żona.
DOKTÓR HERDAL, lekarz domowy Solnessów.
KNUT BROVIK, budowniczy, pomocnik Solnessa.
RAGNAR BROVIK, jego syn, rysownik.
KAJA FOSLI, siostrzenica Knuta Brovika, buchalterka.
PANNA HILDA WANGEL.
Damy. — Tłum uliczny.

Rzecz dzieje się w domu budowniczego Solnessa.







AKT I.
Skromnie umeblowana pracownia u budowniczego Solnessa. — Podwójne drzwi w lewéj ścianie prowadzą do przedpokoju, z prawéj — drzwi do dalszych pokoi. W głębi drzwi otwarte do pokoju rysunkowego. Na przodzie sceny z lewéj strony pulpit z księgami, papierami i potrzebami do pisania, za drzwiami piec, w rogu po prawéj kanapa, przed nią stół i kilka krzeseł. Na stole karafka z wodą i szklanka, na przodzie sceny po prawéj mniejszy stolik, fotel na biegunach i drugi fotel. Lampy pozapalane w pokoju rysunkowym, lampy na stole w rogu i na pulpicie.

SCENA PIERWSZA.
Knut Brovik i jego syn Ragnar siedzą w rysunkowym pokoju, zajęci planami i obrachowaniami. Knut Brovik jest starcem mizernym, z białemi włosami i brodą, ubiór jego jest czarny, wytarty, ale schludny; ma okulary i biały, nieco przyżółkły, krawat. Ragnar Brovik ma około lat trzydziestu, starannie ubrany blondyn, z figurą lekko naprzód podaną. Kaja Fosli w pracowni przy pulpicie wpisuje coś w księgę główną. Jest to delikatna, dwudziestoletnia dziewczyna, z chorobliwym wyglądem. Nosi na oczach zielony daszek. Wszystko troje pracują jakiś czas w milczeniu.

STARY BROVIK (podnosi się nagle niespokojnie i podchodzi do drzwi otwartych). Już dłużéj wytrzymać nie mogę!
KAJA (podchodzi do niego). Bardzo ci niedobrze dziś wieczorem, wuju?
BROVIK. Zdaje mi się, że mi codzień gorzéj.
RAGNAR (który się przybliżył). Idź już, ojcze. Sprobuj trochę zasnąć.
BROVIK (niecierpliwie). Może mam się położyć? Czy chcesz, bym się udusił?
KAJA. Przejdziesz się trochę.
RAGNAR. Chodź, ojcze, odprowadzę cię.
BROVIK (gwałtownie). Nie wyjdę, dopóki on nie przyjdzie. Dziś wieczór właśnie mam pomówić (z powstrzymaną wściekłością) z nim — z szefem.
KAJA (niespokojnie). Ach! nie, wuju! zaczekaj.
RAGNAR. Tak, ojcze, lepiéj czekać.
BROVIK (z trudnością chwytając oddech). Ha! ha! — ja nie mam czasu długo czekać.
KAJA (nasłuchując). Cicho! słyszę go na wschodach.

(Wszyscy wracają do swojej roboty. Krótkie milczenie. Solness wchodzi przez przedpokój. Jest to człowiek starszy, zdrów i krzepki, z krótko ostrzyżonemi kędzierzawemi włosami, ciemnym wąsem i ciemnemi, krzaczystemi brwiami. Ubrany jest w zielonawy, szczelnie zapięty żakiet ze stojącym kołnierzem i szerokiemi wyłogami, ma miękki, popielaty, filcowy kapelusz, pod pachą niesie parę tek).


SCENA DRUGA.
POPRZEDNI, SOLNESS.

SOLNESS (we drzwiach wskazuje na rysunkowy pokój i pyta szeptem). Czy już poszli?
KAJA (po cichu, wstrząsając głową). Nie. (Zdejmuje daszek).

(Solness przechodzi przez pokój, rzuca kapelusz na krzesło, kładzie teki na stoliku w rogu i zbliża się znów do pulpitu. Kaja ciągle pisze, ale jest widocznie zdenerwowana i niespokojna).

SOLNESS (głośno). Pozwól pani, niech zobaczę. (Nachyla się nad nią, jakby zaglądając w książkę i szepcze). Kajo.
KAJA (pisząc, po cichu). Cóż?
SOLNESS. Czemu zawsze zdejmujesz daszek, gdy ja wchodzę.
KAJA (po cichu). Bo w nim szkaradnie wyglądam.
SOLNESS (z uśmiechem). A ty tego nie chcesz, Kajo.
KAJA (patrząc na niego z pod oka). Za nic w świecie w pańskich oczach.
SOLNESS (gładząc lekko jéj włosy). Biedna, biedna mała Kaja.
KAJA (spuszczając głowę). Cicho! mogą usłyszéć.
SOLNESS (idzie niedbałym krokiem na prawo, powraca i zatrzymuje się we drzwiach pokoju rysunkowego). Czy nikt nie pytał o mnie?
RAGNAR (podnosząc się). Byli ci młodzi ludzie, którzy chcą miéć zbudowaną willę w Löwstrand.
SOLNESS (mrukliwie). Aha!... Muszą poczekać; ja sam jeszcze nie mam na nią planu w myśli.
RAGNAR (zbliżając się, z wahaniem). Bardzo im na tém zależy ażeby mieli plany w jaknajkrótszym czasie.
SOLNESS (jak wprzódy). Ma się rozumiéć. Wszyscy tego żądają.
RAGNAR (spoglądając na niego). Pragnęliby jak najprędzéj urządzić się we własnym domu.
SOLNESS. Tak, tak, znamy się na tém. Muszą wziąć, co im się zdarzy; szukają sobie jakiegokolwiek mieszkania, jakby tymczasowego schroniska, i na tém poprzestać. Dziękuję. Jeżeli chcą, niech się zwrócą do kogo innego. Powiedz im to pan, jeśli się jeszcze zgłoszą.
BROVIK (przesuwa okulary na czoło i patrzy na niego z niedowierzaniem). Do kogo innego!... Czyby pan oddał tę robotę?
SOLNESS (niecierpliwie). No tak, do dyabła, gdyby do tego przyjść miało. To lepiéj, niż budować na niepewne. (stanowczo) Tak mało znam tych ludzi.
BROVIK. Są to ludzie bardzo pewni. Ragnar ich zna, bywa u nich. Bardzo pewni ludzie.
SOLNESS. Pewni! pewni! Nie o to mi chodzi. Dobry Boże! czy mnie już pan nie rozumie? (gwałtownie) Nie chcę miéć nic do czynienia z obcemi. Mogą się zwrócić, do kogo im się podoba.
BROVIK (podnosząc się). Pan to mówi na seryo?
SOLNESS (zły). No tak, na ten raz. (Przechadza się po pokoju).

(Brovik spogląda na Ragnara; ten daje mu ostrzegające znaki).

BROVIK (wchodzi do pracowni). Czy pozwoli mi pan zamienić z sobą słów parę?
SOLNESS. Bardzo chętnie.
BROVIK (do Kai). Idź tam na chwilę.
KAJA (niespokojnie). Ale wuju...
BROVIK. Zrób, co ci mówię, dziecko, i zamknij drzwi za sobą.

(Kaja wychodzi, ociągając się, do rysunkowego pokoju, rzuciwszy ukradkiem na Solnessa błagalne spojrzenie)

BROVIK (przyciszonym głosem). Nie chcę, by te biedne dzieci dowiedziały się, jak źle jest ze mną.
SOLNESS. Bo téż pan rzeczywiście w tych dniach bardzo źle wygląda.
BROVIK. Ze mną wkrótce będzie koniec. Siły opuszczają mnie z dnia na dzień.
SOLNESS. Siadaj-że pan.
BROVIK. Skoro pan pozwala...
SOLNESS (zwraca lekko ku niemu fotel). Proszę... no, siadaj pan.
BROVIK (siadłszy z trudnością). Idzie mi już tylko o Ragnara. To rzecz najtrudniejsza. Cóż z nim będzie?
SOLNESS. Pański syn naturalnie pozostanie przy mnie, jak długo będzie chciał.
BROVIK. Właśnie on tego nie chce, a raczéj zdaje mu się, że nie może.
SOLNESS. Przecież płacę mu dobrze. Jeśli żąda więcéj, jestem skłonny...
BROVIK Nie, nie o to idzie. (Niecierpliwie) On musi przecież raz pracować na własną rękę.
SOLNESS (nie patrząc na niego). Czy sądzisz pan, że ma ku temu potrzebne zdolności?
BROVIK. Otóż widzi pan: to najstraszniejsze, iż sam zacząłem o chłopcu powątpiewać. Pan nigdy mu nie powiedział jednego słowa zachęty. A jednak zdaje mi się znowu rzeczą niemożliwą, aby on nie posiadał zdolności.
SOLNESS. No tak, ale on się niczego nie uczył gruntownie. Ma się rozumiéć prócz rysunku.
BROVIK (patrzy na niego z tłumioną nienawiścią i mówi z większém ożywieniem). Pan także nie wiele miałeś fachowych wiadomości, gdyś przy mnie pracował, a przecież utorowałeś sobie drogę. (Oddycha z trudnością). Wybiłeś się, zostawiając za sobą mnie i wielu innych.
SOLNESS. Widzi pan, mnie się tak udało.
BROVIK. Ma pan słuszność; wszystko panu służyło. Nie możesz pan jednak pozwolić, abym zeszedł do grobu, nie przekonawszy się, co Ragnar uczynić potrafi. Chciałbym wówczas pożenić tych dwoje, zanim ich porzucę.
SOLNESS (niepewny). Czy ona tego pragnie?
BROVIK. Kaja nie tak bardzo, ale Ragnar myśli o tém nieustannie. (Prosząc). Pan musi mu teraz dopomódz do otrzymania jakiéj samodzielnéj pracy. Słyszysz pan? ja muszę raz zobaczyć, co mój chłopiec zrobić potrafi.
SOLNESS (zaskoczony). Ależ, u dyabła! nie mogę mu przecież sprowadzić obstalunku z księżyca.
BROVIK. Właśnie teraz miéć może powierzoną sobie dużą robotę.
SOLNESS (niespokojny). On?
BROVIK. Jeśli pan tylko na to pozwoli.
SOLNESS Cóż to za robota?
BROVIK (ociągając się trochę). Mógłby otrzymać budowę téj willi w Löwstrand.
SOLNESS. To ja przecież mam ją budować.
BROVIK. Ale pan nie ma do tego chęci...
SOLNESS (wybuchając). Nie mam chęci! Ja? Któż to mógł powiedziéć.
BROVIK. Sam pan to mówił przed chwilą.
SOLNESS. Któż uważa na to, co ja mówię — tak sobie. Czy Ranar może otrzymać budowę téj willi?
BROVIK. Może. Zna tę rodzinę. A potém, tak na próbę tylko, przygotował rysunki, anszlagi i wszystko, co potrzeba.
SOLNESS. A ci, co mają tam mieszkać, zadowoleni są z planów?
BROVIK. Są zadowoleni. Gdyby pan tylko chciał je przejrzéć i uznać za dobre...
SOLNESS. Powierzyliby Ragnarowi budowę willi?
BROVIK. Jego plany bardzo im się podobały. Wydały im się czémś zupełnie nowém. Tak mówili.
SOLNESS. Aha! nowém! To nie takie stare graty, jakie ja zwykle stawiam.
BROVIK. Przynajmniéj wydało im się to czémś inném.
SOLNESS (z tłumioną goryczą). Więc oni tu przyszli do Ragnara w czasie mojéj nieobecności?
BROVIK. Przyszli, aby się z panem rozmówić, oraz zapytać, czyby pan nie chciał się cofnąć.
SOLNESS. Cofnąć? ja?
BROVIK. W razie, gdyby pan znalazł, że plany Ragnara...
SOLNESS. Ja miałbym się cofnąć przed pańskim synem?
BROVIK. Mówiłem o cofnięciu przedwstępnéj umowy.
SOLNESS. Cóż znowu? to na jedno wychodzi! (Śmieje się gorzko). Tak, tak, Halvard Solness ma się teraz cofać, ustąpić tym, co są od niego młodsi. Może nawet ustąpić najmłodszym. Ustąpić tylko, ustąpić, zrobić im miejsce...
BROVIK. Dobry Boże! na świecie jest przecież miejsce nie dla jednego tylko.
SOLNESS. Miejsca niéma przecież tak wiele... Niech jednak będzie jak chce, ja się nigdy nie cofam, nigdy nikomu nie ustępuję. Dobrowolnie nigdy! nigdy! dopókim żyw.
BROVIK (podnosząc się z trudnością). Mam więc zejść ze świata bez nadziei, bez radości, bez wiary w Ragnara? nie widząc ani jednego jego dzieła? Czy tak być musi?
SOLNESS (odwraca się, na wpół mrucząc). Hm! Nie pytaj pan teraz o to.
BROVIK. Jednakże odpowiedz mi pan, czy mam w takiéj nędzy zejść ze świata?
SOLNESS (zdaje się walczyć sam z sobą, wreszcie mówi stłumionym, ale stanowczym głosem). Musisz pan zejść ze świata, jak umiesz i możesz.
BROVIK. Więc niech się tak stanie. (Przechodzi przez pokój).
SOLNESS (idąc za nim, jakby niepewny). Nie mogę postępować inaczéj, rozumiész pan. Jestem takim i zmienić się nie mogę.
BROVIK. Nie, nie, możesz pan. (Słania się i opiera na stole przed kanapą). Pozwól pan, bym wypił szklankę wody.
SOLNESS. Proszę! (Nalewa szklankę wody i podaje mu).
BROVIK. Dziękuję. (Wypija i stawia szklankę).
SOLNESS (idzie do drzwi pokoju rysunkowego i otwiera je). Ragnarze! trzeba ojca odprowadzić do domu.

(Ragnar podnosi się szybko i wraz z Kają wchodzi do pracowni).

RAGNAR. Co tobie, ojcze?
BROVIK. Podaj mi rękę i chodźmy.
RAGNAR. Chodźmy. Zabieraj się, Kajo.
SOLNESS. Pannę Fosli muszę chwilkę zatrzymać. Mam list, na który odpowiedziéć trzeba.
BROVIK. (patrząc na Solnessa). Dobranoc! Śpij pan dobrze, jeżeli tylko możesz.
SOLNESS. Dobranoc!

(Brovik i Ragnar wychodzą przez przedpokój)


SCENA TRZECIA.
SOLNESS, KAJA.
(Kaja idzie do pulpitu, Solness stoi ze spuszczoną głową po prawéj stronie przy fotelu).

KAJA (niepewnym głosem). Czy list?
SOLNESS (krótko). Wcale nie. (Patrzy na nią ostro). Kajo!
KAJA (cicho, niespokojnie)? Co?
SOLNESS (rozkazująco, wskazując ręką ziemię). Przyjść tu, natychmiast!
KAJA (ociągając się). Tak?
SOLNESS (jak wprzódy). Bliżéj!
KAJA (posłuszna). Czego pan chce ode mnie?
SOLNESS (patrzy na nią przez chwilę). Czy tobie zawdzięczam tę całą sprawę?
KAJA. O, nie! nie sądź pan tak.
SOLNESS. Ale za mąż chcesz iść zaraz?
KAJA (cicho). Jesteśmy już zaręczeni z Ragnarem od lat czterech, czy pięciu.
SOLNESS. I myślisz, że to raz powinno się skończyć. Czy nie tak?
KAJA. Ragnar i wuj mówią, że tak być musi, więc ja opierać się nie mogę.
SOLNESS (miększym tonem). A ty, Kajo, w głębi serca sprzyjasz trochę Ragnarowi?
KAJA. Ragnarowi sprzyjałam bardzo — bardzo — dawniéj zanim tu przybyłam.
SOLNESS. A teraz już nie, wcale nie?
KAJA (składając przed nim ręce, namiętnie). Ach! wiész pan dobrze, że teraz sprzyjam tylko jednemu, nikomu więcéj na całym świecie i nigdy nikomu innemu sprzyjać nie będę.
SOLNESS. Tak się to mówi, a pomimo to odchodzisz i zostawiasz mnie tutaj samotnym.
KAJA. A czyż nie mogłabym tu pozostać, chociażby nawet Ragnar...
SOLNESS (zaprzeczając). Nie, nie, to się zrobić nie da. Gdy Ragnar odejdzie i rozpocznie coś na własną rękę, będzie cię sam potrzebował.
KAJA (łamiąc ręce). Ach! czuję to, że nie mogę się z panem rozstać. To przecież rzecz niemożebna.
SOLNESS. Postaraj się więc wybić Ragnarowi z głowy te wszystkie głupstwa. Idź sobie za niego, jeśli chcesz... (Zmienionym tonem). No, to znaczy, namów go, żeby pozostał na dobrém stanowisku, jakie ma przy mnie. Wówczas, droga Kajo, mogłabyś także tu pozostać.
KAJA. Ach! gdyby się to zrobić mogło, byłaby to rzecz cudna.
SOLNESS (kładzie jéj ręce na głowie szepcząc). Bo ja nie mogę żyć bez ciebie, rozumiesz. Muszę cię zawsze miéć przy sobie.
KAJA (zdenerwowana, pociągnięta). Ach, Boże! Ach, Boże!
SOLNESS (całując jéj włosy). Kajo... Kajo!
KAJA (upadając przed nim). Och! jak dobry jesteś dla mnie, niewymownie dobry.
SOLNESS (gwałtownie). Podnieś się, podnieś-że się, do... Zdaje mi się, że ktoś nadchodzi (pomaga jéj wstać. Kaja idzie chwiejnie ku pulpitowi. Pani Solness ukazuje się we drzwiach z prawéj strony. Jest to kobieta nosząca ślady wielkiéj piękności, dziś chuda i wyniszczona. Elegancko ubrana w czarnéj sukni, ma długie blond loki; mówi nieco powolnie i tonem płaczliwym).


SCENA CZWARTA.
POPRZEDNI I PANI SOLNESS.

PANI SOLNESS (we drzwiach) Halvardzie.
SOLNESS (odwracając się). Ach, to ty, droga...
PANI SOLNESS (spojrzawszy na Kaję). Jak widzę, przychodzę nie w porę.
SOLNESS. Wcale nie. Panna Fosli ma tylko krótki list do napisania.
PANI SOLNESS. Tak, widzę to.
SOLNESS. A czegożeś chciała, Alino?
PANI SOLNESS. Chciałam tylko powiedziéć, że jest doktór Herdal. Możebyś przyszedł, Halvardzie?
SOLNESS (patrząc na nią niedowierzająco). Hm! Czy doktór koniecznie ze mną widziéć się musi?
PANI SOLNESS. Tak koniecznie, to nie, przyszedł mnie odwiedzić i naturalnie chciałby cię także pozdrowić.
SOLNESS (śmiejąc się po cichu). Tak się spodziewam. No, to poproś go o trochę cierpliwości.
PANI SOLNESS. Więc przyjdziesz niedługo?
SOLNESS. Może. Niedługo, Alino, za chwilkę.
PANI SOLNESS (patrząc znowu za Kają). Nie zapomnij tylko, Halvardzie (cofa się i drzwi zamyka).


SCENA PIĄTA.
SOLNESS, KAJA.

KAJA. Ach! Boże, ach, Boże! ona pewno źle myśli o mnie.
SOLNESS. Cóż znowu! W każdym razie nie więcéj niż zwykle. Teraz jednak lepiéj już odejdź!
KAJA. Tak, tak, muszę odejść.
SOLNESS (surowo). I przyprowadź do porządku tamte sprawy. Słyszysz.
KAJA. Dałby Bóg, żeby mi się udało to...
SOLNESS. Mówię ci, że chcę, aby tak było, i jutro tak być musi.
KAJA (pełna niepokoju). Jeżeli nie może być inaczéj, zerwę z nim chętnie.
SOLNESS (wybuchając). Zerwać z nim, czyś oszalała? Z nim zrywać!
KAJA (niepewna). Lepiéj to niżeli... Bo ja muszę, ja muszę tu pozostać. Ja od ciebie odejść nie mogę. To czyste niepodobieństwo.
SOLNESS (jak wyżéj). A cóż u dyabła będzie z Ragnarem, przecież to o Ragnara, nie...
KAJA (patrząc na niego z przerażeniem). Więc to głównie z powoda Ragnara?...
SOLNESS (panując nad sobą). Ależ nie, co za myśl, wcale nie. Że téż ty nic nie rozumiesz (cicho i miękko). Naturalnie, że chcę ciebie miéć tutaj, naprzód ciebie, Kajo. Właśnie dlatego musisz namówić Ragnara, by został przy swojém zajęciu. No, ułagodź tę sprawę a teraz wracaj do domu.
KAJA. Dobrze więc, dobranoc.
SOLNESS. Dobranoc (gdy ona przygotowuje się do wyjścia). Posłuchaj, czy tu są plany Ragnara?
KAJA. Tak sądzę, a przynajmniéj nie uważałam, by je brał z sobą.
SOLNESS. Idź i przynieś mi je. Możebym je przejrzał.
KAJA (uradowana). Zrób to.
SOLNESS. Zrobię to dla ciebie, droga Kajo. Przynieś mi je tylko prędko.
KAJA (idzie do rysunkowego pokoju, szuka niespokojnie w szufladzie, znajduje tekę i przynosi ją). Oto są wszystkie rysunki i plany.
SOLNESS. Dobrze. Połóż je na stole.
KAJA (kładzie przed nim tekę). Dobranoc (błagalnie). Proszę o mnie myśléć dobrze i przyjaźnie.
SOLNESS. Myślę tak zawsze. Dobranoc, droga Kajo (patrzy ukradkiem na prawo). No, idźże już. (Pani Solness i doktór Herdal wchodzą z prawéj strony. Herdal jest człowiekiem starszym, pulchny z okrągłą zadowoloną twarzą, bez brody, ma rzadkie jasne włosy i nosi złote okulary).


SCENA SZÓSTA.
POPRZEDNI, SOLNESS, DOKTÓR HERDAL.

PANI SOLNESS (we drzwiach otwartych). Halvardzie, nie mogę dłużéj zatrzymać doktora.
SOLNESS. To niech tu przyjdzie.
PANI SOLNESS (do Kai). Czy list już skończony?
KAJA (która gasiła lampę przy pulpicie zmieszana). List?
SOLNESS. Był to list bardzo krótki.
PANI SOLNESS. Rzeczywiście, musiał być krótki.
SOLNESS. Możesz pani już odejść, panno Fosli, a nie spóźnij się jutro.
KAJA. Nie spóźnię się, z pewnością. Dobranoc łaskawéj pani (wychodzi przez przedpokój).
PANI SOLNESS. Możesz się doprawdy cieszyć, Halvardzie, żeś dostał taką osobę jak ta panna.
SOLNESS. W istocie jest mi bardzo użyteczną.
PANI SOLNESS. Widać to.
HERDAL. A czy przytém zdolna w buchalteryi?
SOLNESS. Tak... od dwóch lat nabyła trochę wprawy, ma przytém dobre usposobienie i chętnie spełnia wszystko, czego się od niéj żąda.
PANI SOLNESS. To musi być bardzo przyjemne.
SOLNESS. W istocie tém więcéj, gdy się nie jest do tego przyzwyczajonym.
PANI SOLNESS (ze słodką wymówką). Czy możesz tak mówić, Halvardzie?
SOLNESS. Ależ nie, nie, droga Alino, proszę o przebaczenie.
PANI SOLNESS. Więc doktorze, przyjdziesz do nas na herbatę?
HERDAL. Przyjdę, skoro tylko załatwię się z choremi.
PANI SOLNESS. To ślicznie z pana strony. (Odchodzi drzwiami na prawo).


SCENA SIÓDMA.
SOLNESS, DOKTÓR HERDAL.

SOLNESS. Śpieszysz się, doktorze?
HERDAL. Wcale nie.
SOLNESS. Możemy więc trochę pogawędzić.
HERDAL. Z przyjemnością.
SOLNESS. Siadajmy więc (wskazuje doktorowi miejsce na biegunowém krześle i sam siada na fotelu. Z badawczém spojrzeniem). Czy pan zwrócił uwagę na Alinę?
HERDAL. Trochę. Czy pyta pan, kiedy była tutaj?
SOLNESS. Tak, gdy była ze mną, Zauważył pan?
HERDAL (z uśmiechem). Słuchaj pan, każdy zauważyć może, iż pańska żona... hm.
SOLNESS. Cóż?
HERDAL. Pańska żona nie żywi wielkiéj miłości do téj panny Fosli.
SOLNESS. I nic więcéj? To już ja sam zauważyłem.
HERDAL. Niéma tu nic dziwnego.
SOLNESS. W czémże?
HERDAL. Że jéj nie miło widziéć ciągle obok pana inną kobietę.
SOLNESS. W tym względzie możesz pan miéć słuszność i Alina także. Ale inaczéj nie będzie.
HERDAL. Czemuż nie weźmiesz pan buchaltera?
SOLNESS. Jakto, pierwszego lepszego? Ślicznie dziękuję, to dla mnie na nic.
HERDAL. Skoro jednak pańska żona, osoba tak słabowita, nie może tego znosić...
SOLNESS. Tak przecież być musi, powiedziałem to raz, zatrzymam Kaję Fosli, nie potrzebny mi nikt inny tylko ona.
HERDAL. Nikt inny?
SOLNESS. Nikt.
HERDAL (przysuwając swój fotel). Zechciéj posłuchać, kochany panie Solness, czy pozwolisz mi postawić sobie pytanie?
SOLNESS. Pytaj pan.
HERDAL. Widzi pan, kobiety mają w niektórych razach przenikliwość zadziwiającą.
SOLNESS. To wielka prawda. W wielu razach ją mają. Więc cóż?
HERDAL. Słuchaj pan daléj, skoro na nieszczęście pańska żona téj panny Fosli znosić nie może.
SOLNESS. I cóż?
HERDAL. Czy niéma jakiego maleńkiego, choćby najmniejszego powodu do téj mimowolnéj niechęci?
SOLNESS (patrzy na niego i podnosi się). Oho!
HERDAL. Nie bierz mi pan tego za złe. Ale czy niéma?
SOLNESS (krótko i wyraźnie). Nie.
HERDAL. Jakto? Żadnego powodu?
SOLNESS. Żadnego innego, prócz własnéj podejrzliwości.
HERDAL. Wiem przecież, iż w ciągu życia znałeś pan wiele kobiet.
SOLNESS. Temu nie przeczę.
HERDAL. A wśród nich były takie, w których miałeś pan upodobanie.
SOLNESS. Temu także nie przeczę.
HERDAL. Tu zaś z panną Fosli, czy nie zachodzi nic podobnego?
SOLNESS. Nic absolutnie, przynajmniéj z mojéj strony.
HERDAL. A z tamtéj strony?
SOLNESS. Zdaje mi się, doktorze, iż nie masz prawa o to pytać.
HERDAL. Za punkt wyjścia służyła nam przenikliwość pańskiéj żony.
SOLNESS. Właśnie. A w tym względzie (zniża głos) co pan nazywa przenikliwością Aliny, jest rzeczą wypróbowaną.
HERDAL. Widzi pan sam.
SOLNESS (siadając). Doktorze, opowiem ci szczególne zdarzenie, ma się rozumiéć, jeśli chcesz posłuchać.
HERDAL. Słucham zawsze chętnie szczególnych wydarzeń.
SOLNESS. Dobrze więc. Przypomina sobie pan zapewne, że przyjąłem za pomocników Knuta Brovika i jego syna, wówczas, kiedy tak już źle szło staremu.
HERDAL Coś o tém słyszałem.
SOLNESS. Wierzaj pan, obadwaj są to istotnie ludzie dzielni i zdolni, każdy w swoim zakresie. Tymczasem syn się zaręczył, potém naturalnie chciał się ożenić, chciał sam zostać budowniczym. Wszyscy młodzi ludzie bez wyjątku myślą tylko o takich rzeczach.
HERDAL (śmiejąc się). Rzeczywiście, mają oni ten zły zwyczaj, że każdy pragnie się wybić po nad drugich.
SOLNESS. Dobrze, ale mnie to nie na rękę, bo sam potrzebuję Ragnara i starego także, ten wybornie obrachowywa siłę oporu zawartości sześciennych i t. p. dyabelskie rzeczy.
HERDAL. No tak, to należy do jego fachu.
SOLNESS. Naturalnie, ale Ragnar chciał jakimbądź kosztem rozpocząć pracę na własną rękę i wszelkie rozumowania byłyby daremne.
HERDAL. Jednakże pozostał przy panu.
SOLNESS. Słuchaj pan daléj. Któregoś dnia przyszła tu do niego z jakimś interesem Kaja Fosli. Nigdy tu wprzódy nie była, a gdym zobaczył, jak ci dwoje byli w sobie rozkochani, przyszła mi nagle myśl, że gdybym miał w mojem biurze dziewczynę, może przy niéj Ragnar pozostałby także.
HERDAL. Była to słuszna myśl.
SOLNESS. Tak jest. Na razie przecież nie mówiłem o tém ani słówka, tylko patrzyłem na nią i pragnąłem usilnie, ażeby tu została. Przytém powiedziałem jéj parę grzecznych wyrazów — zresztą były to rzeczy obojętne. Ona odeszła...
HERDAL. No i cóż?
SOLNESS. Na drugi dzień jednak, wieczorem, gdy Brovik i Ragnar skończyli robotę, przyszła tutaj znowu i zachowywała się tak, jak gdybyśmy byli zawarli umowę.
HERDAL. Umowę? Jakaż to?
SOLNESS. Właśnie taka, o jakiéj myślałem, ale o któréj jednego słówka nie wyrzekłem.
HERDAL. To dziwne.
SOLNESS. Nieprawdaż? Chciała wiedziéć, jaką będzie miała robotę, czy ma przyjść zaraz od jutra i t. p.
HERDAL. Czy nie sądzisz pan, że chciała być razem z narzeczonym?
SOLNESS. Z początku przyszło mi to także na myśl. Ale tak nie było. Zachowanie jéj zdawało się świadczyć, że przyszła tu tylko dla mnie.
HERDAL. Okazywała więc panu swą skłonność?
SOLNESS. Najzupełniéj. Uważam, że odczuwa, kiedy patrzę na nią, chociaż jest odwrócona. Drży i miesza się, kiedy się zbliżam. Cóż pan na to powié?
HERDAL. Hm... to można wytłómaczyć.
SOLNESS. A choćby. Ale tamto, ten fakt, iż zdawało jéj się, jakoby słyszała to, com tylko zapragnął myślą, w głębi duszy, nikomu nic nie mówiąc. Czy możesz mi to wytłómaczyć, doktorze?
HERDAL. Nie, tego nie rozumiem.
SOLNESS. Tak sądziłem i dlatego nie śmiałem o tém mówić. Z czasem jednak cała ta rzecz stała mi się bardzo przykrą, jak pan łatwo pojmie, muszę dzień po dniu postępować tak, jak gdybym... Tym sposobem grzeszę przeciwko téj biednéj dziewczynie (gwałtownie). Ale czynić to muszę, bo inaczéj, rzuciłaby mnie a za nią poszedłby Ragnar.
HERDAL. Czy opowiadałeś pan żonie tę całą sprawę?
SOLNESS. Nie.
HERDAL. Dobry Boże, czemuż pan tego nie zrobi?
SOLNESS (patrzy mu pilnie w oczy i mówi stłumionym głosem)! Bo mam uczucie — że niesprawiedliwość, jaką pozwalam sobie wyrządzać przez Alinę, stanowi rodzaj zadość uczynienia.
HERDAL (wstrząsając głową). Tego już absolutnie zrozumiéć nie mogę.
SOLNESS. Bo widzi pan — to tak jakbym dźwigał choć cząstkę odpowiedzialności za nieokreśloną winę.
HERDAL. Przeciw żonie?
SOLNESS. Tak. A to sprawia mi pewną ulgę, pozwala swobodniéj oddychać.
HERDAL. Nie, Bóg widzi, że ani słowa nie rozumiem.
SOLNESS (krótko, przerywając rozmowę i podnosząc się znowu). Dobrze więc — nie mówmy o tém (chodzi zwolna po pokoju, wraca i stojąc przy stole, spogląda na doktora z żartobliwym uśmiechem). Teraz doktorze, cieszysz się zapewne, żeś mnie gładko wyciągnął na słówka?
HERDAL (trochę gniewnie). Na słówka? Tego także wcale nie rozumiem.
SOLNESS. Och! mów pan otwarcie, zauważyłem to od razu, zaręczam.
HERDAL. Cóż to pan zauważył?
SOLNESS (powoli stłumionym głosem). Że mnie pan niby niechcący objeżdżał, nie spuszczając z oka.
HERDAL. Ja? Wielki Boże, dlaczegóżbym to robił?
SOLNESS. Bo widzisz pan, że ja... (wybuchając). No do dyabła, bo sądzisz pan o mnie to samo co Alina.
HERDAL. A cóż żona sądzi o panu?
SOLNESS (panując nad sobą). Ona myśli, że... jakże to powiedziéć... że jestem chory.
HERDAL. Chory? Pan? Nigdy mi o tém nie powiedziała słowa. A cóż panu brakuje?
SOLNESS (nachyla się nad nim i szepcze). Alinie przyszło do głowy, że jestem obłąkany, oto, co o mnie sądzi.
HERDAL. Ależ kochany, drogi panie...
SOLNESS. Jak prawda, że „żyję,” ona tak sądzi... i to w pana wmówiła. O, zaręczam ci, doktorze, tak jest, dobrzem to zauważył i nie dam się tak łatwo wyprowadzić w pole, mogę wam to powiedzieć!
HERDAL (spoglądając na niego ze zdumieniem). Nigdy panie, przenigdy podobna myśl nie postała mi w głowie.
SOLNESS (z uśmiechem niedowierzania). Czy tak? Doprawdy, nigdy?
HERDAL. Nie, nigdy! I pańskiéj żonie także nigdy, zdaje mi się, że mogę to bezpiecznie zaprzysiądz.
SOLNESS. Lepiéj pan tego nie rób, bo właściwie mówiąc, miała w pewnéj mierze do tego powody.
HERDAL. Co... już wyznać muszę...
SOLNESS (przerywa mu wymownym ruchem). Dobrze już, kochany doktorze. Nie zagłębiajmy się w téj rzeczy, niech każdy swój pogląd zachowa (przechodzi do bardzo przyjaznego usposobienia). Ale posłuchaj-no, doktorze — hm.
HERDAL. Co takiego?
SOLNESS. Jeżeli nie wierzysz, że jestem chory — obłąkany — szalony i t. p.
HERDAL. To cóż pan chcesz powiedziéć?
SOLNESS. To naturalnie musisz sobie wyobrażać, że jestem nadzwyczaj szczęśliwym człowiekiem.
HERDAL. Alboż tak nie jest?
SOLNESS (śmiejąc się). Przeciwnie, jakżeby inaczéj być mogło. Pomyśl pan tylko. Być budowniczym, Solnessem! Halvardem Solnessem! To coś znaczy.
HERDAL. No, muszę przyznać, że miałeś pan zawsze szalone szczęście.
SOLNESS (powstrzymując smutny uśmiech). Miałem je, przyznaję, iż w tym względzie nie mogę się uskarżać.
HERDAL. Naprzód, spalił się panu ten szkaradny stary zameczek, a to samo już było jakby wygranym losem.
SOLNESS (poważnie). To dom rodzinny Aliny się spalił. Nie zapominaj pan o tém.
HERDAL. Musiało to być smutném dla pańskiéj żony.
SOLNESS. Nie przebolała tego do dziś dnia, chociaż to już stało się dwanaście czy téż trzynaście lat temu.
HERDAL. Najcięższym jednak dla niéj ciosem było to, co nastąpiło późniéj.
SOLNESS. Jedno przy drugiém.
HERDAL. Ale pan, pan sam, wybiłeś się z tego wszystkiego. Rozpocząłeś swój zawód, jak biedny chłopiec z prowincyi, a dziś stoisz pan jako najpierwszy w swoim fachu. Wiesz pan, że miałeś szalone szczęście.
SOLNESS (rzucając mu niepewne spojrzenie). Tak, ale właśnie dlatego lękam się tak okropnie.
HERDAL. Lękasz się pan dlatego, że masz szczęście.
SOLNESS. I rano i wieczór trawi mnie niepokój, bo raz przecie musi się to odwrócić. Rozumie pan?
HERDAL. Co znowu? Skądże ma być ten przewrót?
SOLNESS (z siłą i pewnością). Sprowadzi ją młodzież.
HERDAL. Phi! młodzież. Nie jesteś pan przecież wyczerpany. O nie! a stoisz teraz tak silnie, jak nigdy dotąd.
SOLNESS. Nadchodzi przewrót, ja go przeczuwam, ja wiem, że się zbliża. Coraz ktoś nowy wysuwa się naprzód ze swemi pożądaniami, odwraca się odemnie, a wszyscy inni cisną się za nim krzycząc: Miejsca! miejsca! Tak, doktorze. Któregokolwiek dnia młodzież do drzwi moich zapuka.
HERDAL (śmiejąc się). Boże mój! To i cóż z tego?
SOLNESS. Cóż z tego? Oto budowniczy Solness przepadnie. (Ktoś stuka do drzwi na lewo).
SOLNESS (wybuchając). Co to jest? Słyszałeś pan?
HERDAL. Ktoś stuka.
SOLNESS (głośno). Proszę.

(Hilda Wangel wchodzi przez przedpokój, jest średniego wzrostu, dobrze zbudowana, giętka, trochę opalona. Nosi zwykłe ubranie turystek, suknię nieco krótką, wywinięty kołnierz marynarski, takiż kapelusz, mantelzak na plecach, pled w troczkach i kij alpejski w ręku).


SCENA ÓSMA.
POPRZEDNI, HILDA WANGEL.

HILDA (z oczyma błyszczącemi radością, zbliża się do Solnessa). Dobry wieczór.
SOLNESS (patrzy na nią niepewny). Dobry wieczór.
HILDA (śmiejąc się). Pan mnie, widzę, nie poznaje.
SOLNESS. Wyznaję — że tak znienacka...
HERDAL (zbliżając się). Ja za to panią poznaje.
HILDA (uradowana). Ach! to pan!
HERDAL. Tak, to ja (do Solnessa). Spotkaliśmy się w górach tego lata (do Hildy). A cóż się stało z tamtemi paniami?
HILDA. Ach! z niemi... Udały się na zachód.
HERDAL. Nie podobało im się zapewne, żeśmy tak dokazywali wieczorem.
HILDA. Bardzo być może.
HERDAL (grożąc jéj palcem). Bo też nie może pani zaprzeczyć, żeś nas trochę kokietowała.
HILDA. Bo też było to daleko zabawniéj, niż siedziéć spokojnie i robić pończochę, jak tamte panie.
HERDAL. W tém zupełnie się z panią zgadzam (śmieje się).
SOLNESS. Czy pani tu przybyła dziś wieczór?
HILDA. Tylko co.
HERDAL. I sama jedna, panno Wangel?
HILDA. Naturalnie.
SOLNESS. Wangel? Pani się tak nazywa?
HILDA (patrzy na niego z wesołém zdziwieniem). No tak.
SOLNESS. To może jesteś pani córką obwodowego lekarza w Lysanger?
HILDA (jak wyżéj). Tak, czyjąż miałabym być córką?
SOLNESS. No, tośmy się tam spotkali tego lata, gdym tam budował wieżę, przy starym kościele.
HILDA (poważniéj). Tak, było to zapewne wówczas.
SOLNESS. To już bardzo dawno.
HILDA (patrząc na niego seryo). Całe dziesięć lat.
SOLNESS. Byłaś pani wówczas prawdziwém dzieckiem.
HILDA (podnosząc głowę). Miałam przecież dwanaście do trzynastu lat.
HERDAL. Czy pani jest pierwszy raz w naszém mieście?
HILDA. Pierwszy.
SOLNESS. Może tu pani nie znasz nikogo?
HILDA. Nikogo, prócz pana i pańskiéj żony.
SOLNESS. Znasz pani także moję żonę?
HILDA. Troszeczkę, ale byłyśmy razem dni parę w kąpielach.
SOLNESS. Tam, w górach?
HILDA. Prosiła, bym ją odwiedziła, gdybym kiedy była tutaj. (uśmiechając się). Może późniéj już sobie tego nie życzyła.
SOLNESS. Że też o tém nie wspomniała wcale. (Hilda stawia swój kij przy piecu, odpina tornister i kładzie go wraz z pledem na kanapie, Herdal jéj pomaga, Solness stoi patrząc na nią).
HILDA (idąc ku niemu). I dlatego proszę, bym mogła tu dziś przenocować.
SOLNESS. To się łatwo da zrobić.
HILDA. Przytém nie mam wcale innych rzeczy, tylko te na sobie, oprócz trochę bielizny w tornistrze, ale tę trzeba uprać, gdyż jest brudna.
SOLNESS. Na to się poradzi, zaraz pójdę do żony...
HERDAL. No, to ja załatwię się z memi choremi.
SOLNESS. Dobrze, idź pan, a potém wróć do nas.
HERDAL (wesoło, spoglądając na Hildę). Możesz pan głową zaręczyć, że powrócę (śmieje się). Dobrześ pan prorokował.
SOLNESS. Jakto?
HERDAL. Przyszła młodzież i zapukała do ciebie.
SOLNESS (zmieszany). Mówiłem to w inném znaczeniu.
HERDAL. W każdym razie, nie można temu zaprzeczyć (wychodzi przez przedpokój).


SCENA DZIEWIĄTA.
POPRZEDNI I PANI SOLNESS.

SOLNESS (otwiera drzwi na prawo i mówi do bocznego pokoju). Alino! bądź tak dobra i przyjdź tutaj. Jest tu twoja znajoma, panna Wangel.
PANI SOLNESS (ukazuje się we drzwiach otwartych). Kto, mówisz, jest tutaj? (spostrzega Hildę). Ach! to pani (zbliża się i podaje jéj rękę). Więc jednak pani przybyła tutaj.
SOLNESS. Tak, panna Wangel przybyła i radaby u nas noc spędzić.
PANI SOLNESS. U nas? Z przyjemnością.
SOLNESS. Chce także swoje rzeczy przyprowadzić do porządku.
PANI SOLNESS. Zajmę się tém, o ile potrafię, wszakże to tylko mój obowiązek. Kufer pani pewno nadejdzie.
HILDA. Wcale nie mam kufra.
PANI SOLNESS. No, to się jakoś urządzimy, tymczasem jednak, musisz się pani zabawić z moim mężem, a ja się zajmę przygotowaniem pokoju, ażeby w nim było wygodnie.
SOLNESS. Mogłaby pani zająć jeden z dziecinnych pokoi, te są zupełnie gotowe.
PANI SOLNESS. Bardzo słusznie. Tam mamy aż nadto miejsca! (do Hildy). Siadaj pani i odpocznij trochę (wychodzi na prawo).


SCENA DZIESIĄTA.
SOLNESS, HILDA WANGEL.

HILDA (zakłada ręce na plecy i przygląda się wszystkiemu w pokoju, Solness stoi przy stole takie z rękoma założonemi na plecy i śledzi ją wzrokiem).
HILDA (zatrzymuje się i patrzy na niego). Jest tu więc kilka dziecinnych pokoi?
SOLNESS. Jest ich trzy.
HILDA. Czy podobna? Macie więc państwo strasznie dużo dzieci?
SOLNESS. Nie mamy wcale dzieci, ale pani może tymczasem zająć ich miejsce.
HILDA. Na tę noc dobrze, krzyczéć nie będę i sprobuję spać snem kamiennym.
SOLNESS Musisz pani, rzeczywiście, być bardzo zmęczona.
HILDA. O nie! ale to nic nie szkodzi. Rozkoszną rzeczą jest leżéć i śnić.
SOLNESS. Czy pani często śni w nocy?
HILDA. Prawie zawsze.
SOLNESS. O czém śnisz pani najczęściéj?
HILDA. Tego dziś wieczór nie powiem. Może innym razem. (Znowu rozgląda się w pokoju. Zatrzymuje się przy pulpicie i przerzuca od niechcenia książki i papiery).
SOLNESS (zbliżając się). Pani czego szuka?
HILDA. Nie, tylko się wszystkiemu przypatruję (odsuwając się). A może to nie wolno?
SOLNESS. O, proszę.
HILDA. Czy to pan pisze w téj księdze głównéj?
SOLNESS Nie, to robota buchalterki.
HILDA. To kobieta?
SOLNESS (z uśmiechem). Ma się rozumiéć.
HILDA. I pan ją tu ma przy sobie?
SOLNESS. Naturalnie.
HILDA. Czy zamężna?
SOLNESS. Nie, panna.
HILDA. Tak?
SOLNESS. Teraz jednak wkrótce za mąż pójdzie.
HILDA. Tém lepiéj dla téj panny.
SOLNESS. Ale nie dla mnie, bo nie mam na razie nikogo do pomocy.
HILDA. Czy nie znajdzie pan żadnéj innéj, coby ją zastąpiła?
SOLNESS. Może pani mogłaby tu pozostać — i pisać w księdze głównéj.
HILDA (mierząc go wzrokiem od stóp do głów). Pięknie pan zaczyna. Ślicznie, dziękuję. Nie chcę słyszéć o podobnych rzeczach. (Znowu przechadza się po pokoju i siada na bujającym fotelu. Solness zbliża się do stołu).
HILDA (mówi daléj). Bo sądzę, że tutaj można sobie znaléźć coś lepszego (patrzy na niego z uśmiechem). Czy pan tego nie myśli?
SOLNESS. Ma się rozumiéć. Chce pani przedewszystkiém porobić zakupy i stroić się pięknie.
HILDA (wesoło). Nie, zdaje mi się, że tego nie zrobię.
SOLNESS. Tak?
HILDA. Bo wiedz pan, że mam z sobą wszystko, co posiadam.
SOLNESS (śmiejąc się). Więc ani kufra, ani pieniędzy?
HILDA. Ani kufra, ani pieniędzy, ale ja drwię sobie z tego — teraz może mi to być obojętném.
SOLNESS. Widzi pani. To właśnie mi się w tobie podoba.
HILDA. Tylko to?
SOLNESS. Jedno przy drugiém (siada na fotelu). Czy ojciec pani żyje?
HILDA. Żyje.
SOLNESS. Zamierza pani może tutaj czegoś się uczyć?
HILDA. Nie, ta myśl mi przez głowę nie przeszła.
SOLNESS. Ale mam nadzieję, że pani tu czas jakiś zabawi?
HILDA. To zależéć będzie od okoliczności. (Przez chwilę patrzy na niego bujając się, tłumiąc uśmiech nawpół poważnie, potém zdejmuje kapelusz i kładzie go przy sobie na stole). Mistrzu budowniczy!
SOLNESS. Co?
HILDA. Jaką pan ma złą pamięć!
SOLNESS. Złą pamięć? O tém nie wiem.
HILDA. Więc pan wcale nie chce ze mną mówić o tém, co się tam zdarzyło?
SOLNESS (zdziwiony). W Lysangarze? (obojętnie). O tém, zdaje mi się, niéma nic do powiedzenia.
HILDA (patrząc na niego z wymówką). Jak pan to możesz mówić?
SOLNESS. A zatém, niech mi pani o tém przypomni.
HILDA. Gdy wieża była ukończona, był to dzień świąteczny dla miasta.
SOLNESS. Dnia tego nie zapomnę nigdy.
HILDA (z uśmiechem). Nie zapomni pan. To ładnie z pańskiéj strony.
SOLNESS. Ładnie?
HILDA. Przed kościołem grała muzyka, było tam mnóstwo ludzi, my uczennice szkół, byłyśmy biało ubrane i każda miała chorągiewkę.
SOLNESS. Tak, chorągiewkę, pamiętam to dobrze.
HILDA. Wówczas wszedłeś pan na rusztowanie, jak najwyżéj, miałeś pan wieniec w ręku i powiesiłeś go na samym szczycie wieży.
SOLNESS (krótko przerywając). Byłem wówczas tak przyzwyczajony. Taki jest dawny zwyczaj.
HILDA. Było to tak przejmujące, gdy się z dołu patrzyło. Pomyśleć, gdyby pan spadł wówczas — sam mistrz, budowniczy.
SOLNESS (tak samo, odwracając rozmowę). Mogło to łatwo nastąpić, bo jedna szatańska dziewczyna z pomiędzy tych biało ubranych, zachowywała się jak szalona i krzyczała w górę...
HILDA (promieniejąc radością). „Niech żyje mistrz budowniczy, Solness!“ Tak! tak!
SOLNESS. I kręciła chorągiewką z tak dzikiém uniesieniem, że patrząc na to, dostawało się zawrotu głowy.
HILDA (ciszéj, poważnie). Tą szatańską dziewczyną byłam ja.
SOLNESS (podnosi wzrok i wpatruje się w nią). Teraz jestem tego pewny. To pani być musiała.
HILDA (znów żywo). Było to tak straszliwie piękne i przejmujące. Nie mogłam sobie wyobrazić, by na całym świecie był inny budowniczy, zdolny wysoką wieżę wybudować. A pan jeszcze znajdowałeś się na najwyższym jéj szczycie. Patrząc, nie wierzyłam prawie, by to mógł być żywy człowiek z krwi i kości. Że téż panu nie zakręciło się w głowie, to mnie zdumiewało, bo każdemu innemu-by się zakręciło.
SOLNESS. Skądże pani wiedziała tak na pewno, że mnie nie?
HILDA (z oburzeniem). O nie! Fi! Mówiło mi tak coś w głębi duszy. A potém, gdyby tak było, nie mógłbyś pan śpiewać, stojąc na wyżynie.
SOLNESS (patrząc na nią zdziwiony). Śpiewać! Ja śpiewałem?
HILDA. Śpiewałeś, doprawdy.
SOLNESS (wstrząsając głową). Nigdy w życiu nie śpiewałem.
HILDA. A jednak śpiewałeś pan wówczas. Słychać było tam w górze jakby harfy niebiańskie.
SOLNESS (zamyślony). Ta cała powieść jest zadziwiająca.
HILDA (milczy chwilę, potem spogląda na niego i mówi stłumionym głosem). A potém — nastąpił fakt właściwy.
SOLNESS. Właściwy?
HILDA (z żywością). Tego przecież nie potrzebuję panu przypominać?
SOLNESS. Przypomnij mi pani jednak choć trochę.
HILDA. Czy pan nie pamięta, że potém był dany w klubie wielki obiad dla pana?
SOLNESS. Tak, to musiało być tego samego dnia, bo nazajutrz rano wyjechałem.
HILDA. A potém na wieczór byłeś pan zaproszony do nas.
SOLNESS. Prawda. Dziwna rzecz, że pani te wszystkie drobiazgi tak dobrze pamięta.
HILDA. Drobiazgi! Jesteś pan nieoszacowany! Więc to był drobiazg, że kiedy pan przyszedł, znalazłam się sama w pokoju.
SOLNESS. Więc tak się zdarzyło?
HILDA (nie odpowiadając mu). Wówczas nie nazwałeś mnie pan szatańską dziewczyną.
SOLNESS. Prawdopodobnie tego nie uczyniłem.
HILDA. Mówiłeś pan, że jestem prześliczna w białéj sukni, że wyglądam jak mała księżniczka.
SOLNESS. Niezawodnie tak było, a przytém tego dnia czułem się tak swobodnym i lekkim...
HILDA. A potém, powiedziałeś pan, że jak wyrosnę, będę twoją księżniczką.
SOLNESS (śmieje się trochę). Aj! aj! Czym to rzeczywiście powiedział?
HILDA. Tak jest, powiedziałeś pan, a gdym zapytała, jak długo mam na to czekać, odrzekłeś, że powrócisz za lat dziesięć; jak zły duch, ażeby mnie porwać gdzieś do Hiszpanii czy gdziekolwiek indziéj i tam obiecywałeś kupić mi królestwo.
SOLNESS (jak wyżéj). O tak! po dobrym obiedzie nie dba się o pieniądze. Ale czyż ja to wszystko mówiłem?
HILDA (z cichym śmiechem). Ma się rozumiéć i mówiłeś także, jak się to królestwo zwać będzie.
SOLNESS. Jakżeż więc?
HILDA. Miało się nazywać Pomarańczą.
SOLNESS. Bardzo apetyczne nazwanie.
HILDA. Mnie się ono jednak nie podobało wcale, bo to wyglądało, jakbyś pan ze mnie żartował.
SOLNESS. Z pewnością, nie miałem tego zamiaru.
HILDA. Nie mogłam téż pana o to posądzać po tém coś następnie uczynił.
SOLNESS. Na miłość boską, cóż to było?
HILDA. Jakto! i o tém pan zapomniał? Tego tylko brakowało.
SOLNESS. Naprowadź mnie tylko pani na drogę, a może téż...
HILDA (przypatruje mu się ostro). Pocałowałeś mnie, panie budowniczy.
SOLNESS (podnosi się zdumiony). Ja to zrobiłem?
HILDA. Ma się rozumiéć, żeś pan to zrobił. Pochwyciłeś mnie obydwoma rękoma, przechyliłeś mi głowę na kark i całowałeś mnie... długo raz po raz.
SOLNESS. Ależ, panno Wangel.
HILDA (podnosząc się). Przecież pan temu nie zaprzeczy?
SOLNESS. A jednak absolutnie zaprzeczam.
HILDA (spogląda na niego z pogardą). To tak. (Odwraca się, idzie wolnym krokiem do pieca, tam staje ze wzrokiem odwróconym od niego, nieruchoma z rękoma założonemi na plecach, krótkie milczenie).
SOLNESS (zbliża się do niéj ostrożnie i staje za nią). Pani?...

(Hilda milczy nieporuszona).

SOLNESS. Nie stójże tam pani jak posąg. Musiało się pani to wszystko przyśnić (kładzie jéj rękę na ramieniu). Słuchaj pani.

(Hilda robi ruch niecierpliwy).
SOLNESS (jak gdyby uderzony nową myślą). Albo téż... Czekaj, pani!... W tém tkwi coś głębszego, wierzaj mi.
(Hilda stoi nieporuszona).

SOLNESS (ciszéj, ale stanowczo). Ja musiałem o tém wszystkiém myśléć. Ja musiałem tego pragnąć — żądać, chciéć... A wówczas... Tak się pewno złożyło. (Hilda ciągle milczy).
SOLNESS (zniecierpliwiony). No więc do licha, uczyniłem to?
HILDA (odwraca trochę głowę, jednak na niego nie patrzy). Więc pan przyznaje?
SOLNESS. Ma się rozumiéć przyznaję, co tylko pani chce.
HILDA. Żeś mnie pan objął?
SOLNESS. Objąłem.
HILDA. Żeś mi pan głowę w tył przechylił?
SOLNESS. Przechyliłem, nawet bardzo.
HILDA. I całowałeś mnie pan?
SOLNESS. Tak, całowałem.
HILDA. Raz po raz wielokrotnie.
SOLNESS. Ile razy się tylko pani podoba.
HILDA (zwraca się szybko ku niemu, z wyrazem uradowania to oczach). No, widzi pan, musiałam to wydobyć.
SOLNESS (zmuszając się do uśmiechu). Żem téż mógł o podobnéj rzeczy zapomniéć.
HILDA (jeszcze obrażona, oddala się od niego). Wyobrażam sobie, ileś się pan w swojém życiu nacałował.
SOLNESS. Nie, tego pani o mnie myśléć nie powinna. (Hilda siada na fotelu, Solness stoi czas jakiś, potém siada na bujającym fotelu i patrzy na nią badawczo).
SOLNESS. Proszę pani.
HILDA. Cóż?
SOLNESS. Jakżeż to było? Chcę powiedziéć, co się daléj stało pomiędzy nami dwojgiem.
HILDA. Nic się nie stało więcéj, wiesz pan o tém dobrze, potém przyszli inni goście, a potém nastąpiła uczta.
SOLNESS. Właśnie, nadeszli inni, żem téż mógł i o tém także zapomniéć.
HILDA. Ach! pan o niczém nie zapomniał, tylko się pan trochę wstydził. Takich rzeczy się nie zapomina.
SOLNESS. One powinnyby obowiązywać.
HILDA (znowu żywo patrząc na niego). Może pan i tego nie pamięta, którego to dnia się stało?
SOLNESS. Którego dnia?
HILDA. Tak jest, którego dnia zawiesił pan wieniec na szczycie wieży? No, powiedz pan.
SOLNESS. Hm! Bóg widzi, zapomniałem daty. Wiem tylko, że było to na jesieni, dziesięć lat temu.
HILDA (kilka razy przytakuje głową). Było to dziesięć lat temu, dziewiętnastego września.
SOLNESS. Musiało tak być. Tak... tak i to pani pamięta (zatrzymuje się). Ale czekaj pani... tak, niezawodnie... dziś mamy także dziewiętnastego września.
HILDA. Ma się rozumiéć. I upłynęło lat dziesięć, a pan się nie stawił, według obietnicy.
SOLNESS. Obietnicy? Chcesz pani mówić o tém, żem cię zaniepokoił?
HILDA. Nie wydaje mi się, by w tém było coś niepokojącego.
SOLNESS. W każdym razie z mojéj strony była to zabawka.
HILDA. Tylko tyle? Zabawka moim kosztem.
SOLNESS. No, albo raczéj żartowałem. Boże odpuść, żartowałem, nic więcéj, bo wreszcie byłaś pani dzieckiem.
HILDA. Nie byłam znów takiém dzieckiem, ani nawet zupełnym podlotkiem, jak pan zdaje się sądzić.
SOLNESS (patrzy na nią badawczo). I pani rzeczywiście myślała, że ja powrócę?
HILDA (wstrzymując żartobliwy uśmiech). Ma się rozumiéć, oczekiwałam tego po panu.
SOLNESS. Że zjawię się w domu ojca pani, ażeby cię zabrać?
HILDA. Jak zły duch, naturalnie.
SOLNESS. I uczynić z ciebie księżniczkę?
HILDA. Przecież to było obiecane.
SOLNESS. I w dodatku dać ci królestwo?
HILDA (patrząc w sufit). Dlaczegóżby nie? Wszak niekoniecznie chodziło o takie zwyczajne królestwo.
SOLNESS. Ale o inne, równéj wartości?
HILDA. Przynajmniéj równéj (patrzy na niego z boku). Skoro pan mógł zbudować najwyższą wieżę na świecie, myślałam sobie, że możesz także stworzyć rodzaj królestwa.
SOLNESS (wstrząsając głową). Nie mogę tego wszystkiego zrozumiéć, panno Hildo!
HILDA. Nie? A mnie się to wydaje tak proste.
SOLNESS. Nie, nie mogę zrozumiéć, czy pani na seryo myślisz to wszystko, co mówisz, czy też probujesz wmówić we mnie niedorzeczności.
HILDA (z uśmiechem). I zabawić się, jak pan niegdyś.
SOLNESS. Właśnie, zabawić się kosztem nas obojga (patrząc na nią). Dawno dowiedziałaś się pani, że jestem żonaty?
HILDA. Wiedziałam o tém zawsze. Dlaczego pan pyta?
SOLNESS. (lekko). Przyszło mi to na myśl. (Patrzy na nią poważnie i pyta stłumionym głosem). Dlaczegoś tu pani przybyła?
HILDA. Bo chcę miéć moje królestwo. Teraz czas nadszedł.
SOLNESS (śmiejąc się mimowoli). Jesteś pani nieoszacowana.
HILDA (wesoło). No, mistrzu budowniczy! (Uderza palcami w stół). Dawaj mi tu zaraz królestwo.
SOLNESS (przysuwając do niéj fotel na biegunach). Mówiąc poważnie, po co tu pani przybyłaś? Co właściwie zamierzasz?
HILDA. Zamierzam naprzód obejrzeć wszystko, coś pan wybudował.
SOLNESS. Może to pani zająć bardzo dużo czasu.
HILDA. Nie budowałeś pan tak strasznie wiele.
SOLNESS. Tak jest, zwłaszcza w ostatnich latach.
HILDA. Dużo wież kościelnych? Takich niepamiętnie wysokich?
SOLNESS. Teraz nie buduję już wież kościelnych, ani kościołów.
HILDA. Cóż więc pan teraz buduje?
SOLNESS. Mieszkania dla ludzi.
HILDA (z namysłem). A nie mógłbyś pan nad mieszkaniami stawiać także trochę wież kościelnych?
SOLNESS (zdziwiony). Co pani chcesz przez to powiedziéć?!
HILDA. Mówię o czémś, co się swobodnie wznosi w powietrze, z chorągiewką, na zawrotnych wyżynach.
SOLNESS (z zastanowieniem). Dziwną rzecz pani mówisz. Byłoby to także gorącém mojém życzeniem.
HILDA (niecierpliwie). Więc czemuż pan tego nie robi?
SOLNESS (wstrząsając głową). Ludzie takich rzeczy nie chcą.
HILDA. Myślisz pan o tém, czego oni nie chcą?
SOLNESS (lekkim tonem). Teraz jednak buduję sobie nowy dom, tu naprzeciwko.
HILDA. Dom, dla siebie?
SOLNESS. Tak. Wkrótce będzie skończony, jest na nim wieża.
HILDA. Wysoka?
SOLNESS. Ma się rozumiéć!
HILDA. Bardzo wysoka?
SOLNESS. Ludzie powiedzą niezawodnie, że jest za wysoka, przynajmniéj w domu mieszkalnym.
HILDA. Zaraz jutro rano muszę wieżę obejrzéć.
SOLNESS (siedzi z brodą opartą na ręku i przypatruje się jéj). Powiedz mi pani, jak się nazywasz, to jest, jak ci na imię?
HILDA. Nazywam się Hilda.
SOLNESS (jak wprzódy). Hilda? Tak?
HILDA. Czy pan i tego nie pamięta? Nazywałeś mnie sam przecież Hildą, w dniu, w którym byłeś tak śmiałym.
SOLNESS. Popełniłem i to także?
HILDA. Wówczas nazywałeś mnie jednak: małą Hildą, i to mi się nie podobało.
SOLNESS. Tak! nie podobało się to pani, panno Hildo?
HILDA. Nie, wówczas nie. Kiedyś — księżniczka Hilda to, zdaje się, brzmiéć będzie bardzo dobrze.
SOLNESS. Niezawodnie. Księżniczka Hilda ze... Jakże się ono królestwo nazywało?
HILDA. Cóż znowu? Nie chcę słyszéć o tém bezsensowném królestwie. Pragnę czego innego.
SOLNESS (oparty na fotelu, przypatruje się jéj ciągle). Jakie to dziwne! Im więcéj się teraz nad tém zastanawiam, mam to uczucie, jak gdybym przez długie lata około tego krążył, tém się trapił... hm.
HILDA. Czémże to?
SOLNESS. Czémś, co ma nadejść, czémś, com przeżył już i zapomniał, a nigdy nie mogłem pojąć, co to być mogło.
HILDA. Trzeba sobie było, panie budowniczy, zrobić węzełek na chustce.
SOLNESS. Wówczas dręczyłbym się myślą, co ten węzełek ma oznaczać.
HILDA. Tak, tak, są takie sprzeczne duchy na świecie.
SOLNESS (powstając zwolna). To wielkie szczęście, żeś pani teraz przybyła.
HILDA (patrząc na niego głęboko). Więc to było szczęście?
SOLNESS. Ja tu byłem tak samotny i spoglądałem bezradnie na wszystko (ciszéj). Powiem pani, napadał mnie taki niepokój, takie przerażenie, taki strach przed młodością.
HILDA (broniąc się). Co znowu — młodości nie trzeba się lękać.
SOLNESS. A jednak właśnie ona mnie niepokoi. Dlategom się zamknął i zaryglował. (Tajemniczo). Bo trzeba pani wiedziéć, że młodość tu przyjdzie dobijać się do drzwi, szturmując do mnie.
HILDA. Zdaje mi się, że w takim razie trzeba po prostu wyjść i młodości otworzyć drzwi, na oścież.
SOLNESS. Otworzyć?
HILDA. Naturalnie. Trzeba, ażeby młodość weszła do pana przyjaźnie.
SOLNESS. Nie, nie! Młodość — widzi pani — młodość to zadośćuczynienie, ona dąży do przewrotu, to jakby nowe hasło.
HILDA (podnosi się, patrzy na niego i mówi, jakby słowa drgały jéj na ustach). Czy mogę ci być na co pożyteczną, mistrzu budowniczy?
SOLNESS. Tak, teraz niezawodnie, bo zdaje mi się, przychodzisz także z nowém hasłem. Więc młodość przeciw młodości. DOKTÓR HERDAL (wchodzi przez przedpokój).


SCENA JEDENASTA.
POPRZEDNI, DOKTÓR HERDAL.

HERDAL. Co? pan i panna Wangel jeszcze tu jesteście?
SOLNESS. Mieliśmy wiele bardzo do mówienia.
HILDA. O rzeczach dawnych i obecnych.
HERDAL. Doprawdy?
HILDA. To było bardzo zajmujące. Budowniczy — ma nadzwyczajną pamięć. Pamięta najdrobniejsze szczegóły.

Pani Solness wchodzi z prawéj strony.


SCENA DWUNASTA.
POPRZEDNI, PANI SOLNESS.

PANI SOLNESS (do Hildy). Proszę pani, pokój już przygotowany.
HILDA. Ach, jaka pani dla mnie dobra.
SOLNESS (do żony). Pokój dziecinny?
PANI SOLNESS. Tak, środkowy, ale wprzódy idziemy do stołu.
SOLNESS (kłaniając się Hildzie). Hilda spać będzie w pokoju dziecinnym.
PANI SOLNESS (patrząc na niego). Hilda?
SOLNESS. Panna Wangel ma imię Hildy, znałem ją, gdy jeszcze była dzieckiem.
PANI SOLNESS. Halvardzie, co ty mówisz? Więc, proszę państwa, stół nakryty. (Bierze ramię doktora i wychodzi z nim na prawo).
HILDA (zebrała tymczasem swoje podróżne rzeczy. Cicho i szybko do Solnessa). Czy to prawda, coś pan mówił, czy mogę ci być na co potrzebną?
SOLNESS (biorąc jéj rzeczy). Jesteś tém, czego najwięcéj brakło.
HILDA (patrzy na niego zdziwiona, uradowana i składa ręce dziękczynnie). O mój Boże!
SOLNESS (zaciekawiony). Cóż?
HILDA. Więc mam już moje królestwo!
SOLNESS (mimowolnie). Hildo?
HILDA (jakby znów słowa drgały jéj na ustach). Chciałam powiedziéć, mam je prawie. (Idzie na prawo, a Solness za nią).


AKT II.
Mały, ładnie umeblowany salonik u Solnessa; w głębi szklane drzwi na werandę i ogród. Na prawo ścięty róg z balkonem pełnym kwiatów. Na lewo także róg ścięty; a drzwi kryte. Na bocznych ścianach drzwi przeciwległe. Na przodzie sceny po prawéj stronie konsola z wielkiém zwierciadłem, daléj w bogatych żardynierach kwiaty i rośliny. Na lewo kanapa, stół i krzesła, daléj szafa z książkami, przed balkonem także mały stolik i parę krzeseł.

SCENA PIERWSZA.
SOLNESS (siedzi przy małym stoliku, teka Ragnara Brovika rozłożona jest przed nim, przerzuca w niéj rysunki, przypatrując się bacznie niektórym. Pani Solness z polewaczką w ręku, krąży cicho pomiędzy kwiatami, jest jak wprzódy czarno ubrana, jéj kapelusz, okrywka i parasolka leżą na krześle przy lustrze. Solness kilkakrotnie wiedzie za nią wzrokiem. Oboje milczą. Kaja ukazuje się we drzwiach na lewo).

SOLNESS (zwraca się ku niéj i mówi niechętnie). Ach! to pani.
KAJA. Chciałam tylko oznajmić, że jestem.
SOLNESS. Dobrze. Czy Ragnar przyszedł także?
KAJA. Jeszcze nie, musiał pozostać w domu, czekając na doktora. Zgłosi się, skoro nadejdzie.
SOLNESS. Jakże tam dziś ze starym?
KAJA. Źle. Kazał bardzo przeprosić, że dzisiaj wstać nie może.
SOLNESS. Przeprosić! Cóż znowu! Niechże będzie spokojny. No dobrze, idź pani do swojéj roboty.
KAJA. Idę. (Stoi we drzwiach). Może pan chce z Ragnarem pomówić, skoro przyjdzie?
SOLNESS. Nie — nie mam żadnego powodu.

(Kaja wychodzi temi drzwiami).


SCENA DRUGA.
SOLNESS, PANI SOLNESS.
(Solness przegląda daléj rysunki).

PANI SOLNESS (przy kwiatach). Chciałabym wiedziéć, czy on także umrze?
SOLNESS. Także? Któż jeszcze?
PANI SOLNESS (nie odpowiadając mu). Tak, tak, stary Brovik — ten także wkrótce umrze, bądź tego pewien.
SOLNESS. Droga Alino, możebyś wyszła, rozerwała się trochę?
PANI SOLNESS. Właśnie to chcę uczynić (daléj zajmuje się kwiatami).
SOLNESS (pochylony nad rysunkami). Czy śpi jeszcze?
PANI SOLNESS (patrząc na niego). Czy mówisz o pannie Wangel?
SOLNESS (obojętnie). Tak, przypadkiem przyszła mi na myśl.
PANI SOLNESS. Panna Wangel już oddawna wstała.
SOLNESS. Tak?
PANI SOLNESS. Gdym tam była, zajmowała się naprawą swoich rzeczy (staje przed lustrem i powoli kładzie kapelusz).
SOLNESS (po krótkiéj chwili). Moglibyśmy tedy, Alino, zużytkować jeden z dziecinnych pokoi.
PANI SOLNESS. Właśnie.
SOLNESS. To zawsze lepiéj, niż kiedy stoją pustkami.
PANI SOLNESS. Ta pustka jest okropną, masz słuszność, Halwardzie.
SOLNESS (zamyka tekę, wstaje i zbliża się do niéj). Obaczysz, Alino, że będzie nam późniéj lepiéj, wygodniéj — łatwiéj żyć — zwłaszcza téż tobie.
PANI SOLNESS (patrząc na niego). Późniéj?
SOLNESS. Tak, wierz mi.
PANI SOLNESS. Czy dlatego, że ona tu przybyła?
SOLNESS (hamując się). Myślę naturalnie o wprowadzeniu się do nowego domu.
PANI SOLNESS (biorąc okrywkę). I ty wierzysz, Halwardzie, że wówczas będzie lepiéj?
SOLNESS. Tak sądzę, i ty wierzysz w to także?
PANI SOLNESS. Nie mam żadnego przekonania do tego nowego domu.
SOLNESS (głucho). Słyszeć to jest dla mnie rzeczą okropną, bo przecież wybudowałem go głównie dla ciebie. (Chce jéj dopomódz do włożenia okrycia).
PANI SOLNESS (odsuwając jego pomoc). W gruncie rzeczy za wiele czynisz dla mnie.
SOLNESS (z pewną gwałtownością). Nie powinnaś tego mówić, Alino, nie mogę tego znosić.
PANI SOLNESS. A zatém nie będę tego mówić, Halvardzie.
SOLNESS. Jednak trwam przy swojém. Obaczysz, jak ci tam będzie dobrze, w nowym domu.
PANI SOLNESS. Ach, Boże! — Mnie będzie dobrze!
SOLNESS (z zapałem) Jednak możesz na to rachować, bo widzisz — będzie tam tyle rzeczy, które ci przypomną dawny dom własny.
PANI SOLNESS. Ach tam, gdzie mieszkał ojciec i matka — ten, który się spalił — i to wszystko...
SOLNESS (stłumionym głosem). Tak, moja biedna Alino. Był to dla ciebie cios straszny.
PANI SOLNESS (wybuchając skargą). Możesz budować, jak chcesz, ile chcesz, Halvardzie, nigdy mi już nie wybudujesz właściwego domu.
SOLNESS (przebiegając pokój). No, to na Boga, nie mówmy o tém więcéj.
PANI SOLNESS. To téż nie mamy zwyczaju o tém mówić. Tylko ty, Halvardzie, chcesz to wziąć na siebie.
SOLNESS (zatrzymuje się nagle, patrząc na nią). Ja? Dlaczegoż-bym to robił? Brał to na siebie?
PANI SOLNESS. Ach! ja ciebie tak dobrze rozumiem, Halvardzie. Chcesz mnie oszczędzać, uniewinnić także — w czém tylko możesz.
SOLNESS (patrząc na nią zdziwiony). Ciebie? Uniewinnić ciebie i ty to mówisz o sobie, Alino?
PANI SOLNESS. Tak musi tu być o mnie mowa.
SOLNESS (mimowolnie sam do siebie). I to jeszcze.
PANI SOLNESS. Ze starym domem wszystko mogło być, jak chciało. Dobry Boże! skoro tam raz weszło nieszczęście, to...
SOLNESS. Masz słuszność! Ludzie mówią: Cóż począć przeciw nieszczęściu?
PANI SOLNESS. Najokropniejszą rzeczą, jaką za sobą pociągnął ten pożar, — to... to...
SOLNESS (gwałtownie). Tylko nie myśl o tém, Alino.
PANI SOLNESS. A właśnie o tém myśléć muszę i raz wreszcie to wynagrodzić, bo czuję, że już dłużéj znieść tego nie mogę! Przytém ja sobie saméj nigdy nie przebaczę.
SOLNESS (wybuchając). Sobie saméj?..
PANI SOLNESS. Miałam przecież podwójne obowiązki, względem ciebie i względem dzieci. Powinnam była zagłuszyć w sobie uczucie, nie, pozwalać, by strach zapanował nade mną. Nie poddawać się boleści, z powodu, że dom mój został spalony (załamując ręce). Och! gdybym to była mogła uczynić, Halvardzie.
SOLNESS (zbliża się wzruszony, mówi ciszéj). Alino musisz mi przyrzec, że nigdy się podobnym myślom oddawać nie będziesz. Przyrzecz mi to.
PANI SOLNESS. Ach Boże! Przyrzec! Przyrzec można wszystko.
SOLNESS (zaciska ręce i chodzi po pokoju). Ach! to już zwątpić można. Nigdy nie miéć we własném ognisku słonecznego promienia, nigdy nawet najlżejszego blasku.
PANI SOLNESS. Tu niéma ogniska, Halvardzie.
SOLNESS. Tak, to prawda (Smutnie). I Bóg wie, czy nie masz słuszności mówiąc, że w nowym domu nie będzie lepiéj.
PANI SOLNESS. Nigdy nie będzie lepiéj. Zawsze ta sama pustka, tam jak i tutaj.
SOLNESS (gwałtownie). Ależ na miłość boską, czemużeśmy go budowali? Czy możesz mi to wytłómaczyć?
PANI SOLNESS. Na to sam sobie odpowiedziéć musisz.
SOLNESS (patrząc na nią z niedowierzaniem). Co rozumiesz przez to, Alino?
PANI SOLNESS. Co ja rozumiem?
SOLNESS. No tak, do licha! bo powiedziałaś to w tak dziwny sposób, jakby twoje słowa miały ukryte znaczenie.
PANI SOLNESS. Nie, mogę ci to zaręczyć.
SOLNESS. To niepotrzebne. (Zbliża się do niéj). Wiem to, co wiem. Upewniam cię, Alino.
PANI SOLNESS. Ale co? Co znowu?
SOLNESS (stając przed nią). Alboż nie doszukujesz się ukrytéj złośliwości w najniewinniejszém mojem słowie?
PANI SOLNESS. Ja, mówisz? Czy ja to robię?
SOLNESS (śmieje się). Ha ha ha! Niéma tu nic dziwnego, Alino, skoro dręczysz się w domu chorym człowiekiem.
PANI SOLNESS (pełna niepokoju). Chorym? Czyś ty chory, Halvardzie?
SOLNESS (wybuchając). Albo téż z człowiekiem napół szalonym, człowiekiem obłąkanym. Jedném słowem ze mną.
PANI SOLNESS. (chwyta się poręczy krzesła i siada). Halvardzie! Na miłość boską!
SOLNESS. Mylicie się przecież oboje i ty i doktór. Tak źle ze mną nie jest.
PANI SOLNESS (spogląda za nim zaniepokojona).
SOLNESS. (zbliża się do niéj spokojnie). W gruncie rzeczy nic mi nie jest.
PANI SOLNESS. Nie prawdaż? Ale cóż cię niepokoi?
SOLNESS. Cała rzecz, iż niekiedy upadam prawie pod ciężarem tych szkaradnych długów.
PANI SOLNESS. Długów? Przecież, nie jesteś nic nikomu winien, Halvardzie.
SOLNESS (ciszéj, wzruszony). A jednak, jestem wobec ciebie, Alino, bezgranicznie dłużny.
PANI SOLNESS (podnosząc się zwolna). Coś się w tém kryje. Powiedz lepiéj odrazu.
SOLNESS Nie kryje się nic. Nigdym ci nic nie uczynił, przynajmniéj z wiedzą i wolą, a pomimo to mam takie uczucie, jakby ciężyła na mnie ciągle jakaś wina.
PANI SOLNESS. Wina przeciwko mnie?
SOLNESS. Głównie przeciwko tobie.
PANI SOLNESS. W takim razie — jesteś chory, Halvardzie.
SOLNESS (smutnie). Być może, albo też coś podobnego. (Patrzy na otwierające się drzwi z prawéj strony). Teraz znów będzie jasno.

Hilda Wangel wchodzi. Zmieniła coś w swojém ubraniu, suknia jest spuszczona.


SCENA TRZECIA.
POPRZEDNI I HILDA.

HILDA. Dzień dobry, panie budowniczy?
SOLNESS (kłania jéj się). Dobrze pani spała?
HILDA. Doskonale! Jakby w kołysce. Wylegiwałam się i wyciągałam jak księżniczka.
SOLNESS (ze słabym uśmiechem). Rzeźwa i wesoła.
HILDA. Spodziewam się.
SOLNESS. Pewnie się co śniło?
HILDA. Ma się rozumiéć, ale sen był nieprzyjemny.
SOLNESS. Tak?
HILDA. Śniło mi się, żem spadała z niezmiernie wysokiéj skały. Czyś pan kiedy miał sen podobny?
SOLNESS. O tak, zdarzało mi się to.
HILDA. To strasznie przejmuje, tak leciéć, leciéć.
SOLNESS. Zdaje mi się, że to jakieś mrożące uczucie.
HILDA. Podnosi pan nogi w takim razie.
SOLNESS. Jak można najwyżéj.
HILDA. I ja tak samo.
PANI SOLNESS (bierze parasolkę). Muszę iść na miasto, Halvardzie. (do Hildy). I przyniosę do domu wszystko, co pani może być potrzebne.
HILDA (chce się jéj rzucić na szyję). Ach! najdroższa, najśliczniejsza pani, jakże dobrą jesteś dla mnie, strasznie dobrą.
PANI SOLNESS (odsuwając ją i uwalniając z jéj uścisku). Wcale nie, to tylko mój obowiązek i dlatego spełniam go z przyjemnością.
HILDA (zagniewana, przygryzając wargi). Zresztą zdaje mi się, że mogę się doskonale pokazać na ulicy, tak-em pięknie urządziła swoję suknię. Alboż nie?
PANI SOLNESS. Prawdę mówiąc, sądzę, że ludzie przypatrywaliby się pani trochę.
HILDA (pogardliwie). Phi! nie więcéj, to tylko śmiechu warte.
SOLNESS (ukrywając zły humor). Tak, tylko widzi pani, ludziom może przyjść na myśl, że jesteś także obłąkaną.
HILDA. Obłąkaną! Czy w mieście jest tak wiele obłąkanych?
SOLNESS (pokazując na swoje czoło). W każdym razie, masz pani jednego przed sobą.
HILDA. Ty mistrzu?
PANI SOLNESS. Ależ drogi Halvardzie!
SOLNESS. Jeszcze pani tego nie zauważyła?
HILDA. Nie zauważyłam wcale. (Zastanawia się i śmiać zaczyna). Chyba tylko na jednym punkcie.
PANI SOLNESS. Cóż to za punkt, proszę pani?
HILDA. O, tego nie powiem.
SOLNESS. Powiedzże pani, proszę.
HILDA. Nie jestem tak szaloną, by to uczynić.
PANI SOLNESS. Panna Wangel powie ci to, Halvardzie, gdy zostaniecie sami.
SOLNESS. Tak myślisz?
PANI SOLNESS. Z pewnością. Znasz ją tak dobrze od dawna, gdy jeszcze była dzieckiem, jak mówisz (wychodzi na lewo).


SCENA CZWARTA.
SOLNESS I HILDA.

HILDA (po krótkiéj chwili). Pańska żona nie może mnie cierpiéć.
SOLNESS. Czy to pani tak przyszło na myśl, czy téż zauważyłaś coś.
HILDA. A pan tego sam nie widzi?
SOLNESS (wymijająco). Alina w ostatnich czasach tak od ludzi odwykła.
HILDA. I to jeszcze.
SOLNESS. Ale gdy ją pani bliżéj pozna — jest tak w gruncie uczciwą, dobrą, dzielną.
HILDA (niecierpliwie). Jeżeli jest taką rzeczywiście, dlaczegoż mówi ciągle o obowiązku.
SOLNESS. Obowiązku?
HILDA. Mówiła przecież, że idzie do miasta, ażeby mi coś kupić, bo to jéj obowiązek. Nie mogę znosić tego brzydkiego, szkaradnego wyrazu.
SOLNESS. Dlaczego?
HILDA. Bo to brzmi tak zimno, ostro, kłująco. Obowiązek, obowiązek, obowiązek! Czy pan nie przyzna, że to kłuje?
SOLNESS. Hm — nigdym się nad tém nie zastanawiał.
HILDA. Przecież! A jeśli jest tak dobrą, jak pan mówi, czemuż to powiedziała?
SOLNESS. Boże mój, cóż miała powiedziéć?
HILDA. Mogła powiedziéć, że to robi dlatego, że mnie lubi, lub cokolwiek innego, byle to było ciepłe i serdeczne — rozumie pan?
SOLNESS. (patrząc na nią). Chciałaby pani, ażeby to było zrobione w taki sposób?
HILDA. Właśnie w taki. (Kręci się po pokoju, zatrzymuje się przed szafą z książkami i przygląda się im). Ma pan wiele książek.
SOLNESS. Tak. Starałem się o nie, tu i owdzie.
HILDA. I czytasz pan te wszystkie książki?
SOLNESS. Dawniéj próbowałem. A pani?
HILDA. O nie, teraz już nie czytam, bo nie mogę nigdzie znaleść właściwego sensu.
SOLNESS. Ze mną jest to samo.
HILDA (znowu chodzi po pokoju, zatrzymuje się przed stolikiem, otwiera tekę i przegląda). Pan to wszystko rysował?
SOLNESS. Nie, to robota młodego człowieka, który jest przy mnie.
HILDA. Pan go sam wykształcił?
SOLNESS. W każdym razie, odemnie się także czegoś nauczył.
HILDA (siada). Jest pewnie bardzo zdolny. (Przygląda się niektórym rysunkom). Czy nie tak?
SOLNESS. Tak sobie, dość na swoję potrzebę...
HILDA. Jednakże, jest on niezawodnie bardzo zdolny.
SOLNESS. Sądzisz pani, że się znasz na rysunkach?
HILDA. Alboż ja się troszczę o takie drobnostki, ale skoro był w pańskiéj szkole.
SOLNESS. Och! co do tego. Wielu się u mnie uczyło, a pomimo to nie zaszli daleko.
HILDA (patrzy na niego, wstrząsając głową). Jacy wy jesteście głupi, to mi się w głowie pomieścić nie może.
SOLNESS. Głupi? Cóż się pani we mnie tak głupiém wydaje?
HILDA. Doprawdy. Jeśli się pan stara wszystkich dudków wykształcić, to...
SOLNESS (zdziwiony). No! Dla czegóżby nie.
HILDA (podnosi się, pół seryo pół żartem). Cóż znowu, mistrzu! Na co to! Ty jeden powinieneś budować. Ty jeden, nikt inny. Sam powinieneś robić wszystko. Rozumiesz?
SOLNESS (mimowolnie). Hildo.
HILDA. Cóż?
SOLNESS. Jakim sposobem przyszło ci to na myśl?
HILDA. Czy to tak niedorzeczne?
SOLNESS. Tego nie myślałem, ale teraz chcę pani coś powiedziéć.
HILDA. Cóż takiego?
SOLNESS. Że ja sam nieustannie, w ciszy i samotności biłem się z temi samemi myślami.
HILDA. To zdaje mi się rzeczą bardzo naturalną.
SOLNESS (patrząc na nią badawczo). I pani to zauważyła?
HILDA. Nie, wcale nie zauważyłam.
SOLNESS. Ale wprzódy — gdyś mówiła, że masz mnie za obłąkanego — tak — na jednym punkcie.
HILDA. O, to myślałam o czémś zupełnie inném.
SOLNESS. A cóż to było?
HILDA. Może ci to być rzeczą obojętną.
SOLNESS (oddala się). No — jak się podoba (stoi przy balkonie). Chodź pani tutaj, pokażę ci coś.
HILDA (zbliżając się). Co?
SOLNESS. Widzi tam pani — w głębi ogrodu?
HILDA. Tak.
SOLNESS (pokazując). Tam za tym stosem kamieni.
HILDA. Ten nowy dom?
SOLNESS. Który budują. Prawie już ukończony.
HILDA. Ma bardzo wysoką wieżę, jak widzę.
SOLNESS. Jest jeszcze przy niéj rusztowanie.
HILDA. To pański nowy dom?
SOLNESS. Tak jest.
HILDA Dom, do którego się pan wkrótce wprowadzi?
SOLNESS Tak jest.
HILDA (patrząc na niego). A tam są także pokoje dziecinne?
SOLNESS. Jest ich trzy, tak samo jak tutaj.
HILDA. A dzieci niéma?
SOLNESS. Niéma.
HILDA (z półuśmiechem). Alboż nie miałam słuszności?
SOLNESS. W czém?
HILDA. W tém, że przecież jesteś pan — tak trochę obłąkanym.
SOLNESS. Więc to miałaś na myśli?
HILDA. Tak, te wszystkie puste pokoje dziecinne. Tam, gdzie ja spałam...
SOLNESS (stłumionym głosem). Mieliśmy dzieci. Ja i Alina.
HILDA (patrząc na niego zaciekawiona). Mieliście...
SOLNESS. Dwóch chłopczyków — jednego wieku.
HILDA. Bliźnięta?
SOLNESS. Tak, bliźnięta. Jedenaście czy dwanaście lat temu.
HILDA (ostrożnie). I obadwaj?... Bliźniąt tych już niéma?
SOLNESS (wzruszony). Mieliśmy je tylko przez trzy tygodnie, a może nawet i krócéj (z wybuchem). Ach! Hildo, jak to dobrze dla mnie, żeś przybyła. Mam przecież teraz kogoś, z kim mogę mówić.
HILDA. Czyż nie możesz mówić z nią?
SOLNESS. O tém nie można, przynajmniéj nie tak, jak chcę, jak potrzebuję mówić (smutnie). I o wielu innych rzeczach.
HILDA (stłumionym głosem). Więc to tylko miałeś pan na myśli mówiąc, żeś mnie potrzebował?
SOLNESS. Tak było naprzód, w każdym razie tak było wczoraj, bo dziś już sam dobrze nie wiem (zmieniając ton). Ale siadajmy, Hildo. Siądź tam na kanapie, ażebyś miała przed oczyma ogród.

(Hilda siada w rogu kanapy).

SOLNESS (przysuwa sobie krzesło). Czy pani chce mnie posłuchać?
HILDA. O tak, posłucham bardzo chętnie.
SOLNESS (siadając). A zatém, powiem wszystko.
HILDA. Patrzę teraz jednocześnie na ogród i na ciebie, mistrzu. Mów więc.
SOLNESS (wskazując na balkonowe okno). Tam na wzgórzu, gdzie się buduje dom.
HILDA. Tak.
SOLNESS. Tam, w pierwszych latach mieszkaliśmy z Aliną. Stał tam wówczas dom stary, który należał niegdyś do jéj matki i dostał nam się po niéj, wraz z tym całym wielkim ogrodem.
HILDA. Czy dom ten miał także wieżę?
SOLNESS. Nie miał jéj wcale. Ten dom wyglądał z zewnątrz jak ciemna szkaradna drewniana skrzynia, wewnątrz jednak był ładny i wygodny.
HILDA. Czyś pan tę starą budę rozwalił?
SOLNESS. Nie, spaliła się.
HILDA. Jakto, zupełnie?
SOLNESS. Zupełnie.
HILDA. Czy to było nieszczęściem?
SOLNESS. Jak kto chce uważać. Jako budowniczy, zasłynąłem po tym pożarze...
HILDA. Ale?
SOLNESS. Wówczas właśnie przyszły były na świat dzieci.
HILDA. Tak, te biedne bliźnięta?
SOLNESS. Narodziły się zdrowe i silne, a rosły niemal w oczach z dnia na dzień.
HILDA. Małe dzieci w pierwszych dniach rosną bardzo szybko.
SOLNESS. Alina z tém dwojgiem maleństw stanowiła najmilszy widok, jaki sobie wyobrazić można. Tymczasem nadeszła noc pożaru.
HILDA (zaciekawiona) I cóż się stało, mówże pan. Czy kto zginął?
SOLNESS. O nie. Wszyscy szczęśliwie uratowani zostali.
HILDA. Ale cóż daléj?
SOLNESS. Przerażenie tak wstrząsnęło Aliną... Pożar, szybka ucieczka z płonącego domu i do tego w mroźną noc zimową, bo musiano i ją i dzieci wynieść z łóżka tak, jak ich ogień zaskoczył.
HILDA. I maleństwa tego nie zniosły?
SOLNESS. Zniosły zrazu, tymczasem Alina dostała gorączki i to zwarzyło jéj pokarm. Chciała koniecznie sama karmić, bo mówiła, że to jéj obowiązek... I nasze bliźniaki — obadwa... (załamuje ręce) obadwa, och...
HILDA. Tego już nie przeniosły?
SOLNESS. Nie przeniosły. Utraciliśmy je.
HILDA. Musiało to być strasznym ciosem dla pana.
SOLNESS. Cios dla mnie był bardzo ciężki, ale stokroć cięższy dla Aliny (zaciska pięści, z powstrzymaną wściekłością). Że téż takie rzeczy dziać się mogą na świecie... Od czasu, gdym je utracił, niechętnie budowałem kościoły.
HILDA. Może także niechętnie i wieżę na naszym kościele?
SOLNESS. Niechętnie. Pamiętam dobrze, jak czułem się lekkim i wesołym, gdy wieża była skończona.
HILDA. Wiem o tém i ja także.
SOLNESS. A teraz nigdy już nie buduję ani kościołów, ani wież kościelnych.
HILDA (przytakując powoli). Tylko domy, w których ludzie mieszkać mogą.
SOLNESS. Ogniska rodzinne dla ludzi, Hildo.
HILDA. Ale ogniska z wysokiemi wieżami i szczytami?
SOLNESS. Takie najchętniéj (przechodzi w ton lekki). Otóż jak mówiłem, pożar podniósł mnie — ma się rozumiéć, jako budowniczego.
HILDA. Czemu nie nazywasz się pan architektem, jak inni?
SOLNESS. Bo nie odbyłem odpowiednich studyów. To, co umiem, zawdzięczam głównie samemu sobie.
HILDA. A pomimo to, zyskałeś, mistrzu budowniczy, tak wielkie uznanie, po tym pożarze.
SOLNESS. Tak, po tym pożarze. Niemal cały ogród podzieliłem na parcele pod wille i pobudowałem je, według mojéj woli, a wówczas szybko poszedłem w górę.
HILDA (patrząc na niego badawczo). Jesteś pan doprawdy szczęśliwy. Idzie panu tak dobrze.
SOLNESS (ponuro). Szczęśliwy! Mówisz to, Hildo, także, jak i wszyscy inni.
HILDA. Zdaje mi się, że tak być musi, byleś mógł tylko nie myśléć o tych dwojgu dzieciach.
SOLNESS (zwolna). O dwojgu małych dzieciach. Nie tak łatwo się od téj myśli uwolnić.
HILDA (trochę niepewna). Czyż to zawsze może być przeszkodą... po tylu latach ubiegłych?
SOLNESS (wpatruje się w nią przez chwilę, w milczeniu). Szczęśliwym, mówiłaś.
HILDA. Czyż tak nie jest we wszystkiém inném?
SOLNESS (ciągle na nią patrząc). Gdym opowiadał o tym pożarze — hm.
HILDA. Cóż?
SOLNESS. Czy nie pomyślałaś pani rzeczy — która się szczególniéj ciebie tyczyła?
HILDA (szukając daremnie). Nie. Cóż to takiego?
SOLNESS (ze stłumionym naciskiem). Przez pożar jedynie doszedłem do tego, by módz budować ludziom ogniska rodzinne, wygodne, spokojne, jasne ogniska, przy których ojciec, matka, dzieci bezpiecznie żyć mogli z tém miłém poczuciem, że dobrze być na tym świecie, a najszczęśliwiéj należeć do siebie.
HILDA (z zapałem). O tak. Dla pana to także szczęście módz budować takie rozkoszne ogniska.
SOLNESS. Jakim kosztem, Hildo, jakim okropnym kosztem do tego doszedłem.
HILDA. Czy nigdy nie pozbędzie się pan téj myśli?
SOLNESS. Nie. Ażeby przyjść do budowania szczęśliwych ognisk dla drugich, musiałem się wyrzec — na zawsze wyrzec własnego rodzinnego ogniska, przy którém byłyby dzieci, a także ojciec i matka.
HILDA (ostrożnie). Musiałeś się pan wyrzec — i to wyrzec na zawsze?...
SOLNESS (przytakując powoli). Tak. Było to ceną tego szczęścia, o którém ludzie tak wiele mówią — hm — tego szczęścia nie mogłem taniéj okupić.
HILDA (jak wyżéj). Czy to naprawioném być nie może?
SOLNESS. Nie, nigdy. To także jest następstwem pożaru i choroby Aliny, przez niego spowodowanéj.
HILDA (patrzy na niego, z niewypowiedzianym wyrazem). I stawia pan jednak ciągle pokoje dziecinne.
SOLNESS (poważnie). Czyś nie zauważyła, Hildo, że niepodobieństwo pociąga i czaruje zarazem.
HILDA (zamyślona). Niepodobieństwo (żywo). Niezawodnie. Pan to także odczuwa.
SOLNESS. Tak, odczuwam.
HILDA. Więc pan także ma coś szatańskiego?
SOLNESS. Dlaczegóż właśnie szatańskiego?
HILDA. Więc jakżeby to nazwać?
SOLNESS (wstając). Może i jest w tém słuszność (gwałtownie). Muszę stać się szatanem, gdy mi tak idzie zawsze i we wszystkiém.
HILDA. Jak to rozumiéć?
SOLNESS (stłumionym głosem, głęboko wzburzony). Uważaj na to, co powiem, Hildo. Wszystko, co mi daném było uczynić, zbudować, wytworzyć, pięknego, wzniosłego... (zaciska pięści). To myśl okropna!
HILDA. Co tu okropnego?
SOLNESS. Ja to wszystko nieodwołalnie muszę opłacić. Nie pieniędzmi, lecz ludzkiém szczęściem i to nie tylko mojém własném, także szczęściem innych. Tak jest, Hildo. Oto, co kosztowało mnie powodzenie artystyczne, mnie i innych. Muszę więc patrzéć dzień po dniu, jak ono jest za mnie opłacane... ciągle opłacane...
HILDA (podnosi się i patrzy mu w oczy). Teraz masz niezawodnie ją na myśli?
SOLNESS. Tak, Alinę, najwięcej Alinę. Ona także miała powołanie, tak samo jak ja (drżącym głosem). Ale jéj powołanie zostało zniweczone, zgnębione, zabite — ażeby moje dojść mogło — do tego co się wydaje wielkiém zwycięstwem. Bo wiedz, że Alina miała także zdolności budownicze.
HILDA. Ona, zdolności budownicze?
SOLNESS (wstrząsając głową). O, nie domy, nie wieże, nie filary — nie to, co ja wznoszę.
HILDA. A więc cóż?
SOLNESS (wzruszony, miękko). Hildo, ona mogła budować dziecięce duszyczki. Budować te duszyczki w ten sposób, by stały się wielkie równowagą i piękne szlachetnością kształtów, by się podniosły do wysokości dusz ludzi dojrzałych. Takie były zdolności Aliny i wszystko to teraz marnieje — bezpożytecznie na zawsze i na nic nikomu nie przydatne, właśnie jak stos gruzów na zgliszczach.
HILDA. No, a gdyby i tak było?
SOLNESS. Tak jest, tak jest, ja wiem o tém.
HILDA. Ale pan w żadnym razie nie jesteś temu winien.
SOLNESS (zwraca na nią wzrok i zwolna przytakuje). To stanowi właśnie wielkie, straszne pytanie. To wątpliwość, która mnie dręczy, we dnie i w nocy.
HILDA. Że...
SOLNESS. Tak, przypuśćmy, że ja temu jestem winien, przynajmniéj w pewnéj mierze.
HILDA. Jakto winien? że wybuchnął pożar?
SOLNESS. Winien wszystkiemu razem. A jednak pomimo to niewinnym.
HILDA (patrzy na niego stroskana). Ach! mistrzu, że téż możesz mówić takie rzeczy. Jesteś chyba chory.
SOLNESS. Hm! — zapewne przez całe życie na tym punkcie zdrowym nie będę. (Ragnar otwiera ostrożnie kryte drzwi w lewym rogu).


SCENA PIĄTA.
POPRZEDNI, RAGNAR BROVIK.
(Hilda robi parę kroków ).

RAGNAR (spostrzegając ją). O, przepraszam, przebacz mi pan (chce odejść).
SOLNESS. Nie, nie, zostań pan. Już się stało.
RAGNAR. Gdybym był wiedział...
SOLNESS. Jak słyszałem, ojcu nie lepiéj.
RAGNAR. Stan ojca pogarsza się szybko i dlatego proszę pana usilnie o dobre słowo na którym z tych rysunków, ażeby ojciec mógł je przeczytać, zanim...
SOLNESS (gwałtownie). Nie mów mi pan więcéj o swoich rysunkach.
RAGNAR. Czy je pan przeglądał?
SOLNESS. Przeglądałem.
RAGNAR. Więc są nic warte? Zapewne i ja także?
SOLNESS (wymijająco). Zostań pan przy mnie. Zapłacę ci, ile zażądasz, będziesz mógł ożenić się z Kają i żyć bez troski, żyć może szczęśliwy. Tylko nie myśl nigdy o pracy na własną rękę.
RAGNAR. Muszę więc wrócić do domu i powiedziéć to ojcu. Przyrzekłem mu. Czy to mam powiedziéć ojcu — przed śmiercią?
SOLNESS (walcząc sam z sobą). Ach! powiedz mu pan — powiedz mu pan odemnie, co ci się podoba — najlepiéj nic nie mów. Nie mogę postępować inaczéj, Ragnarze.
RAGNAR. Czy można zabrać rysunki?
SOLNESS. Można, zabierz je, no, zabierz-że, leżą na stole.
RAGNAR (idzie do stołu). Zatém jestem wolny.
HILDA (kładąc rękę na tece). Nie, nie, zostaw je pan.
SOLNESS. Dlaczego?
HILDA. Ja także chcę je zobaczyć.
SOLNESS. Ale przecież... (do Ragnara). No, to niech zostaną.
RAGNAR. Zostawię je chętnie.
SOLNESS. I wracaj pan zaraz do ojca.
RAGNAR. Wracam natychmiast.
SOLNESS (niepewny). Ragnarze! nie żądaj odemnie tego, czego uczynić nie mogę. Posłuchaj, Ragnarze, nie żądaj tego.
RAGNAR. Nie, nie. Wybacz pan (kłania się i wychodzi krytémi drzwiami).


SCENA SZÓSTA.
SOLNESS, HILDA.

HILDA (spoglądając z oburzeniem na Solnessa). To było szkaradnie z pana strony!
SOLNESS. Pani to tak uważa?
HILDA. Tak, to było szkaradne. Byłeś pan twardym, złym i w dodatku okrutnym.
SOLNESS. Ach! nie rozumiesz tego, co się we mnie dzieje.
HILDA. Jednak takim być nie powinieneś.
SOLNESS. Mówiłaś sama tylko-co, że ja jeden mam budować.
HILDA. Ja mogę takie rzeczy mówić, ale pan tak robić nie powinien.
SOLNESS. Ja muszę. Zbyt drogo okupiłem moje miejsce.
HILDA. No tak. Tém, co pan nazywasz szczęściem domowém — tém podobném.
SOLNESS. Nadewszystko spokojem ducha.
HILDA (podnosząc się). Spokojem ducha! (serdecznie). Biedny mistrzu! wyobrażasz więc sobie, że...
SOLNESS (wstrząsany cichym śmiechem). Siadaj, Hildo. Opowiem ci coś zabawnego.
HILDA (siada, zaciekawiona). Co?
SOLNESS. Wygląda to na rzecz śmiesznie małą, bo wszystko razem tyczy się rysy w kominie.
HILDA. Jakto? nic więcéj?
SOLNESS. Nic więcéj z początku. (Przysuwa sobie krzesło do Hildy i siada).
HILDA (zniecierpliwiona, uderza ręką po kolanie). Rysa w kominie! Cóż daléj?
SOLNESS. Zauważyłem ją na długo, zanim pożar wybuchnął. Ile razy byłem na strychu, patrzałem, czy jest jeszcze.
HILDA. I była?
SOLNESS. Tak; nikt inny nie wiedział o jéj istnieniu.
HILDA. I nic pan nie mówił?
SOLNESS. Nic a nic.
HILDA. I nie pomyślał pan o tém, by ją kazać naprawić?
SOLNESS. Myślałem o tém, ale nigdy nic nie uczyniłem. Ile razy chciałem się przezwyciężyć, było mi tak, jak gdyby opierała się temu tajemnicza ręka. Nie dziś; każę to zrobić jutro — mówiłem sobie. A nazajutrz było to samo. I nigdy się to nie zrobiło.
HILDA. Dlaczegóż byłeś pan takim niedołęgą?
SOLNESS. Bo zawsze przychodziło mi do głowy (powolnie, stłumionym głosem), że na téj małéj czarnéj rysie w kominie może wybiłbym się jako budowniczy.
HILDA (patrząc przed siebie). Musiało to być przejmujące.
SOLNESS. Ta myśl opanowała mnie szybko, bezpowrotnie. Wówczas wszystko wydawało mi się tak łatwém, tak prostém. Chciałem, ażeby to się stało wśród zimy, w godzinach przedobiednich, kiedy ja wyjechałbym sankami na spacer z Aliną. Tymczasem w domu służba napaliłaby mocno...
HILDA. Tak, w tym dniu musiał być wielki mróz?
SOLNESS. Bardzo zimno; a naturalnie służący chcieli, by Alina znalazła za powrotem dom dobrze ogrzany.
HILDA. Musi być zmarzlakiem?
SOLNESS. Tak właśnie; i wówczas, wracając, ujrzelibyśmy dym.
HILDA. Dym tylko?
SOLNESS. Naprzód dym. Aż wreszcie, dojeżdżając do ogrodowéj bramy, byłaby cała ta drewniana buda w płomieniach. Pragnąłem, by rzecz stała się w ten sposób.
HILDA. Ach! Boże mój! Że téż tak być nie mogło!
SOLNESS. O, tak, Hildo. Można to powiedziéć.
HILDA. Ale, mistrzu, czy wiész z pewnością, że powodem pożaru była ta rysa w kominie?
SOLNESS. Przeciwnie: wiem dowodnie, że rysa w kominie nie miała z nim żadnego związku.
HILDA. Co?!
SOLNESS. Sprawdzono najzupełniéj, że pożar wybuchł w garderobie, w innéj stronie domu.
HILDA. A cóż pleciesz ciągle o téj wiecznéj rysie w kominie!
SOLNESS. Czy mogę daléj mówić, Hildo?
HILDA. I owszem, byle to było do rzeczy.
SOLNESS. Sprobuję. (Przysuwa bliżéj krzesło).
HILDA. Wypowiedz-że się, mistrzu!
SOLNESS (poufnie). Czy wierzysz w to, Hildo, że bywają ludzie wybrani, którym daną jest moc, czy zdolność, że skoro czego zapragną, chcą, pożądają całą siłą, — muszą to w końcu otrzymać. Czy wierzysz w to?
HILDA (z nieokreślonym wyrazem w oczach). Jeżeli tak jest, obaczymy, czy ja należę do tych wybranych.
SOLNESS. Takie wielkie rzeczy nie mogą stawać się same przez się. O, nie. Muszą tu być pomocnicy i słudzy, jeśli ma przyjść do czego. Oni przecież nigdy nie przychodzą z własnéj woli: trzeba ich wzywać usilnie, nieustannie, w głębi ducha ma się rozumiéć.
HILDA. Cóż to są za pomocnicy i słudzy?
SOLNESS. O tém pomówimy innym razem; teraz zajmijmy się jeszcze pożarem.
HILDA. Nie sądzisz pan, że byłby on i tak wybuchł, choćbyś go nie był pragnął?
SOLNESS. Gdyby ten dom należał do starego Knuta Brovika, nigdyby się był tak do szczętu nie spalił. O tém jestem przekonany. Ten nie umié wzywać ani pomocników, ani sług. (Wstaje niespokojny). Widzisz więc, Hildo, żem ja winien śmierci dwojga maleństw, a zatém także z mojéj winy Alina nie stała się tém, czém być mogła, czém być powinna, i najwięcéj być pragnęła.
HILDA. Przecież jeśli to sprawili ci pomocnicy, ci słudzy...
SOLNESS. Któż zawołał pomocników i sługi? Ja to uczyniłem. Przyszli i spełnili moję wolę. (Z wzrastającém podnieceniem). Oto co u ludzi nazywa się „miéć szczęście”. A ja powiem, jak się to szczęście otrzymuje. To jakby wielka rana tu na piersiach, a słudzy i pomocnicy biorą kawałki skóry innych ludzi, by moję ranę zagoić, ale ta rana goić się nie chce, nie zagoi się nigdy. Ach! gdybyś wiedziała, jak ona czasem ssie i pali!
HILDA (patrząc na niego uważnie). Jesteś chory, mistrzu, ciężko chory.
SOLNESS. Powiedz odrazu: szalony — bo wszakże to masz na myśli.
HILDA. Nie. Sądzę, że rozum twój jest w zupełnym porządku.
SOLNESS. Więc czegoż mi brakuje? Wypowiedz-że to raz.
HILDA. Czy przypadkiem nie przyszedłeś na świat z chorobliwém sumieniem?
SOLNESS. Z chorobliwém sumieniem? Cóż to za dyabelski wymysł?
HILDA. Chcę powiedziéć, że pańskie sumienie jest osłabione. Tak, jakby miękko zbudowane, nie znosi żadnego ciosu i nic wytrzymać nie umié.
SOLNESS (mrucząc). Jakież więc ma być to sumienie, jeśli zapytać wolno?
HILDA. U ciebie, mistrzu, pragnęłabym znaléźć sumienie — silne, czerstwe.
SOLNESS. Tak? Czerstwe? A ty, Hildo, czy takie posiadasz?
HILDA. Tak sądzę. Przynajmniéj nigdym nie spostrzegła, by inném było.
SOLNESS. A przytém zdaje mi się, że ono nie było nigdy wystawione na próbę.
HILDA (po chwili, drżącemi usty). Nie przyszło mi przecież łatwo porzucić ojca, którego tak bardzo kocham.
SOLNESS. Cóż znowu! Na miesiąc lub dwa.
HILDA. Ja nigdy do domu nie wrócę.
SOLNESS. Nigdy? Dlaczegóż go rzuciłaś?
HILDA (pół seryo, pół żartem). Czy pan znowu zapomniał, że dziesięć lat upłynęło?
SOLNESS. Dzieciństwo! Czy w domu była jaka strata? Coś zaszło? Cóż?
HILDA (poważnie). Było w moim duchu coś, co mnie stamtąd wygnało i pędziło, a razem nęciło i wiązało.
SOLNESS (z zapałem). Otóż to, otóż to, Hildo. W tobie także, jak we mnie, jest szatan, bo widzisz, to szatan budzi w nas takie siły, a wówczas, czy się chce, czy nie chce, trzeba iść za jego głosem.
HILDA. Zdaje mi się, że masz słuszność, mistrzu.
SOLNESS (chodząc po pokoju ). O! na świecie jest pełno niewidzialnych dyablików, Hildo.
HILDA. Dyablików także?
SOLNESS (zatrzymując się). Poczciwych dyablików i złośliwych dyablików, z jasnemi i czarnemi włosami. Gdyby tylko można wiedziéć zawsze, czy jasno-, czy czarnowłose mają nas w swej mocy. (Chodzi daléj). Wówczas rzeczy byłyby bardzo proste.
HILDA (wiodąc za nim oczyma). Albo téż gdyby się miało silne, pełne zdrowia sumienie, możnaby zaufać temu, co nam się podoba.
SOLNESS (stojąc przed konsolą). Co do mnie, sądzę, że na tym punkcie ogół składa się z ludzi słabych, jak ja.
HILDA. Być to może.
SOLNESS (opierając się na stole). W starych baśniach... — Czytałaś pani kiedy stare baśnie?
HILDA. Zapewne. W czasach, gdym jeszcze czytała książki.
SOLNESS. W starych baśniach mówią o wikingach, którzy płynęli do obcych krajów, rabowali domy, palili, mordowali mężczyzn.
HILDA. A kobiety brali w niewolę?
SOLNESS. Zatrzymywali.
HILDA. Zabierali je na okręty i przywozili do siebie.
SOLNESS. I obchodzili się z niemi jak... jak najzłośliwsze duchy.
HILDA (patrzy na niego nawpół przysłoniętym wzrokiem). Zdaje mi się, że to musiało być zajmujące.
SOLNESS (z krótkim, mrukliwym śmiechem). Zabierać w niewolę kobiety. Zapewne!
HILDA. Być wziętą w niewolę.
SOLNESS (patrzy na nią przez chwilę). Aa! tak.
HILDA (zmieniając ton). Ale, mistrzu, do czego prowadzą wikingowie?
SOLNESS. Ci mieli pewno czerstwe sumienie. Wróciwszy do siebie, mogli obżerać się i upijać, jak gdyby nic się nie stało. Byli téż weseli jak dzieci, a kobiety często odejść potém od nich nie chciały. Czy to rozumiesz, Hildo?
HILDA. Rozumiem doskonale te kobiety.
SOLNESS. Oho! Czy sama-byś tak postąpiła?
HILDA. Czemu nie?
SOLNESS. Z takim gwałtownikiem — żyć z własnéj woli?
HILDA. Gdyby to był gwałtownik, któregobym miłość zdobyła, to...
SOLNESS. Mogłabyś więc zdobywać miłość takiego człowieka?
HILDA. Ach! Boże! przecież to często nie zależy od tego, co ją zdobywa.
SOLNESS (patrzy na nią zamyślony). Nie. To zależy od szatana, który w nim mieszka.
HILDA (z pół uśmiechem). A potém od wszystkich tych szczególnych dyablików, z któremi zna się pan tak dobrze... owych jasno i czarnowłosych.
SOLNESS (gorąco, stłumionym głosem). Życzę, ażeby te dyabliki ostrożnie kierowały twoim wyborem, Hildo.
HILDA. One już dla mnie wybrały, raz i na zawsze.
SOLNESS (patrzy na nią głęboko). Hildo! podobną jesteś do leśnego ptaszka.
HILDA. Wcale nie; nie chowam się w krzakach.
SOLNESS. Tego nie robisz, więc jesteś podobną raczéj do drapieżnego ptaka.
HILDA. To może prędzéj. (Gwałtownie). Czemuż nie miałabym być drapieżnym ptakiem? Czemuż nie miałabym oddać się rabunkowi i wydrzéć worek, na który mam ochotę. Jeśli go tylko potrafię pochwycić w moje szpony i mogę być górą.
SOLNESS. Hildo! Czy wiész, czém jesteś?
HILDA. Jestem w każdym razie szczególnym ptakiem.
SOLNESS. Nie; jesteś jakby wschodzącym dniem. Gdy patrzę na ciebie, zdaje mi się, że spoglądam na wschodzące słońce.
HILDA. Powiedz, mistrzu, czy jesteś pewny, żeś nigdy mnie nie wezwał — w duchu.
SOLNESS (cicho i powoli). Sądzę, żem to musiał uczynić.
HILDA. Czego chciałeś odemnie?
SOLNESS. Jesteś młodością, Hildo.
HILDA (z uśmiechem). Młodością, która cię tak przeraża.
SOLNESS (powoli, przytakując). A któréj, pomimo to, tak tęsknie wyglądam.
HILDA (podnosi się, idzie do stolika, bierze tekę Ragnara i podaje mu ją). A zatém te rysunki...
SOLNESS (krótko, odmownie). Połóż je, dość się ich napatrzyłem.
HILDA. Ale tu trzeba coś napisać.
SOLNESS. Napisać! Nigdy w życiu tego nie zrobię.
HILDA. Kiedy ten biedny starzec umiera, czy nie możesz synowi i jemu sprawić téj ostatniéj radości przed rozstaniem wiekuistém? A może téż uda mu się według nich coś zbudować?
SOLNESS. Otóż to właśnie, on to zrobi i już to sobie z góry zapewnił ten... ten pan.
HILDA. Dobry Boże! Skoro rzeczy tak stoją, czy nie możesz pan troszeczkę skłamać?
SOLNESS. Skłamać? (Wściekły). Hildo! daj mi pokój z temi dyabelskiemi rysunkami!
HILDA (cofając rysunki). No! no! proszę mnie nie gryźć. Mówisz o złych duchach, a mnie się zdaje, że sam się sprawiasz, jak zły duch. (Ogląda się). Gdzie atrament i pióro?
SOLNESS. Niéma tego w pokoju.
HILDA (przy drzwiach). Znajdę przecież u buchalterki.
SOLNESS. Zostańże, Hildo. Mam kłamać — mówisz. No tak, dla jego starego ojca mógłbym to zrobić. Jam go zgniótł — wyrzucił z kolei.
HILDA. I jego także.
SOLNESS. Musiałem sobie miejsce zrobić. Ale ten Ragnar, nie, temu za żadną cenę wybić się nie pozwolę.
HILDA. To téż ten biedak nie wybije się pewno nigdy, skoro jest niezdolny.
SOLNESS (bliżéj podchodzi do niéj, patrzy na nią i szepcze). Jeśli się Ragnar Brovik wybije, to ja zginę. Zgniecie mnie, jak ja zgniotłem jego ojca.
HILDA. On-by cię zgniótł? on-by potrafił?
SOLNESS O możesz być pewna, że on potrafi. To młodość gotowa do drzwi tych zapukać, ażeby zgnieść budowniczego Solnessa.
HILDA (patrzy na niego z cichą pogardą). I dlatego chcesz mu drogę zagrodzić? Fi! mistrzu!
SOLNESS. Walka dość kosztowała mnie krwi serdecznéj. A potém boję się, by słudzy i pomocnicy nie przestali mi być posłuszni.
HILDA. W takim razie trzeba zaufać własnym pięściom. Nic innego nie pozostaje.
SOLNESS. Niéma nadziei, Hildo. Przewrót nadchodzi. Wcześniéj czy późniéj zadośćuczynienie jest nieubłagane.
HILDA (przerażona, zatyka sobie uszy). Nie mów tak. Czy chcesz mnie zabić, odbierając to, co mi droższe nad życie?
SOLNESS. Cóż takiego?
HILDA. Chcę widziéć cię wielkim. Widziéć cię z wieńcem w ręku, wysoko, na szczycie kościelnéj wieży. (Znów spokojnie). A teraz weź ołówek. Masz przecie ołówek przy sobie.
SOLNESS (dobywa pulares). Ołówek mam.
HILDA (kładzie tekę na stole przed kanapą). Dobrze. A teraz, mistrzu, siadajmy tutaj oboje. (Solness siada przy stole).
HILDA (stojąc za nim, pochyla się na poręczy krzesła). No, napiszmy coś na rysunkach, coś bardzo serdecznego i ciepłego dla tego szkaradnego Roara, czy jak się tam zowie.
SOLNESS (pisze parę linij, odwraca głowę i patrzy na nią). Chciałbym coś wiedziéć, Hildo.
HILDA. Co?
SOLNESS. Kiedyś całe dziesięć lat na mnie czekała...
HILDA. To cóż?
SOLNESS. Dlaczego nigdy nie pisałaś do mnie? Byłbym mógł odpowiedziéć.
HILDA (szybko). Nie; nie. Właśnie tego nie chciałam.
SOLNESS. Dlaczego nie?
HILDA. Bałam się, że wówczas cała rzecz mi się w rękach połamie. Ale, mistrzu, mieliśmy coś napisać na rysunkach.
SOLNESS. Właśnie.
HILDA (nachyla się nad nim i patrzy na to, co on pisze). Jak ciepło, jak poczciwie, serdecznie. O, jakżeż ja go nienawidzę, jakże nienawidzę tego Roalda!
SOLNESS (pisząc). Czyś nikogo nie kochała, Hildo?
HILDA (ostro). Co pan powiedział?
SOLNESS. Czyś nikogo nie kochała?
HILDA. Nikogo innego, chcesz powiedziéć?
SOLNESS (patrząc na nią). Tak jest, nikogo innego. Czy nigdy? Przez te dziesięć lat? Nikogo?
HILDA. Czasami, kiedy byłam wściekła, żeś nie przybywał.
SOLNESS. Więc podobali ci się inni.
HILDA. Tak, troszeczkę przez tydzień lub dwa. Ach! Boże! wiesz sam najlepiéj, mistrzu, jak się to dzieje.
SOLNESS. Hildo, w jakich zamiarach tu przybyłaś?
HILDA. Tracisz czas na takie mowy, a tam może ten starzec umiera.
SOLNESS. Odpowiedz mi, Hildo. Czego chcesz odemnie?
HILDA. Chcę mego królestwa.
SOLNESS. Hm! — (Spogląda ukradkiem ku drzwiom na lewo i pisze daléj. Jednocześnie ukazuje się pani Solness z paczkami w ręku).


SCENA SIÓDMA.
POPRZEDNI I PANI SOLNESS.

PANI SOLNESS (do Hildy). Przyniosłam pani trochę drobiazgów. Większe paczki odniosą do domu.
HILDA. Ach! jaka pani dobra.
PANI SOLNESS. Spełniłam tylko obowiązek, nic nad to.
SOLNESS (odczytując to, co napisał). Alino.
PANI SOLNESS. Co?
SOLNESS. Przechodząc, musiałaś widziéć, czy tam jest buchalterka?
PANI SOLNESS. Jest naturalnie.
SOLNESS (kładzie rysunki do teki). Hm!
PANI SOLNESS. Stała przy pulpicie, jak to czyni zawsze, gdy przez pokój przechodzę.
SOLNESS (wstając). Dam jéj więc zaraz i powiem, że...
HILDA (biorąc mu z rąk tekę). Ach! nie, zostaw mi pan tę radość. (Idzie ku drzwiom i odwraca się). Jakże ona się nazywa?
SOLNESS. Nazywa się panna Fosli.
HILDA. To brzmi tak twardo, jakże jéj na imię?
SOLNESS. Kaja, zdaje mi się.
HILDA (otwiera drzwi i woła). Chodź prędko, panno Kajo, pan budowniczy chcę z panią mówić.

(Kaja wchodzi i zatrzymuje się przy drzwiach)


SCENA ÓSMA.
POPRZEDNI, KAJA.

KAJA (patrzy na Hildę zmieszana). Jestem.
HILDA (podając jéj tekę). Weź to, panno Kajo, już pan budowniczy napisał, co potrzeba.
KAJA. Ah! nareszcie.
SOLNESS. Daj to pani jaknajprędzéj staremu.
KAJA. Zaraz z tém idę do domu.
SOLNESS. Tak, a teraz Ragnar może sam zostać budowniczym.
KAJA. Czy może przyjść, podziękować panu za to wszystko?
SOLNESS (twardo). Nie chcę podziękowań, powiedz mu to pani ode mnie.
KAJA. Dobrze, powiem.
SOLNESS. Powiedz mu pani jednocześnie, że go już nie potrzebuję i pani również.
KAJA (cicho, głosem drżącym). Mnie także nie?
SOLNESS. Będziesz pani miała teraz inne kłopoty. Jest to w porządku rzeczy. No a teraz, idź pani prędko z rysunkami do domu. Słyszy pani?
KAJA (jak wprzódy wychodzi). Zaraz, panie. (Wychodzi).


SCENA DZIEWIĄTA.
SOLNESS, PANI SOLNESS, HILDA.

PANI SOLNESS. Boże, cóż za złośliwe oczy!
SOLNESS. Ona? Biedna gąska.
PANI SOLNESS. O, mnie oczu nie zamydlisz. Odprawiasz ją naprawdę, Halvardzie?
SOLNESS. Naprawdę.
PANI SOLNESS. Ją także?
SOLNESS. Samaś sobie tego życzyła.
PANI SOLNESS. I możesz się bez niéj obejść? — Musisz miéć już jaką inną zamówioną, Halvardzie.
HILDA (wesoło). Co do mnie, nie przydam się na to wcale, ażeby stać przy pulpicie.
SOLNESS. Nie troszcz się, Alino — to się znajdzie. Teraz myśl tylko o wprowadzeniu się do nowego domu jak można najprędzéj. Dziś wieczór zawiesimy wieńce (do Hildy) wysoko, na samym szczycie wieży. Co pani na to powie, panno Hildo?
HILDA (patrząc na niego błyszczącemi oczyma). Będzie to rzecz przerażająco piękna widziéć pana znowu tak wysoko.
SOLNESS. Mnie?
PANI SOLNESS. Ach! Boże, nie wyobrażaj sobie pani nic podobnego. Mój mąż, tak skłonny do zawrotów.
HILDA. Skłonny do zawrotu? Ależ nie.
PANI SOLNESS. Zpewnością tak jest.
HILDA. Widziałam go przecież sama na szczycie kościelnéj wieży.
PANI SOLNESS. Słyszałam wprawdzie, jak o tém mówiono, ale to czyste niepodobieństwo.
SOLNESS (gwałtownie). Niepodobieństwo! — tak niepodobieństwo, a przecież stałem tam wysoko.
PANI SOLNESS. Jak możesz mówić takie rzeczy, Halvardzie? Wszakże nie możesz stać na balkonie pierwszego piętra i takim byłeś zawsze.
SOLNESS. Dzisiaj wieczór możesz zobaczyć coś zupełnie innego.
PANI SOLNESS (z przerażeniem). Nie, nie. Z pomocą Boga nigdy tego nie doczekam. Zaraz napiszę do doktora, już on cię od tego powstrzyma.
SOLNESS. Ależ Alino.
PANI SOLNESS. Jesteś przecie chory, Halvardzie. Inaczéj być nie może. O Boże! O Boże! (Wychodzi na prawo).


SCENA DZIESIĄTA.
SOLNESS, HILDA.

HILDA (patrzy na niego z przejęciem). Czy to prawda?
SOLNESS. Żem skłonny do zawrotu?..
HILDA. Że mój mistrz sobie nie dowierza — nie może wznieść się tak wysoko, jakby tego pragnął.
SOLNESS. Pani się tak na to zapatruje?
HILDA. Tak.
SOLNESS. Zdaje mi się, że wkrótce nie będzie w mojéj istocie żadnego zakątka ukrytego przed panią.
HILDA (wyglądając przez balkonowe okno). Tam więc wysoko — na samym szczycie...
SOLNESS (zbliżając się). Mogłabyś mieszkać Hildo, w najwyższéj komnacie na wieży — jak księżniczka.
HILDA (z mieszaniną powagi i żartu). Wszakżeś mi to przyrzekł.
SOLNESS. Czyż właściwie przyrzekłem?
HILDA. Fi — mistrzu! Mówiłeś, że będę księżniczką, że dostanę królestwo. Potém pochwyciłeś mnie. — Nie, już nic więcéj nie powiem.
SOLNESS (ostrożnie). Czy jesteś zupełnie przekonana, że to nie był sen, wytwór wyobraźni, który cię opanował?
HILDA (przekornie). Nie uczyniłeś nic wcale.
SOLNESS. Ja już sam nie wiem (ciszéj). Ale to wiem w każdym razie, że...
HILDA. Że co? — Proszę powiedziéć zaraz.
SOLNESS. Żem to powinien był uczynić.
HILDA (ze śmiałą pewnością). Nigdy w życiu nie byłeś skłonny do zawrotu.
SOLNESS. A zatém księżniczko Hildo — dziś wieczór wieniec na szczycie.
HILDA (z gorzkim wyrazem). Waszego nowego domu.
SOLNESS. Nowego domu, który nigdy nie będzie miał dla mnie rodzinnego ogniska. (Wychodzi przez werandę).
HILDA (patrzy zamglonym wzrokiem w przestrzeń i szepcze sama coś do siebie. Słychać tylko słowa). Okropnie przejmujące.




AKT III.
Wielka weranda przed domem mieszkalnym Solnessa. Na lewo widać część domu od strony werandy, na prawo balustrada. Za nią ze szczytu werandy prowadzą wschody do ogrodu, który jest położony niżéj. Stare drzewa ogrodu wyciągają swe konary po nad werandą ku domowi. Na prawo pomiędzy drzewami widać nową willę, na któréj przy wieży jest jeszcze rusztowanie. Ogród w głębi ogrodzony jest starym parkanem. Po za parkanem ulica, z nizkiemi zrujnowanemi domami. Na werandzie długa ogrodowa ławka stoi przy ścianie domu, a przed nią stół podłużny. Po drugiéj stronie stołu fotel i parę taburetów, wszystkie wyplatane. Godzina zachodu, obłoki oblane słońcem.

SCENA PIERWSZA.
PANI SOLNESS, HILDA.

PANI SOLNESS (obwinięta wielkim białym szalem, siedzi na fotelu wpatrzona na prawo. Po chwili wchodzi Hilda z ogrodu. Ubraną jest jak poprzednio, ma na głowie kapelusz, na piersiach wiązankę polnych kwiatów. Pani Solness odwraca trochę głowę). Była pani w ogrodzie?
HILDA. Tak rozglądałam się w nim.
PANI SOLNESS. Jak widzę, znalazła pani kwiaty.
HILDA. O kwiatów tam dość szczególniéj pomiędzy krzewami.
PANI SOLNESS. Doprawdy? O tak późnéj porze... ja — bo prawie nigdy do ogrodu nie schodzę.
HILDA (zbliżając się). Co pani mówi? Alboż pani codzień ogrodu nie obiega?
PANI SOLNESS (z bladym uśmiechem). Ja nie biegam nigdzie. Teraz już nie.
HILDA. Jakto, nie schodzi tam pani czasem, odwiedzić te wszystkie piękne miejsca?
PANI SOLNESS. Wszystko to dla mnie stało się tak obcem, że obawiam się niemal obaczyć je znowu.
HILDA. Pani własny ogród!
PANI SOLNESS. Mam to uczucie, jakby już moim nie był.
HILDA. I dlaczegóż to?
PANI SOLNESS. Bo téż nie jest on takim jak wówczas, gdy żył mój ojciec i moja matka. Jakaż to nieodżałowana szkoda, że tyle od niego odcięto. Pomyśl pani tylko, podzielono go na kawałki i pobudowano domy dla obcych ludzi. Dla ludzi, których nie znam, a którzy mogą ze swoich okien mnie podglądać.
HILDA (z rozjaśnionym wyrazem twarzy). Proszę pani?
PANI SOLNESS. Co?
HILDA. Czy pani pozwoli mi tu trochę z sobą posiedziéć?
PANI SOLNESS. Najchętniéj, skoro tylko pani ma ochotę.
HILDA (przysuwa taburet do fotelu i siada). Ach i tu jeszcze można jak kot wygrzać się na słońcu.
PANI SOLNESS (kładąc lekko rękę na jéj ramieniu). To ładnie z pani strony, że chcesz ze mną posiedziéć. Myślałam, że idziesz tam do mego męża.
HILDA. Cóżbym ja tam robiła?
PANI SOLNESS. Sądziłam, że pomagałabyś mu pani.
HILDA O nie. A potém niéma go tutaj, jest tam z robotnikami. Przytém zdaje się taki zły, że nie miałabym odwagi do niego przemówić.
PANI SOLNESS. Ach, w gruncie jest on tak łagodny i miękki.
HILDA. On?
PANI SOLNESS. Pani go jeszcze dobrze nie zna.
HILDA (spogląda na nią z uczuciem). Czy pani rada, że się przenosi do nowego domu?
PANI SOLNESS. Ja miałabym być rada? Tak chce Halvard.
HILDA. Ale ja myślałam o innych powodach.
PANI SOLNESS. A jednak tak jest, bo to mój obowiązek we wszystkiém się do niego stosować. Czasami przecież to bardzo trudno zmusić się do posłuszeństwa.
HILDA. Niezawodnie, że to musi być trudno.
PANI SOLNESS. Możesz mi pani wierzyć, zwłaszcza gdy kto nie jest lepszym ode mnie.
HILDA. Pani dokonała tyle trudnych rzeczy.
PANI SOLNESS. Skądże pani wiesz?
HILDA. Mówił mi to mąż pani.
PANI SOLNESS. Przy mnie porusza on bardzo rzadko takie rzeczy. Możesz mi jednak wierzyć, żem w życiu wiele bardzo przeszła.
HILDA. (patrząc na nią, ze współczuciem, mówi powoli). Biedna pani. Naprzód był ten pożar.
PANI SOLNESS (z westchnieniem). Ach! tak, i wszystko moje poszło wniwecz.
HILDA. A potém nastąpiło coś gorszego jeszcze.
PANI SOLNESS (spogląda na nią pytająco). Coś gorszego?
HILDA. Rzecz najgorsza.
PANI SOLNESS. Co pani ma na myśli?
HILDA (cicho). Straciła pani oboje dzieci.
PANI SOLNESS. Ach! to. Ale widzi pani była to rzecz zupełnie inna. Zrządzenie wyższe. A w takim razie należy się poddać a nawet Bogu dziękować.
HILDA. I pani tak robi?
PANI SOLNESS. Niestety! nie zawsze. Wiem jednak, że taki byłby mój obowiązek, a pomimo to nie mogę.
HILDA. To zdaje mi się bardzo naturalném.
PANI SOLNESS. Często też muszę powiedziéć saméj sobie, że to była słuszna kara.
HILDA. Za co?
PANI SOLNESS. Za to, że nie byłam dość wytrwałą w nieszczęściu.
HILDA. Nie pojmuję, jak...
PANI SOLNESS. Nie, pani, nie mówmy więcéj o dzieciach. Co do nich powinniśmy się tylko cieszyć, są teraz najzupełniéj szczęśliwe. To małe straty ranią najbardziéj, ranią do głębi duszy, kiedy się traci to wszystko, co ludzie uważają za rzeczy małéj wagi.
HILDA (kładzie ramiona na jéj kolanach i mówi z gorącem współczuciem). Droga pani. Powiedz mi to wszystko.
PANI SOLNESS. Jak mówiłam, chodzi tu o prawdziwe drobiazgi. Oto n. p. spaliły się dawne portrety, rozwieszone na ścianach, stare jedwabne szaty, które były w rodzinie od niepamiętnych czasów. Koronki po babce i prababce spaliły się także (smutnie). A do tego jeszcze wszystkie lalki.
HILDA. Lalki?
PANI SOLNESS (ze łzami w głosie). Miałam dziewięć prześlicznych lalek.
HILDA. I te się także spaliły?
PANI SOLNESS. Wszystkie. Ach! jak mnie to zmartwiło.
HILDA. Czy pani zachowała te lalki ze swoich lat dziecięcych?
PANI SOLNESS Przechowałam? nie. Ja i lalki zawsze byliśmy razem.
HILDA. Jakto, kiedy pani wyrosła?
PANI SOLNESS. I potém jeszcze.
HILDA. Nawet po zamążpójściu?
PANI SOLNESS. O tak. Wtedy gdy go nie było. — Spaliły się biedaczki. Nikt nie pomyślał o ich ratunku. To smutna myśl. Nie śmiéj się pani ze mnie.
HILDA. Ja się wcale nie śmieję.
PANI SOLNESS. Pod pewnym względem, można powiedzieć, że były to jakby żywe istoty. Nosiłam je pod sercem, jak dzieciątka przed urodzeniem. (Doktór Herdal z kapeluszem w ręku wchodzi przez drzwi od pokojów i patrzy na panią Solness z Hildą).


SCENA DRUGA.
POPRZEDNIE, DOKTÓR HERDAL.

HERDAL. Tak, siedzi tu sobie pani na powietrzu i nabawi się zaziębienia.
PANI SOLNESS. Powietrze jest dziś tak rozkosznie łagodne.
HERDAL. No tak. Ale czy co w domu zaszło? Otrzymałem pani bilecik.
PANI SOLNESS (podnosząc się). Tak, są rzeczy, o których muszę pomówić z panem.
HERDAL. Dobrze — może pójdziemy do pokoju (do Hildy). Pani dziś także występuje w swoim górskim stroju.
HILDA (podnosi się wesoło). A jakże! W pełnym stroju. Dziś jednak nie pójdę w góry na skręcenie karku. We dwoje, doktorze, zostaniemy tu grzecznie i z dołu będziemy się przypatrywać.
HERDAL. Czemuż to mamy się przyglądać?
PANI SOLNESS (przestraszona, cicho do Hildy). Cicho! cicho! Na miłość boską! On idzie. Starajże się pani uwolnić go od upadku i będziemy przyjaciółkami, panno Hildo. Czy to niepodobna?
HILDA (rzuca się jéj gwałtownie na szyję). Och! gdyby to być mogło.
PANI SOLNESS (uwalniając się łagodnie z uścisku). Tak. Niech wszystko będzie dobrze. On idzie. Doktorze, chciałabym z tobą pomówić.
HERDAL. Czy to o niego chodzi?
PANI SOLNESS. Ma się rozumiéć, o niego. Chodźmy. (Odchodzi wraz z doktorem w głąb domu. Solness niemal jednocześnie wchodzi wschodami od ogrodu).


SCENA TRZECIA.
SOLNESS, HILDA.

HILDA (ma wyraz poważny).
SOLNESS (spoglądając na drzwi, które się w téj chwili ostrożnie zamknęły). Czy uważałaś? oddala się, skoro ja przychodzę.
HILDA. Zauważyłam, że ją pan zawsze wystrasza.
SOLNESS. Być może, ale ja na to nic nie poradzę (patrzy na nią uważnie). Czyś zmarzła, Hildo? bo tak wyglądasz.
HILDA. Tylko co wyszłam ze sklepień grobowych.
SOLNESS. Co to ma znaczyć?
HILDA. Że mnie to przejęło zimnem, mistrzu.
SOLNESS (powoli). Zdaje mi się — rozumiem.
HILDA. Dlaczegóż pan tu przyszedł?
SOLNESS. Widziałem stamtąd, że tu jesteś.
HILDA. A zatém widziałeś ją także?
SOLNESS. Wiedziałem, że zaraz odejdzie, skoro ja przyjdę.
HILDA. Czy to panu przykro, że ona tak zawsze schodzi ci z drogi?
SOLNESS. Pod pewnym względem sprawia mi to także ulgę.
HILDA. Że ciągle nie stoi na oczach?
SOLNESS. Właśnie.
HILDA. Że nie patrzysz pan przynajmniéj na to, jak się trapi tą śmiercią dzieci?
SOLNESS. Tak jest, głównie z tego powodu.
HILDA (idzie z rękami założonemi na plecach do balustrady i tam stoi patrząc na ogród).
SOLNESS (po krótkiém milczeniu). Długo pani z nią mówiła?
HILDA (stoi nieporuszona, nie odpowiadając).
SOLNESS. Czy długo, pytam?
HILDA (milczy).
SOLNESS. O czémżeście mówiły, Hildo?
HILDA (ciągle milczy).
SOLNESS. Biedna Alina niezawodnie mówiła o dzieciach.
HILDA (wstrząsana nerwowém drżeniem, szybko przytakuje kilkakrotnie).
SOLNESS. Ona tego nigdy nie przeboleje, nigdy w życiu (zbliża się do Hildy). Teraz stoisz tu znowu jak słup soli. Tak samo stałaś wczoraj.
HILDA (odwraca się i spogląda wielkiemi oczyma na niego). Odjeżdżam.
SOLNESS (ostro). Odjeżdżasz?
HILDA. Tak.
SOLNESS. Ja na to nie pozwolę.
HILDA. A cóż ja tutaj teraz?
SOLNESS. Byleś tylko tu była, Hildo.
HILDA (unikając jego wejrzenia). Byłoby to nie źle, tylko nie skończyłoby się na tém.
SOLNESS (bez namysłu). Tém lepiéj.
HILDA (gwałtownie). Nie mogę uczynić nic złego tym, których znam. Nie mogę im zabierać tego, co do nich należy.
SOLNESS. Któż o tém mówi?
HILDA (nie odpowiadając). Osobie obcéj, tak. To zupełnie co innego. Gdyby to był ktoś, kogo nigdy w życiu nie widziałam... Ale ktoś taki, z kim się zbliżyłam... Nie, o nie. Fi!
SOLNESS. Ja też nie powiedziałem nic innego.
HILDA. Ach! mistrzu, wiesz doskonale, coby nastąpiło. Dlatego odjeżdżam.
SOLNESS. A cóż się ze mną stanie, gdy ciebie nie będzie? Czémże daléj żyć będę?
HILDA (z niewysłowionym wyrazem w oczach). O pana niéma kłopotu. Masz pan względem niéj obowiązki. Żyj dla obowiązku.
SOLNESS. Za późno. Te potęgi... te... te.
HILDA. Dyabliki.
SOLNESS Tak, dyabliki a także, i to złe, które jest we mnie. One to wyssały z niéj całą krew żywotną (śmieje się gorżko). Czyniły to dla mego szczęścia. O! niezawodnie! (smutno). Ona umarła — przezemnie, i ja, żywy, jestem do umarłéj przykuty (w dzikim niepokoju). Ja, ja, co nie mogę znieść życia bez szczęścia.
HILDA (przechodzi na drugą stronę stołu i siada na ławce z łokciem opartym na stole, z głową na ręku przygląda mu się przez chwilą w milczeniu). Co teraz naprzód budować będziesz?
SOLNESS (wstrząsając głową). Nie będzie to z pewnością wiele warte.
HILDA. Nie będziesz budował zacisznych domów dla ojca, matki i gromady dzieci?
SOLNESS. Ciekawym, czy one teraz będą potrzebne.
HILDA. Biedny mistrzu! Przecież pracowałeś nad tém całe lat dziesięć. Kładłeś w to niejako swoje życie — w to tylko.
SOLNESS. Masz słuszność, Hildo.
HILDA (wybuchając). Ach! jakże mi się to wszystko teraz marném wydaje! Jak marném!
SOLNESS. Jakto!
HILDA. Żeby człowiek nie mógł pochwycić własnego szczęścia, szczęścia życia, tylko dlatego, że na drodze stoi ktoś, kogo się nie zna.
SOLNESS. Ktoś, na kogo się wprzód nie zważało.
HILDA. Chciałabym wiedziéć, czy to rzeczywiście nie można. Ale pomimo to... Ach! gdyby przespać tę całą sprawę. (Kładzie się na stole, opiera na nim głowę lewą stroną i zamyka oczy).
SOLNESS (przysuwa fotel i siada przy stole). Czy masz spokojne, szczęśliwe ognisko, Hildo, tam u ojca?
HILDA (nieporuszona, odpowiada jakby przez sen). Miałam tylko klatkę.
SOLNESS. I nie chcesz do niéj wrócić?
HILDA (jak wyżéj). Ptak leśny nigdy nie wraca do klatki.
SOLNESS. Lepiéj bujać na swobodném powietrzu.
HILDA (zawsze jak wyżéj). Ptak drapieżny najchętniéj poluje.
SOLNESS (z wzrokiem w nią utkwionym). A kto ma w piersi dumę wikingów...
HILDA (zwyczajnym głosem, ale się nie porusza). I kto ma to drugie, powiedz.
SOLNESS. Twarde sumienie.
HILDA (żywo podnosi się z ławki. Oczy jéj znowu błyszczą radośnie, skłania głowę przytakująco). Już wiem teraz, co będziesz budował.
SOLNESS. W takim razie, Hildo, wiész więcéj ode mnie.
HILDA. Tak, bo budowniczowie są tak nie mądrzy.
SOLNESS. Więc cóż to będzie?
HILDA (przytakuje znowu). Zamek!
SOLNESS. Jaki zamek?
HILDA. Naturalnie mój.
SOLNESS. Chcesz teraz miéć zamek?
HILDA. Albożeś mi nie winien królestwa, jeśli zapytać wolno?
SOLNESS. Przynajmniéj tak utrzymujesz.
HILDA. Dobrze! Jesteś mi więc winien królestwo. A o ile wiem, do królestwa należy i zamek?
SOLNESS (ze wrastającém weselem). Tak, zwykle tak bywa.
HILDA. Więc wybuduj mi go, — tylko zaraz.
SOLNESS (śmiejąc się). Tak z miejsca — i to jeszcze?
HILDA. Ma się rozumiéć. Bo teraz dziesięciolecie minęło — a ja dłużéj czekać nie chcę. Więc mistrzu, mój zamek.
SOLNESS. To wcale nie żarty, Hildo, być twoim dłużnikiem.
HILDA. O tém trzeba było wcześniéj pomyśléć. Teraz już za późno. Więc (uderzając w stół). Zamek na stół. To mój zamek. Chcę go miéć zaraz.
SOLNESS (poważnieje, nachyla się nad nią bliżéj, opierając takie ramiona na stole). Jakże sobie właściwie, Hildo, ten zamek wystawiasz?
HILDA (patrzy zamglonym wzrokiem, jakby miała wzrok zwrócony w głąb własnéj myśli) Mój zamek musi stać na wysokiéj górze. Góra ma być bardzo wysoka, z otwartym widokiem na wszystkie strony, ażebym mogła spoglądać w dal niezmierną.
SOLNESS. I zapewne musi miéć także wysoką wieżę?
HILDA. Wieżę nadzwyczaj wysoką, a na jéj szczycie musi być platforma, na któréj ja stać będę.
SOLNESS (chwyta się mimowolnie za czoło). Że téż możesz znajdować przyjemność stać na takiéj zawrotnéj wyżynie?
HILDA. Właśnie, właśnie chcę stać tak wysoko i patrzéć z góry na tych — co budują kościoły i takie wygodne domy dla ojca, matki i gromady dzieci, a ty, mistrzu, przyjdziesz tam także i będziesz się wkoło rozglądał.
SOLNESS (stłumionym głosem). Czyż budowniczy będzie mógł dostać się do księżniczki?
HILDA (cicho). Jeżeli będzie chciał.
SOLNESS (jeszcze ciszéj). W takim razie ja sądzę, że budowniczy tam przyjdzie.
HILDA (przytakując). Budowniczy przyjdzie.
SOLNESS. Ale biedny budowniczy już nic więcéj budować nie będzie.
HILDA (żywo). Przecież! Będzie nas dwoje i zbudujemy to co, ziemia ma najpiękniejszego.
SOLNESS (zaciekawiony). Hildo, powiedz mi, co to będzie.
HILDA (patrzy na niego z uśmiechem, wstrząsa głową, potem ściąga usta i mówi, jakby mówiła do dziecka). Budowniczowie — to są bardzo — bardzo nie mądrzy ludzie.
SOLNESS. Niech będą nie mądrzy, ale powiedz mi teraz, co nazywasz rzeczą najpiękniejszą na ziemi, a którą my we dwoje zbudować mamy?
HILDA (milczy przez chwilę, potém mówi z nieokreślonym wyrazem w oczach). Zamki na lodzie.
SOLNESS. Zamki na lodzie.
HILDA (przytakując). Tak, zamki na lodzie. A czy wiesz, co to jest zamek na lodzie?
SOLNESS. Mówiłaś przecie, że to rzecz najpiękniejsza na ziemi.
HILDA (podnosi się szybko i robi ruch jakby coś odepchnąć chciała). Ma się rozumiéć — zamki na lodzie, to są wygodne miejsca ucieczki i budować je téż bardzo wygodnie (patrzy na niego ironicznie). Szczególniéj budowniczym mającym zawrotne sumienie.
SOLNESS (podnosząc się). Odtąd budować będziemy, Hildo, we dwoje.
HILDA (z uśmiechem trochę zwątpiałym). Taki prawdziwy zamek na lodzie.
SOLNESS. Tak, ze stałym fundamentem. (Ragnar wchodzi przez drzwi od domu, niosąc wielki zielony wieniec ustrojony kwiatami i wstęgami).


SCENA CZWARTA.
POPRZEDNI I RAGNAR.

HILDA (z wybuchem radości). Wieniec. Ach! jak to będzie straszliwie piękne.
SOLNESS (zdziwiony). Więc to ty, Ragnarze, zawiesisz wieniec?
RAGNAR. Obiecałem to majstrowi.
SOLNESS (z ulgą). No, to zapewne ojcu lepiéj?
RAGNAR. Nie.
SOLNESS. Czy go to, com napisał, nie pokrzepiło?
RAGNAR. Przyszło to zapóźno.
SOLNESS. Zapóźno?
RAGNAR. Gdy ona go przyniosła, już był nieprzytomny. Miał uderzenie na mózg.
SOLNESS. Ach! idźże do niego, bądź przy ojcu.
RAGNAR. Ona jest przy nim.
SOLNESS (trochę niepewnym głosem). Kaja?
RAGNAR (patrząc na niego ponuro). Tak, Kaja.
SOLNESS. Idź do domu, Ragnarze, do niego i do niej. Mnie daj wieniec.
RAGNAR (tłumiąc uśmiech szyderczy). Przecież pan sam tego...
SOLNESS. Właśnie, że ja sam zaniosę go na wieżę (bierze mu z ręki wieniec). A teraz idź do domu, nie jesteś nam dzisiaj potrzebny.
RAGNAR. Wiem, że już mnie pan nadal nie potrzebuje, ale dzisiaj zostanę.
SOLNESS. Zostańże, kiedy tego chcesz koniecznie.
HILDA (przy balustradzie). Mistrzu, tutaj stać będę, by patrzéć na ciebie.
SOLNESS. Na mnie?
HILDA. To będzie straszliwie zajmujące.
SOLNESS (stłumionym głosem). O tém pomówimy późniéj, Hildo. (Wychodzi z wieńcem przez ogrodowe wschody).


SCENA PIĄTA.
RAGNAR I HILDA.

HILDA (patrzy za Solnessem, potém zwraca się do Ragnara). Zdaje mi się, żeś mu pan był winien parę słów podzięki.
RAGNAR. Dziękować jemu? Jemu miałem dziękować?
HILDA. Doprawdy, powinieneś to pan był zrobić.
RAGNAR. Musiałbym wprzódy pani podziękować.
HILDA. Jak pan możesz mówić takie rzeczy?
RAGNAR (nie odpowiadając). Ale niech się pani ma na ostrożności, bo pani go jeszcze nie zna.
HILDA (z ogniem). Och! znam go doskonale.
RAGNAR (śmieje się gorzko). Jemu dziękować, który mnie przez tyle lat poniżał, który mego ojca przywiódł do tego, że o mnie zwątpił, który mnie do tego samego doprowadził. I to wszystko, ażeby tylko...
HILDA (jakby wstrząśnięta nagłém wspomnieniem). Dokończ pan — prędko...
RAGNAR. Ażeby ją przy sobie zatrzymać.
HILDA (przyskakując do niego). Tę młodą osobę przy pulpicie.
RAGNAR. Tak.
HILDA (grożąc mu zaciśniętemi pięściami). To nie prawda. Pan go szkalujesz.
RAGNAR. Do dzisiaj nie chciałem sam temu wierzyć — dopóki ona tego nie powiedziała.
HILDA (nie władnąc sobą). Cóż powiedziała?.. Ja to muszę wiedziéć zaraz, zaraz.
RAGNAR. Mówiła, że on opanował ją całą, że myśli jéj należały tylko do niego jednego. Mówiła, że nigdy nie potrafi się od niego oddalić, że tu chce zostać, gdzie on jest...
HILDA (z pałającém wejrzeniem). Tego nie może zrobić.
RAGNAR (badawczo). Któż jéj przeszkodzi?
HILDA (szybko). On tego nie zechce.
RAGNAR. Naturalnie, że nie zechce. Teraz już wszystko rozumiem. Teraz byłaby niedogodną.
HILDA. Nic pan nie rozumiesz, skoro mówisz podobne rzeczy. Nie, otóż ja panu powiem, dlaczego chciał ją do siebie przywiązać.
RAGNAR. Dlaczegóż więc?
HILDA. Ażeby pana zatrzymać.
RAGNAR. Czy to on pani powiedział?
HILDA. Nie, ale tak jest! tak być musi (gwałtownie). Ja chcę! ja chcę, ażeby tak było.
RAGNAR. I właśnie, kiedyś pani tu przybyła, on ją uwolnił.
HILDA. Pana, tylko pana on uwolnił. Cóż go obchodzą obce kobiety!..
RAGNAR (z namysłem). Jakto — więc on mnie się zawsze lękał potajemnie?
HILDA. On się lękać?.. Nie bądź pan znowu tak zarozumiałym!
RAGNAR. On! musiał już oddawna miarkować, żem coś wart, a przytém on już jest bojaźliwym z natury, wiedz pani o tém.
HILDA. On?.. Nie zamydlisz mi pan oczu.
RAGNAR. Pod pewnym względem bojaźliwy, on, ten wielki budowniczy. Wydrzéć ludziom szczęście życia — jak to uczynił memu ojcu i mnie — tego się nie lęka, ale wejść na marne rusztowanie — na to się nie odważy.
HILDA. Trzeba było panu widziéć go wysoko, aż pod niebem, jak ja go raz widziałam.
RAGNAR. Pani to widziała?
HILDA. Tak jest, mogę pana zapewnić, a jak on wyglądał dzielnie i śmiało, gdy wieniec zawieszał na szczycie.
RAGNAR. Wiem, że się raz w życiu na to odważył. Raz jedyny. My młodsi mówiliśmy o tém często, ale żadna siła na świecie nie zmusi go, by powtórzył.
HILDA. Otóż dziś to powtórzy.
RAGNAR (szyderczo). Niech pani temu nie wierzy.
HILDA. Obaczymy.
RAGNAR. Tego ani ja, ani pani nie zobaczy.
HILDA (gwałtownie). Ja chcę to widziéć, ja chcę, ja muszę to widziéć.
RAGNAR. Ale on tego nie zrobi. Poprostu on sobie nie dowierza, ten wielki budowniczy, cierpi zawroty głowy.
PANI SOLNESS (wychodzi z domu na werandę).


SCENA SZÓSTA.
POPRZEDNI, PANI SOLNESS.

PANI SOLNESS (oglądając się). Niéma go tutaj? gdzież on poszedł?
RAGNAR. Pan Solness jest tam, z robotnikami.
HILDA. Poszedł z wieńcem.
PANI SOLNESS (z niepokojem). Z wieńcem! Ach Boże! Ach Boże! Panie Brovik, idź pan tam, postaraj się o to, by tu wrócił.
RAGNAR. Czy mam powiedzieć, że pani chce z nim mówić?
PANI SOLNESS. Ach! tak, zrób to pan, proszę. Albo nie, nie mów nic o mnie. Powiedz pan tylko, że tu ktoś przyszedł i prosi go zaraz.
RAGNAR. Najchętniéj. Proszę pani, już ja mu powiem (wychodzi wschodami przez ogród).


SCENA SIÓDMA.
PANI SOLNESS, HILDA.

PANI SOLNESS. Ach! nie możesz sobie wystawić, panno Hildo, jak jestem o niego niespokojna.
HILDA. Czyż to rzecz tak niebezpieczna?
PANI SOLNESS. To przecież łatwo zrozumiéć. Pomyśl pani, gdyby to na prawdę chciał zrobić i wszedł na rusztowanie.
HILDA (zaciekawiona). Pani sądzi, że on to zrobi?
PANI SOLNESS. Trudno odgadnąć, czego mu się zachce. Jest zdolny do wszystkiego.
HILDA. Aha! pani może także myśli, że on nie jest — tak — zupełnie w porządku?
PANI SOLNESS. Doprawdy, sama nie wiem, co mam o nim myśléć. Doktór właśnie mi tyle naopowiadał, a do tego, kiedy sobie przypomnę niektóre rzeczy, które słyszałam sama...
DOKTÓR HERDAL (wsadza głowę przez drzwi uchylone).


SCENA ÓSMA.
POPRZEDNI, HERDAL.

HERDAL. Czy on prędko przyjdzie?
PANI SOLNESS. Tak sądzę. W każdym razie, posłałam po niego.
HERDAL (zbliżając się do niéj). Ale pani musi wrócić do pokoju.
PANI SOLNESS. Nie, nie, zostanę tutaj, czekać będę na Halvarda.
HERDAL. Przyszły jakieś panie.
PANI SOLNESS. Ach Boże! i to jeszcze — w takiéj chwili.
HERDAL. Chciałyby stąd przypatrywać się uroczystości.
PANI SOLNESS. Muszę więc iść je przyjąć, bo to mój obowiązek.
HILDA. Czy pani nie może się przed temi paniami wymówić?
PANI SOLNESS. Nie, to niepodobna. Skoro już raz przyszły — moim obowiązkiem jest je przyjąć, ale niech pani tu zostanie i pomówi z nim, gdy przyjdzie.
HERDAL. I zatrzymaj go tu pani, jak tylko można najdłużéj.
PANI SOLNESS. Zrób to, droga panno Hildo. Trzymaj go tak mocno, jak tylko możesz.
HILDA Czy nie lepiéj, żeby to pani sama uczyniła.
PANI SOLNESS. Dobry Boże! byłoby to właściwie moim obowiązkiem. Cóż, kiedy się ma tyle różnych obowiązków.
HERDAL (patrząc na ogród). Otóż idzie.
PANI SOLNESS. I właśnie, w téj chwili odejść muszę.
HERDAL (do Hildy). Nie mów mu pani, że ja tu jestem.
HILDA. O nie! Już ja coś wymyślę, ażeby zająć budowniczego gawędką.
PANI SOLNESS. Tylko go pani dobrze trzymaj, a zdaje mi się, że pani to najlepiéj potrafi (wchodzi z Herdalem do domu. Hilda zostaje na werandzie. Solness wchodzi z ogrodu).


SCENA DZIEWIĄTA.
SOLNESS, HILDA.

SOLNESS. Słyszałem, że tu ktoś chce ze mną mówić?
HILDA. To ja, mistrzu.
SOLNESS. Ty, Hildo, a ja bałem się, że doktór i Alina.
HILDA. Podobno jesteś we wszystkiém bojaźliwy.
SOLNESS. Tak sądzisz?
HILDA. Ludzie mówią, że boisz się chodzić po rusztowaniach?
SOLNESS. Zachodzą pewne okoliczności.
HILDA. Ale się boisz?
SOLNESS. Tak, boję się.
HILDA. Boisz się spaść i kark skręcić?
SOLNESS. Nie, nie tego.
HILDA. Czegóż więc?
SOLNESS. Boję się, Hildo, zadośćuczynienia.
HILDA. Zadośćuczynienia? (wstrząsa głową). Tego nie rozumiem.
SOLNESS. Usiądź, opowiem ci coś.
HILDA. Opowiadajże zaraz (siada na taburecie przy balustradzie i patrzy na niego z oczekiwaniem).
SOLNESS (rzuca kapelusz na stół). Wiesz, iż pierwsze budynki, jakie stawiałem, to były kościoły.
HILDA (przytakując). Tak, wiem o tém.
SOLNESS. Bo widzisz, chowałem się na wsi, w domu pobożnym i byłem przekonany, że nic wyższego nad te budowy być nie może.
HILDA. Dlaczego nie?
SOLNESS. I mogę powiedzieć, że budowałem te małe, ubogie kościoły z tak szczerém i gorącém uczuciem, że — że...
HILDA. Że... Cóż?
SOLNESS. Że zdaje mi się, On powinien był być ze mnie zadowolony.
HILDA. On? Jaki On?
SOLNESS. Naturalnie Ten, dla którego były przeznaczone kościoły, ku którego czci i chwale je stawiano.
HILDA. Ach! tak. Ale skąd-że wiesz, że — że On nie był — z ciebie zadowolony?
SOLNESS (szyderczo). On zadowolony ze mnie! Jak można mówić coś podobnego, Hildo. Wszakże pozwolił, by złe rządziło mną, według swego widzi mi się. On, który rozkazał, by wszędzie i zawsze, we dnie i w nocy służyły mi — te wszystkie, te...
HILDA. Dyabliki.
SOLNESS. Tak, najróżnorodniejsze dyabliki. O nie, zaraz to uczułem, że On nie był ze mnie zadowolony (tajemniczo). To właśnie była przyczyna, dla któréj dozwolił na pożar starego domu.
HILDA. To była przyczyna?
SOLNESS. Jakto, nie rozumiesz tego? On chciał dać mi sposobność zostania prawdziwym mistrzem w moim zawodzie, bym stawiał mu pyszniejsze kościoły. Z początku nie pojmowałem Jego woli, ale potém, nagle, rozjaśniło mi się w myśli.
HILDA. Kiedyż to było?
SOLNESS. Kiedym budował kościelną wieżę w Lysanger.
HILDA. Zaraz to sobie pomyślałam.
SOLNESS. Bo widzisz, Hildo, tam, w obcém mieście, tam mogłem swobodnie dać pole moim subtelnym pomysłom, wtedy to zrozumiałem jasno, dlaczego On zabrał mi dzieci. Uczynił to, ażeby mnie nic innego nie wiązało, ani szczęście, ani miłość. Miałem być tylko mistrzem budowniczym — niczém inném i moje całe życie miałem poświęcić, aby dla Niego budować (śmieje się). Ale z tego nic nie było.
HILDA. Cóż uczyniłeś?
SOLNESS. Zrazu badałem i probowałem samego siebie.
HILDA. A potém?
SOLNESS. Potém, czyniłem to, co niepodobne. Ja także jak On.
HILDA. Niepodobne?
SOLNESS. Nigdy dotąd nie byłem w stanie wysoko i swobodnie dźwignąć się na wyżyny. Ale w tym dniu mogłem to uczynić.
HILDA (zrywając się). Tak, tak, mogłeś.
SOLNESS. I gdym stanął na szczycie i wieszałem wieniec na chorągiewce, powiedziałem mu: „Teraz, słuchaj mnie, Ty potężny! Od dzisiaj będę swobodnym budowniczym. Sam będę sobie panem, jak Ty jesteś. Nigdy więcéj nie będę ci stawiał kościołów, tylko mieszkania dla ludzi.”
HILDA (z błyszczącym wzrokiem). To był śpiew, jaki słyszałam tam w górze.
SOLNESS. Potém jednak przyszła woda na Jego młyn.
HILDA. Cóż to ma znaczyć?
SOLNESS (patrzy na nią znuiony). Budować mieszkania dla ludzi to nie warte trzech groszy, Hildo.
HILDA. Tak wyrokujesz teraz.
SOLNESS. Teraz widzę to dobrze. Ludzie wcale nie potrzebują domowych ognisk. Przynajmniéj nie znajdują w nich szczęścia. Ja także nie potrzebowałbym takiego domu — gdybym go miał nawet (z gorzkim uśmiechem). Oto co widzę, patrząc w przeszłość. Nic nie zbudowałem i nic nie zaofiarowałem, aby módz budować. Nic, nic wcale.
HILDA. A teraz już nic nowego budować nie chcesz?
SOLNESS (z żywością). Przeciwnie, teraz właśnie chce rozpocząć.
HILDA. Co? Cóż takiego? Powiedz.
SOLNESS. To tylko, jak sądzę, w czém ludzie mogą znaleść szczęście. To będę budował.
HILDA (patrzy mu w oczy). Mistrzu! myślisz teraz o naszych zamkach na lodzie?
SOLNESS. Tak, o zamkach na lodzie.
HILDA. Sądzę, że ci się głowa zakręci w połowie drogi.
SOLNESS. Nie, Hildo, jeżeli tylko z tobą pójdę ręka w rękę.
HILDA (z tłumionym gniewem). Tylko ze mną? Czy tam innych nie będzie?
SOLNESS. Któżby inny?
HILDA. O! naprzykład, owa Kaja, co stała tam przy pulpicie. Biedna! Czy nie chcesz jéj z sobą zabrać?
SOLNESS. Aha! to o niéj mówiłyście z Aliną?
HILDA. Czy to prawda, czy nie?
SOLNESS (gwałtownie). Na takie rzeczy nie odpowiadam. Powinnaś mi wierzyć zupełnie i bezwarunkowo.
HILDA. Przez dziesięć długich lat wierzyłam w ciebie święcie.
SOLNESS. Powinnaś wierzyć we mnie ciągle.
HILDA. Tak, jeśli cię znowu zobaczę swobodnym na wyżynie.
SOLNESS (smutnie). Ach! Hildo, takim w codziennym życiu być nie mogę.
HILDA (namiętnie). Ja tak chcę. Ja chcę (prosząco). Tylko raz, jeden raz, mistrzu, uczyń to, co niemożebne, raz jeszcze.
SOLNESS (patrzy na nią głęboko). Jeśli spróbuję, Hildo, to będę tam w górze z Nim mówił, jak wówczas mówiłem.
HILDA (ze wzrastającém zajęciem). I cóż mu powiesz?
SOLNESS. Powiem: Posłuchaj mnie Wszechpotężny — możesz mnie osądzić według własnéj miary, ale ja buduję tylko, co jest najwspanialszego na ziemi.
HILDA (porwana). Tak, tak.
SOLNESS. Buduję razem z księżniczką, którą kocham.
HILDA. Tak, powiedz Mu to! Powiedz.
SOLNESS. Powiem i dodam jeszcze: Teraz zstąpię na ziemię, wezmę ją w ramiona i całować będę...
HILDA. Ile razy! powiedz.
SOLNESS. Wiele, wiele razy. Tak powiem.
HILDA. A potém?
SOLNESS. Wstrząsnę kapeluszem, zejdę na ziemię, i uczynię, jakiem powiedział.
HILDA (z otwartemi ramionami). Teraz widzę cię znowu — tak jak wówczas — gdy słyszałam śpiew tam w górze.
SOLNESS (z głową spuszczoną patrzy na nią). Jakim sposobem; Hildo, stałaś się tém, czém jesteś?.
HILDA. Jakim sposobem zrobiłeś mnie tém, czém jestem?
SOLNESS (krótko, z postanowieniem). Księżniczka otrzyma swój zamek.
HILDA (uszczęśliwiona klaszcze w ręce). Ach! mistrzu! Mój cudowny zamek. Nasz zamek powietrzny.
SOLNESS. Z silną podwaliną.

(Gromada ludzi, którą niewyraźnie dojrzéć można za drzewami, zebrała się na ulicy. W głębi za nowym domem słychać orkiestrę dętych instrumentów. Pani Solness, która włożyła futrzany kołnierz, doktór Herdal z jéj białym szalem na ręku i kilka dam wchodzą na werandę. Jednocześnie wchodzi Ragnar od ogrodu).


SCENA DZIESIĄTA.
POPRZEDNI, PANI SOLNESS, HERDAL, RAGNAR, KILKA PAŃ.

PANI SOLNESS. Więc będzie i muzyka.
RAGNAR. Tak, proszę pani, orkiestra stowarzyszenia mularzy (do Solnessa). Majster kazał powiedziéć, że gotów jest teraz wieniec zawiesić.
SOLNESS (biorąc kapelusz). Dobrze, ja sam pójdę.
PANI SOLNESS (przerażona). Ty chcesz pójść na wieżę, Halvardzie?
SOLNESS (krótko). Muszę być z ludźmi na dole.
PANI SOLNESS. Tak na dole, nieprawdaż? Tylko na dole.
SOLNESS. Jak zwykle, w codzienném życiu (wychodzi wschodami przez ogród).


SCENA JEDENASTA.
POPRZEDNI bez SOLNESSA.

PANI SOLNESS (stojąc przy balustradzie, woła za nim). Proś jednak tego człowieka, żeby był ostrożnym, gdy będzie wchodził na szczyt wieży. Przyrzecz mi to, Halvardzie.
HERDAL (do pani Solness). Widzi pani, że miałem słuszność. Ani mu jest w głowie to szaleństwo.
PANI SOLNESS. Ach! jakże mi lekko na sercu. Dwa razy zdarzyło się naszym ludziom spaść z góry i obadwaj zabili się na miejscu (zwraca się do Hildy). Serdecznie pani dziękuję, żeś go od tego wstrzymała, bo z pewnością, nie byłabym w stanie znieść tego.
HERDAL (wesoło do Hildy). Tak, proszę pani, umiesz dobrze trzymać ludzi, skoro chcesz tylko. (Pani Solness i doktór łączą się z grupą pań, stojących przy wschodach i patrzą w ogród, Hilda pozostaje przy balustradzie).
RAGNAR (idzie do niéj i mówi półgłosem, wstrzymując śmiech). Widzi pani tych wszystkich młodych ludzi, tam na ulicy?
HILDA. Widzę.
RAGNAR. To zebrali się towarzysze, ażeby zobaczyć mistrza.
HILDA. Dlaczegóż chcą go zobaczyć?
RAGNAR. Chcą zobaczyć, jak on sobie nie dowierza i boi się wejść na szczyt własnego domu.
HILDA. To na to czeka ta niedojrzała młodzież?
RAGNAR (z szyderczym mruknięciem). Trzymał nas on tyle czasu w poniżeniu. Chcemy i my téż zobaczyć, jak łaskawie zostanie na dole.
HILDA. Niedoczekanie wasze, byście to zobaczyli. Nic z tego.
RAGNAR (z uśmiechem). Czy tak? A gdzież go zobaczymy?
HILDA. W górze. Tam wysoko, zobaczycie go przy chorągiewce.
RAGNAR (śmieje się). Jego? Błogosławieni wierzący.
HILDA. On wejdzie na szczyt wieży i wszyscy go tam ujrzycie.
RAGNAR. Chciałby wejść. Tak, temu to wierzę, ale nie może. Zakręci mu się w głowie, zanim wejdzie do połowy i runie na ziemię.
HERDAL (wskazując w górę). Patrzcie! Oto majster wspina się na drabinę.
PANI SOLNESS. A do tego jeszcze musi nieść wieniec. Ach! żeby on przynajmniéj uważał.
RAGNAR (patrzy z niedowierzaniem i woła). Ależ to jest..
HILDA (z wybuchem radości). To sam budowniczy.
PANI SOLNESS (woła z przerażeniem). Tak, to Halvard. Wielki Boże! Halvard! Halvard!
HERDAL. Cicho! Nie wołaj go pani...
PANI SOLNESS (odchodząc od zmysłów). Ja tam pójdę. On żyć musi.
HERDAL (trzymając ją). Niech się nikt ruszyć nie waży, niech nikt nie krzyczy.
HILDA (nieporuszona nie odrywa wzroku od Solnessa). On się wznosi, wznosi coraz wyżéj, coraz wyżéj. Patrzcie! Patrzcie!
RAGNAR (przejęty, bez tchu). Teraz musi się wrócić. Inaczéj być nie może.
HILDA. Wznosi się, wznosi, wkrótce dosięgnie szczytu.
PANI SOLNESS. Umieram z trwogi, nie mogę znieść tego widoku.
HERDAL. To nie patrz pani.
HILDA. Teraz stoi na najwyższym szczeblu. Na samym szczycie.
HERDAL. Niech się nikt nie rusza. Słyszycie!
HILDA (z uczuciem szczęścia). Nareszcie! Nareszcie! Widzę go znowu swobodnym i wielkim.
RAGNAR (prawie bez głosu). Ależ to jest...
HILDA. Takim widziałam go przed sobą przez długie lat dziesięć. Z jaką pewnością on tam stoi. Ach! jak to przejmuje. Patrzcie, zawiesza wieniec na szczycie wieży.
RAGNAR. Zdaje mi się, że widzę niemożliwość.
HILDA. Bo téż to, co on czyni, jest niemożliwością (z niewypowiedzianym wyrazem w oczach). Czy tam jest jeszcze ktoś obok niego, tam wysoko?
RAGNAR. Nikogo niéma.
HILDA. Ale on z kimś mówi?
RAGNAR. Pani się myli.
HILDA. I nie słyszysz pan w górze tego śpiewu?
RAGNAR. Zapewne wiatr skrzypi chorągiewką.
HILDA. Ja słyszę śpiew, śpiew gwałtowny (woła z dziką radością). Tam, tam teraz powiewa kapeluszem. Kłania się! Ach! kłania się znowu. Teraz wszystko spełnione (wyrywa doktorowi biały szal z ręki i powiewa nim, krzycząc): Niech żyje budowniczy Solness!
HERDAL. Przestań! przestań, na miłość Boga! (Panie na werandzie powiewają chustkami. Na ulicy słychać okrzyk: Niech żyje, a zaraz potém krzyk przerażenia; widać wyraźnie pomiędzy drzewami ciała spadające wraz z kawałkami rusztowania).
PANI SOLNESS I PANIE (jednocześnie). Spada! Spada! (Pani Solness chwieje się i pada wznak zemdlona, przy krzykach i krzątaniu się pań. Tłum na ulicy wypiera parkan i tłoczy się do ogrodu. Herdal śpieszy na miejsce wypadku, przez ogród. Krótkie milczenie).
HILDA (patrzy nieporuszona, jakby skamieniała). Mój mistrz!
RAGNAR (drżący, trzyma się mocno balustrady). Musi być zmiażdżony, zabity na miejscu.
JEDNA Z PAŃ (w czasie, gdy inne wynoszą panią Solness do domu). Biegnij pan po doktora.
RAGNAR. Nie jestem w stanie się ruszyć.
JEDNA Z PAŃ. To zawołaj pan kogo przynajmniéj.
RAGNAR (probuje wołać). Jakże tam? Czy żyje?
GŁOS Z TŁUMU. Budowniczy nie żyje.
INNE GŁOSY (bliżéj). Cała głowa zmiażdżona, w upadku uderzył nią o kamienie.
HILDA (zwraca się do Ragnara i mówi cicho). Nie mogę teraz dojrzéć go na szczycie.
RAGNAR. To było straszne. Więc on tego nie zdołał.
HILDA (Jakby z obłąkanym tryumfem). Ale wszedł na sam szczyt i słyszałam harfy tam w górze. (Powiewa szalem i woła z dziką gwałtownością). Mój mistrz! Mój mistrz!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.