Buda na karczunku/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Buda na karczunku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1897
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.

Jesień była wciąż dobra i pogodna, ku radości ogólnej, a najbardziej cieszył się Janek, bo mógł korzystać z drogi nie popsutej jeszcze i zwozić drzewo, które w pobliskim lesie zakupił. O furmanki także nie było trudności; chłopi, nie mając roboty pilnej w domu, szli na taki zarobek chętnie, więc też w niedługim czasie na wzgórzu, należącem do Janka, piętrzył się stos materyału, tak, że z wiosną tylko przyjść i brać się do roboty.
Gromadka wynajętych ludzi pracowała codziennie nad karczunkiem, do czego i Janek ręki wciąż przykładał. Okopywano pnie, podcinano korzenie, wyważano je drągami, zwłóczono na jedno miejsce. Młody gospodarz od rana do nocy uwijał się przy tej robocie i przez cały dzień nikt go na kolonii nie zobaczył, nawet do Wincentego nie zaglądał, chociaż go tam serce ciągnęło. W święto czasem na godzinkę wpadł, i to, jak po ogień.
Koloniści, sami przeważnie pracowici ludzie, patrzyli na te zabiegi z podziwem i uznaniem, matka zaś z dumą i zarazem z obawą, aby jej jedynak na zdrowiu nie zapadł. Te obawy rozpraszała Hanka, mówiąc z wesołym uśmiechem:
— Nie bójcie się, paniusiu kochana, od roboty jeszcze nikt nie umarł, a prędzej próżniactwo zdrowiu zaszkodziło. U nas wszyscy pracują, i starzy i młodzi, a nie słychać, żeby kto chorował; Talara syn zaś nic nie robi i jak wygląda? Widziała go paniusia?
— Dawno już nie.
— A ja widziałam go w kościele. Przepchał się przed sam wielki ołtarz, żeby się wszystkim pokazać — pyszny taki! Oj, jak on wygląda!...
— Źle?
— Brzydko! Czerwony na twarzy, a oczy ma takie, jakby mu się spać chciało.
— Może i śpiący był.
— Nie wiem, może. Podobno w domu rzadko kiedy bywa, tylko po zabawach precz lata. Tak przynajmniej mówią.
— A niech go tam, moja droga, co nam do niego, albo jemu do nas; on swoim dworem, my swoim.
— Onegdaj znów u nas był.
— Po co?
— Zamówił się do dziadka, że niby potrzebę jakąś ma, że chciałby się rozmówić; ot, plótł coś, a jedno drugiego nie trzymało się...
— Rozmawiał z tobą?
— Akurat! Schowałam się umyślnie. Dziadka w domu nie było, zaś babkę zęby bolały i choćby chciała, to rozmawiać nie mogła. Posiedział chwilę i odjechał, ale zapowiedział, że w tych dniach znowuż będzie. Nie ma nic do roboty i włóczy się tylko, utrapieniec, na kłopot ludziom...
Hanusia powiedziała prawdę. Adamek sprawiał duży kłopot ludziom, przedewszystkiem własnej swej matce, gdyż ojciec rzadkim gościem bywał w domu i o tem, co syn robi, nie wiedział.
Od chwili wspólnego poszukiwania zgubionej portmonetki na gościńcu, Icek Ufnal stał się dla młodego Talarowskiego niezbędnym. Codzień prawie musiał się z nim widywać i dla zachowania ostróżności, coraz w innem miejscu. Spotykali się, niby to przypadkowo, na drodze, w miasteczku, na jarmarkach i zawsze była potrzeba, zawsze jakiś interes do zrobienia.
Icek nie spodziewał się, że kiedykolwiek w życiu znajdzie tak doskonałego, tak hojnie za wszelkie usługi płacącego pana. Czasem aż się tej hojności nadzwyczajnej bał; szczególniej zaś, gdy wypadkiem spotkał starego Talarowskiego, czuł dreszcze. Taki człowiek ponury, skąpy, a zapewne skłonny do awantur, co znać nawet po jego nieprzyjemnem spojrzeniu, mógłby w niemiły sposób wynagrodzić usługi, wyświadczane jego synowi. Słusznie też Icek spotkania ze starym unikał.
Właściwie winnym się nie czuł, bo ostatecznie jakąż zbrodnię popełnił? Proszony był o pośrednictwo — dawał pośrednictwo, równie dobrze i legalnie, jak piekarz daje chleb, rzeźnik mięso, szewc buty. Każdy człowiek ma swój proceder, Icek ma pośrednictwo, to jego fach, sposób do życia, to chleb jego żony i dzieci, które przecież, narówni z każdem stworzeniem, mają prawo bytu. Tylko dziki człowiek, awanturnik i grubianin może mieć o to pretensyę.
Mógłby kto powiedzieć, że Icek sam się z usługami nastręcza, że szuka młodego człowieka, że go do zaciągania pożyczek kusi i namawia, tymczasem dzieje się wprost przeciwnie; to młody człowiek szuka Icka, a czasem bywa spotkanie wprost niespodziane, przypadkowe.
Kto może być odpowiedzialnym za przypadek, za zdarzenie?
Naprzykład taka się dzieje rzecz. Icek jest w miasteczku, przyjechał za interesami, miał trochę produktów na sprzedaż, trochę towaru chciał kupić, nawet sporo towaru, bo szlachta na koloniach ciągle czegoś żąda i potrzebuje. Wybrał się porządnie wozem w drabinkach, z półkoszkami, ażeby mógł spakować wszystko, jak należy. Załatwił, co miał do załatwienia, o niczem nie zapomniał, trochę się posilił i już za pół godzinki miał wyjeżdżać. Śpieszył się, bo już wieczór zapadł, a jazda podczas nocy nie jest przyjemna.
Właśnie szedł do fury, gdy nagle ktoś go dogania i kładzie mu na ramieniu rękę, ciężką bardzo.
Icek, podczas swojej praktyki, różne ciężary na ramieniu nosił, czasem ćwiartkę zboża lub cielę, ale żadne brzemię nie spadło na niego równie gwałtownie, jak ta ręka.
Zdawało się, że jest ona z żelaza, albo z kamienia, tymczasem była to zwyczajna ludzka ręka, z dodatkiem odrobiny przyjacielskich żartów.
Różne bywają objawy sympatyi, ten wywoływał zwykle siniaki, co Icek wliczał do kosztów handlowych stosunku.
Gdy ta ręka spadła na jego ramię, musiał podskoczyć, krzyknąć i obejrzeć się. Za nim stał młody Talarowski, wesoły, uśmiechnięty, z taką miną, jak gdyby całą ziemię już kupił i zamierzał księżyc targować.
Icek był boleśnie skrzywiony.
— Czego się krzywisz? — zagadnął młody człowiek.
— Niechno panicz da pokój, panicz mi jeszcze, broń Boże, kość złamie.
— Nie znasz żartów?
— Wolę ich nie znać. Niedobre są żarty bolące, wszystko można kupić, ale zdrowia nie dostanie na żadnym jarmarku.
— No, no, zagoi się. Przyjdź-no zaraz do zajazdu, mam do ciebie interes. Tylko nie bałamuć, bo pilno.
— Panicz stoi w numerze?
— Przecież nie pies jestem, żebym miał stancyę na dworze.
— Śliczne słowo. Dobrze, ja zaraz przyjdę; zaraz, choć nie jestem czasowy.
— Pamiętaj!
Za chwilę Icek wchodził do numeru.
Była to kletka, a raczej przedział dużej kletki, zrobionej z desek, przedzielonej na trzy części. Na drzwiach kredą wypisany był numer.
Wchodziło się do tych apartamentów przez stajnię, a właściwie przez wielką szopę, służącą dla pomieszczenia koni i bryczek.
Za dnia było tam pełno kur, poszukujących ziarnek owsa, nocą zaś masa szczurów i myszy. Okna numerów wychodziły na wąziutką błotnistą uliczkę, ciągnącą się z tyłu zajazdu.
Właściciel owego budynku, a zarazem utrzymujący zajazd, szynk, zwany handlem win i salę z krzywym, połamanym bilardem, szanowny Jojna Migdał, przyjmował zwykle młodego Talarowskiego z wielkiemi honorami i otworzył mu dość szeroki kredyt, o czem świadczyły kolumny cyfr, wypisane kredą na szafie.
Uprzejmość Jojny posuwała się aż tak daleko, że kiedy jednego razu wszystkie numery zajęte były przez gęsi, przeznaczone na wywóz do Warszawy, a pan Adam akurat na ten czas przyjechał, to Jojna natychmiast gęsi z jednego numeru wypędził, podłogę kazał cokolwiek zamieść, a stancyę wykadzić octem, wylanym na rozpalone do czerwoności żelazo, z czego się zrobił taki śliczny zapach, że gęsi, uwięzione w sąsiednim numerze, przestały krzyczeć.
— U mnie taki gość, to najpierwsza osoba — mówił Jojna, kłaniając się nisko — niech gęsi dyabli wezmą, niech wszystko dyabli wezmą, aby gość miał wygodę. Pan potrzebuje stancyi, ja wiem, że pan potrzebuje, że pan się bez niej nie obejdzie, do pana różni panowie przyjdą, zechcą się zabawić, zjeść, wypić, w karty zagrać w porządnym numerze, w osobności, nie na sali, gdzie każdy może przyjść, patrzeć, plotki robić... Prawda?
— A no, prawda.
— Jojna zawsze prawdą żyje, cała nasza familia znana z tego jest. Mówią, że mój ojciec dorobił się trochę pieniędzy na szynku, a na moje sumienie, to fałsz; on się na rzetelności dorobił. On zawsze mówił do nas, do swoich synów: Pamiętajcie, dzieci, że kwaterka, to jest kwaterka, tak samo, jak ja zawsze mówię moim dzieciom, że gość, to jest gość... Taka już nasza familia. Prawda i rzetelność, rzetelność i prawda, to nasz główny towar, wszystkie inne towary; to tylko dodatek.
— No, niech się Jojna tak bardzo nie chwali, w ostatnim rachunku było sporo nieprawdy.
— Aj, proszę pana, omyłka może się każdemu przytrafić, najlepszy rachmistrz może się pomylić w rachunku.
— Ale na swoją korzyść.
— Byłoby jeszcze gorzej, gdyby na swoją niekorzyść, gdyż tak, to tylko omyłka, a na niekorzyść, to byłaby i omyłka i fuszerstwo, a w naszej familii fuszerów nie było, nawet między kobietami. Pan wie, jaką moja żona robi marynatę, jakie nadziewane szczupaki, czy pan może powiedzieć, że w tem jest fuszerstwo?
— Nie.
— No, widzi pan, jeżeli kobieta nie fuszeruje, to mężczyzna tembardziej.
Taki to był gospodarz uprzejmy, taka gospodyni znakomita, taki numer świetny. Miasteczko dawało młodemu utracyuszowi wszystko, co miało najwspanialsze i najlepsze. Wspaniałość była, co prawda, nie największa, ale też i miasto nieduże. Według stawu grobla.
Pan Adam rozsiadł się na twardej skrzypiącej kanapie, Icek zatrzymał się przy drzwiach.
— No, siadaj — zawołał młody człowiek — czego się boisz, nie zjem cię.
— Ja się nie boję, mogę nawet i usiąść, jeżeli panicz każe.
— Słuchaj-no, Icku, proszę cię raz na zawsze nie nazywaj mnie paniczem; nie jestem dzieciak i stać mnie na to, żebym był panem. Rozumiesz?
— Ojoj, owszem! Ślicznie rozumiem, pan mnie zna, że dla mnie nie trzeba dużo gadania. Dwa słowa i dosyć.
— Ja też ci dziś więcej nad dwa słowa nie powiem: sto rubli.
— Sto?!
— Przeląkłeś się?
— Duża suma! Kawał pieniędzy! Nie wiem, czy znajdę.
— Szukaj. Od tego jesteś Icek.
— To prawda. Od tego ja jestem Icek, ale panu wiadomo, żem nie bogacz, własnych pieniędzy nie mam; chcąc panu wygodzić, muszę się starać u ludzi, a ludzie... no, wiadomo panu, jak ludzie; nie zawsze mają chęć, nie zawsze mają pieniądze, trafia się też najczęściej, że ten, co ma chęć, nie ma wcale pieniędzy, temu znów, który ma pieniądze, chęci brakuje.
— Do tej pory jednak dawali.
— Do tej pory... Prawda, ale pan już dużo nabrał. Czy panicz... czy pan rachował, ile to razem czyni?
— Nie, nie miałem na to czasu.
— Więcej, niż sześćset rubli...
— To co? Odda się, odpowiedzialny jestem.
— Procent rośnie.
— Wiem i o tem.
— Ja panu szczerze powiem; żydki już nie mają takiej chęci, jak pierwej; oni daliby, ale żądają dwa podpisy.
— Jakie dwa?
— Żeby starszy pan podpisał, to w ten moment będą pieniądze, ile tylko panicz zechce, choćby kilka tysięcy.
— To idźże do mego ojca i poproś — rzekł Adam, patrząc ponuro w ziemię.
Icek odskoczył, jak oparzony.
— Proszę pana — zawołał — dlaczego mam iść? Bogu dzięki, nie jestem waryat i życie mi miłe!
— A dlaczegóż mnie wysyłasz?
— Syn do ojca łatwiej trafi.
— Ja próbować nie będę.
Icek zaczął bębnić palcami po stole.
— Więc nie ma sposobu? — spytał młody człowiek.
— Ja panu powiem co. Mnie pana żal. Teraz, dziś, ja jeszcze spróbuję; może się uda; może na moje słowo dadzą; ale na drugi raz muszą być dwa podpisy. Niech pan o tem wie naprzód. Dwa koniecznie.
— Próżne gadanie, ojciec nie podpisze.
— Przecież pan ma też matkę.
— Matka... A tak, prawda!...
— Ona może podpisać. Czego to matka dla dziecka nie zrobi? Naprawdę, taki podpis niewiele wart, każdy adwokat powie, że nic nie wart, ale nasze żydki nie mają adwokackich grymasów. Oni wezmą, moja w tem głowa. Niech pan zawczasu pomyśli, bo ja nie będę mógł inaczej dostać ani jednego grosza.
— Dlaczegóż dotychczas dawali?
— Ja panu wytłómaczę. Niech pan posłucha, każda rzecz ma swój początek, swój środek i swój koniec, tak samo i kredyt. Początek jest z jednym podpisem, środek z dwoma, a koniec może się obejść bez żadnego podpisu, bo nikt nie chce kredytować, chyba na zastaw. Niech się pan nie dziwi, to zwyczajne rzeczy. Oni wiedzą, że pan będzie miał duży majątek, ale tymczasowo pan nic nie ma, bo wszystko jest w ręku ojca, żądają więc podpisu ojca, albo, w najgorszym razie, matki...
— Na to ja nie mam sposobu.
— Ojoj, żebym ja tak majątek miał, jak pan sposoby ma.
Ciekawym?
— Są, na moje sumienie, są.
— To mi je daj, kiedyś taki mądry.
— O innych teraz mówić nie będę, wspomnę tylko jeden, ale dobry.
— Naprzykład?
— Dlaczego się pan nie żeni?
— Zkądże ci to do głowy przychodzi?
— Bo to jest... sposób. Gdyby się pan ożenił, to ojciec dałby panu gospodarstwo, a żona posag. Pan byłby sobie panem, a tymczasem jest pan tylko pańskim synem, to duża różnica. Trzeba się ożenić, ja panu każę to zrobić, ja, Icek Ufnal.
— Idź do licha, rozkazów twoich nie myślę słuchać. Zrób, co masz zrobić i wracaj zaraz, bo mi pilno. Wiesz, że za fatygę dobrze płacę.
— Idę, już idę. Pieniądze przyniosę, ale to nie na długo wystarczy, termina nadchodzą, a insze łajdaki mają taką naturę, że jak tylko przyjdzie termin, to zaraz lecą upominać się, a jeżeli im nie dać, robią gwałt. Nie każdy jest delikatny. Będzie ambaras, trzeba zawczasu myśleć, żeby mieć czem zaspokoić pretensye.
— No, niech tam, co będzie, to będzie mamy czas.
— Nie bardzo.
— Jeszcześ tutaj? — krzyknął rozgniewany młodzik — na co jeszcze czekasz?
Icek wybiegł co żywo. Jedynak wzburzony zaczął chodzić po stancyi, nierówna podłoga skrzypiała pod jego ciężarem, kopcąca lampka rzucała blask czerwonawy na zakurzone ściany, obdartą kanapę i stół, przykryty brudną serwetką.
Spojrzał na zegarek, była już blisko szósta, a na siódmą zaprosił kilku przyjaciół.
Byli to pisarze z różnych kancelaryj, wykolejeni młodzi ludzie, a wśród nich prym trzymał podtatusiały, ale jeszcze krzepko trzymający się jegomość, filut i wyga, ex-oficyalista, dziesięć razy wypędzony ze służby. Mieszkał on od pół roku w miasteczku, dokąd przybył niby to w celu szukania metryk, potrzebnych mu do prowadzenia procesu z rodziną, która podobno skrzywdziła go niegdyś przy działach. Nazywał się ten pan Telesfor Ździebełko, był krępy, otyły, miał twarz szeroką, czerwoną, duże wąsy i hiszpankę. Ubierał się jaskrawo, na wszystkiem się znał, o każdym przedmiocie rozprawiał i pieniędzy na wszystkie strony pożyczał, dając słowo honoru uroczyste, że jak tylko proces wygra, natychmiast z najgorętszem podziękowaniem zwróci.
Proces, ma się rozumieć, był poważny, chodziło o duży majątek ziemski i o kapitały. Majątek znajdował się podobno w jakiejś gubernii, a kapitały w jakimś banku, ale bliższych informacyj pan Michał nie podawał. Byli tacy, którzy temu uwierzyli i pożyczki dawali, a przedewszystkiem młody Talarowski, ten bowiem widział w panu Telesforze wzór szyku, elegancyi i umiejętności światowego życia — i pragnął ze światłych jego rad i wskazówek, o ile możności, korzystać.
Przyszedł pokrzywdzony przez rodzinę jegomość pierwszy, na kanapie się rozsiadł, cygaro zapalił.
— Nie masz pojęcia, kochany Adasiu — rzekł — jak mi się już ta mieścina sprzykrzyła. Abym tylko wydobył jeszcze kilka dokumentów, niezbędnych do procesu, pakuję manatki i uciekam, gdzie pieprz rośnie. Nie chcę znać tego kąta! Ciebie jednego będzie mi tylko żal, boś chłopak dobry, ładny, sprytny i szkoda, żebyś się tu marnował. Uroczyste słowo honoru daję, że szkoda, a wiesz, że nigdy nie kłamię.
— Cóż mam robić? — rzekł z westchnieniem Adam.
— Oto mi dopiero pytanie! Co robić? W świat iść, w szeroki świat, zobaczyć dużo, poznać dużo, użyć dużo, przynajmniej miałbyś co wspominać na starość, a tak co? Na wsi widzisz kapustę i konopie, tu w miasteczku brudny zajazd Jojny i fałszowane trunki. A towarzystwo? Powiedz szczerze, czy ty masz tu jakie towarzystwo?
— Przecież czekam na...
— Ha, ha! Alboż to się liczy! Trzyma się z nimi kompanię, bo na bezrybiu i rak ryba, a trzeba przecież z kimś porozmawiać, zjeść, kieliszkiem się trącić, w karty zagrać, ale uroczyste słowo honoru daję, że oprócz mnie jednego, to wszystko hołota, bez żadnej politury i bez manier. Ach! gdy proces wygram, to jak mnie żywego widzisz, oprócz ciebie jednego, nikogo z nich znać nie zechcę. Mówię ci, Adasiu, słuchaj ty doświadczonego człowieka, korzystaj z okazyi i jedź ze mną, ja ci pokażę świat, jakiego nie znasz i może nigdy nie poznasz. Szkoda, szkoda, że położenie moje nie odpowiada intencyom serca. Gdybym proces już wygrał, to bez żadnego gadania zabrałbym cię na swój koszt. Oddałbyś kiedy, to dobrze, nie oddał, drugie dobrze, bo ja dla przyjaciela cały jestem, ale cóż robić, procesu jeszcze nie wygrałem... Możnaby to urządzić w inny sposób, to jest wyjechać tymczasowo na twój koszt, a po skończonym procesie, gdy wywindykuję, co mi się należy...
Przez uchylone drzwi zajrzał Icek, Adam z krzesła się zerwał i wybiegł do sieni...
Gdy powrócił po dość długiej chwili, Ździebełko spojrzał na niego znacząco.
— Adasiu kochany — rzekł — z pociechą widzę, że ty jednak umiesz sobie radzić na świecie.
— Dlaczego? — odrzekł zmieszany młody człowiek.
— Ten żyd...
— To biedny żydzina z kolonij, znajdujących niedaleko naszego majątku. Załatwia mi on niekiedy drobniejsze sprawunki, chodzi na posyłki. Zwyczajnie, jak faktor. Przyznasz pan, że trudno za najmniejszem głupstwem chodzić samemu.
— Szczególniej za drobną pożyczką... Już się, kochaneczku, nie zapieraj, bo mnie nie zmanisz. Ja mam takie oko, że od jednego wejrzenia poznam, czego taki faktor żąda, czy przychodzi po pieniądze, czy z pieniędzmi, czy ma chęć dowiedzieć się o co... Nie zapieraj się...
— No, więc tak; przyznaję, zabrakło mi trochę i on mi przyniósł. Powiedziałem panu, prawdę, ale proszę o sekret, na co kto ma wiedzieć?
— Oczywiście, bądź spokojny. Niechby się zwiedzieli, że masz większą sumę, zarazby wyłudzili wszystko od ciebie. Nie zdradzaj się z tem, co posiadasz, Jojnie nie płać; jeżeli karta iść nie będzie, nie hazarduj. Wogóle rządź się tak, żebyś, wstając od stołu, trochę grosza miał, a jak się wszyscy rozejdą, to ja ci wtedy coś powiem. Uroczyste słowo honoru, że mam myśl doskonałą, za którą mi podziękujesz. Cudowność mego pomysłu polega...
Nie dokończył zdania, albowiem przerwali mu je goście, przez Adama zaproszeni. Czterech ich było. Mała stancyjka napełniła się hałaśliwym gwarem i dymem tytuniowym, zrobiło się w niej duszno tak, że trzeba było otwierać drzwi do sieni, a właściwie do stajni.
Jojna znosił różne przysmaki i trunki, zachwalając, że równie dobrych rzeczy ani w Warszawie, ani w innych jeszcze większych miastach dostać nie można.
Towarzystwo ożywiło się, pito zdrowie kochanego «dziedzica,» tak bowiem towarzysze nazywali Adasia, opowiadano różne dykteryjki, w czem szczególniej celował pan Telesfor.
Nareszcie jeden z obecnych wydobył z kieszeni talię kart i rzucił ją na stół.
— To najlepsza rzecz! — zawołał — albo moja, albo twoja; przynajmniej człowiek ma rozrywkę i może się zabawić.
— Tylko nie wysoko, nie wysoko! — ostrzegał Ździebełko, mówiąc niby do całego towarzystwa, a mając na myśli Adasia — ja lubię grać dla przyjemności, ale brzydzę się wszelkim hazardem. Zaczniemy od dziesiąteczki — zakonkludował, kładąc na stole grubą, miedzianą monetę.
— Zdrowie fortuny! — krzyknął właściciel kart.
— Nie pleć głupstw! — odezwał się jego sąsiad — Fortuna nigdy nie choruje i jest zdrowa bez twoich życzeń, oto lepiej wypijmy zdrowie dam, a ponieważ tu nie ma żadnej, przeto zdrowie tej, o której nic wam nie umiem powiedzieć.
— A coż to za jedna?
— Spytajcie dziedzica, on będzie wiedział najlepiej.
— Dziedzicu, no, dziedzicu, słyszy dziedzic?
— Czego chcecie?
— Godzi się powiedzieć przyjaciołom, co to za jedna?
— Ale jaka? Która?
— Wiemy tylko tyle, że jest śliczna i że nasze miasto widziało ją chyba po raz pierwszy; musiałby ją przecież ktoś zauważyć.
— No proszę...
— Niech-no dziedzic nie udaje, że jej nie zna. Podobno to sąsiadeczka i bliska — odezwał się siedzący obok Adama brunet, którego nazywano Felkiem. — Powinszować, powinszować. Takie sąsiedztwo jest bardzo przyjemne.
— Ty coś wiesz, Felek?
— Bardzo niewiele. Widziałem ją również jak i wy, zaciekawiła mnie również, jak i was, więc zasiągnąłem języka i dowiedziałem się, że jest z kolonij szlacheckich, z tych, co za folwarkiem naszego dziedzica, że ma na imię Hanusia, jest wnuczką starego, podobno nawet zamożnego kolonisty.
— No?
— I więcej nic.
— To niewiele.
— A jeszcze jedno. Gdyby siwek naszego dziedzica umiał mówić, to dowiedzielibyście się czegoś więcej.
Adam zaczerwienił się mocno.
— Słuchajcie-no — rzekł — plećcie, co wam się tylko podoba, ale do mego siwka, ani do mego sąsiedztwa proszę się nie wtrącać, bo...
— A, przepraszam, bardzo przepraszam! — odezwał się złośliwie. — Jeżeli dziedzic ma poważne zamiary, to co innego, to nas dziedzic zaprosi na drużbów. Mam frak, chwilowo nie w domu, ale mam. To będzie ślicznie. Dziedzic się ożeni, ustatkuje, będzie siedział na folwarku we dworze, z jaśnie wielmożną dziedziczką, będzie jadł, pił, polował, czwórką w lejc jeździł. Jojna, ma się rozumieć, puszczony zostanie w trąbę, razem ze swoim zajazdem, a jeżeli podoba się dziedzicowi zaprosić swoich przyjaciół, to przyjaciele nie zrobią wstydu godnemu domowi i przyjadą. Przyjedziecie panowie?
— Przyjedziemy, przyjedziemy!
— Cicho, do dyabła! — zawołał Ździebełko, uderzając pięścią w stół — nie plećcie głupstw, Adaś się z taką dziewczyną nie ożeni, choćby była sto razy piękniejszą. Cóż to wam się zdaje? Ja nie pozwoliłbym na to. Może on patrzeć wyżej i grubo wyżej. Prawda, Adasiu?
— Prawda, ale czy tak, czy owak, ja nie chcę, żeby o niej mówiono.
— Dyskrecya! — wtrącił mentor. — Co u milion dyabłów, znacie się na ratafii, na esencyi ponczowej, a nie chcecie znać się na dyskrecyi.
— Owszem, owszem!
— Dość! Macie pić, to pijcie, macie grać, to grajcie, a język chciejcie trzymać za zębami. Ja wam to mówię, ja, przyjaciel Adasia!
— Taki przyjaciel!
— No, no, ostrożnie; niechno ja wygram proces, to zobaczycie, czy jestem przyjaciel, czy nie!
— Dość, dość! Trzymam bank. Kto chce grać?
— Ja!
— Ja!
— Wszyscy gramy. Pocóż przyszliśmy tutaj?
— Więc idzie?
— Idzie!
— Pół rubla bijesz?
— Biję!
— Ale pieniądze przed procesem, w kartach kredytu nie ma.
— Po procesie będę płacił złotem, tymczasem mam trochę miedzi i papierek, a gdyby mi zabrakło, to jest Adaś, on dobry chłopiec, przyjaciela w potrzebie nie opuści...
— No, no...
— Czy dziedzic odpowiada za swego przyjaciela? — zapytał młody człowiek, trzymający bank.
— Płacę.
— To i owszem, w takim razie gramy.
Zaczęła się gra zawzięta, namiętna, stawki w istocie drobne, dla tych graczy stosunkowo do ich stanu majątkowego i dochodów były jednak ogromne, ale nadzieja wygranej dodawała odwagi i zachęcała do ryzyka.
Najbrzydsza ze wszystkich namiętności ludzkich: chciwość, malowała się na twarzach, trunki i duszne dymem napełnione powietrze, napędzały krew do mózgów. Wargi drgały, w źrenicach migotał ogień, od czasu do czasu z ochrypłego gardła dobywało się przekleństwo.
Jojna coraz to wsunął się do izby, jak cień, dyskretnie, na palcach, żeby nie robić szmeru i nie przeszkadzać; napełniał szklanki i znikał.
Grający pili machinalnie, bezwiednie prawie. Gorączka chciwości ich trawiła, w gardłach schło, więc odruchowo sięgali po szklanki, wypijali, co w nich było i wnet usłużny Jojna napełniał je znowu.
Fortuna była, jak zwykle, kapryśna, szczęście zmienne, pieniądze przechodziły z rąk do rąk, ale wybitnego ulubieńca losu nie było — przegrywający odgrywał się szybko, ten, który wygrał, tracił zaraz wygranę. Ów brak rezultatów większych jeszcze bardziej rozpalał graczy; podwajali i potrajali stawki, a Jojna ciągle robił swoje.
Nareszcie jeden z biesiadników zachwiał się i padł na ziemię, jak długi — stracił przytomność. Wypadek ten powitano wybuchem śmiechu, zawołano Jojnę, ażeby usunął trupa.
Usłyszawszy taką propozycyę, właściciel zajazdu zbladł i miał ochotę uciec, lecz przytrzymany, zrozumiał, o co idzie i energicznie zabrał się do rzeczy. Pijanego młodzieńca złożono w sąsiednim numerze, aby się wyspał i wytrzeźwił. Jojna położył mu pod głowę wiązkę siana, żeby śpiący miał wygodę i żeby, broń Boże, nie dostał uderzenia krwi na mózg.
Wypadek ten przerwał grę, ale na krótko. Adam spojrzał na zegarek.
— Dopiero pierwsza — rzekł.
— Głupia godzina! — zadecydował Ździebełko.
— Dlaczego?
— Bo głupia, nie jest ona ani późna, ani wczesna. W długich moich wędrówkach po świecie zdarzało mi się wracać do domu o różnych godzinach, ale o pierwszej nigdy. Spodziewam się, że jeszcze gramy?
— Naturalnie! Różnice są śmieszne jeden przegrał kilka rubli, drugi wygrał kilka rubli — czy warto trudzić się i marnować noc dla takiego głupstwa?
— Niech-no ja tylko wygram — rzekł Ździebełko — proces, to nigdy do małej gry nie usiądę. Sensu to niema. Rozumiem dużą stawkę, albo starosta, albo kapucyn.
— Więc grajmy.
— Grajmy tylko inaczej. Szkoda czasu.
— Racya, niech będzie albo tak, albo tak!...
— Ale co prawda, oczy ma ona prześliczne! — odezwał się brunet.
— Kto?
— Ona.
— Znowuż? — rzekł Adam, podnosząc się z krzesełka z groźnym gestem.
— Dajcie pokój! Nie psujcie gry, pieniądze leżą na stole, a oni się kłócą o jakieś tam oczy.
— Tembardziej, jeżeli ktoś ma zamiary poważne...
— Jakie mam, to mam! — krzyknął Talarowski — gdybym chciał, byłaby moją żoną, gdybym chciał, przyszłaby tu na zabawę, ale czy tak, czy owak, wam do tego nic!
— Oho! Akurat zarazby przyszła!
— Nie wierzysz?
— Nie.
— Może zakład?
— O co?
— Konia stawiam, a ty?
— Ja nie dziedzic, koni nie mam gdzie trzymać.
— To o dwieście rubli.
— Nie stać mnie na taką sumę!
— No, to o co sam chcesz.
Ździebełko rozdzielił ich.
— Tfu! — zawołał — do czego taka zabawa! Zamiast grać przyzwoicie, robicie kłótnie i awantury. O co? po jakiego licha?
— Ja go przekonam! — wołał zaperzony Adam — ja go muszę przekonać. Nie dziś, to jutro, nie jutro, to za miesiąc, ale przekonam, a wtenczas powiem mu, że jest błazen!
— Panowie, panowie! — mitygował Telesfor — wszystko dobre, ale nie mówcie sobie po imieniu, bo to zagrubo. Kto trzyma bank?
— Ja trzymam!
— To niechże się raz zacznie.
— Owszem, owszem...
Zaczęli grać, ale tym razem fortuna była bardziej stanowczą. Adam przegrywał, pieniądze przechodziły do bruneta; jeden, drugi, trzeci poniter odpadł, zostali tylko ci dwaj przeciwnicy.
Pomimo znaków ostrzegających ze strony Telesfora, pomimo silnego trącania, Talarowski grać nie przestawał dotąd, dopóki nie przegrał ostatniego rubla.
Brunet zgarnął pieniądze i schował je do pugilaresu.
— Grasz na kredyt? — zapytał Adam.
— Nie.
— No, to idź do...
— Pójdę do domu — odrzekł brunet i wyniósł się ze zdobyczą czemprędzej.
Adamowi tchu zabrakło. Uderzył pięścią w okno, drobne szybki wypadły z brzękiem.
— Co pan wyrabia? co pan wyrabia? — zawołał Jojna, wbiegając do stancyi.
— Chłodzę się, bo mi gorąco, a ty mi w drogę nie właź, bo będzie ci ciepło.
Jojna przestraszony uciekł i zamknął się na klucz w wielkiej sali. Ździebełko próbował uspokoić swego młodego przyjaciela.
— Kochany Adasiu — przemawiał łagodnie — odemnie możesz przyjąć parę słów prawdy. Narobiłeś dziś masę głupstw.
— To co? Wolno mi...
— Wolno, wolno, nie przeczę; wszystko ci wolno, ale nie wszystko wypada. Są takie rzeczy, co apropo i takie, co nie apropo. Naprzód niepotrzebna była ta kłótnia.
— On mnie zawsze wyzywa, on mi zawsze dogaduje, chce okazywać swoją wyższość. Jaką? Igra, igra, ale też doigra się kiedyś.
— Ty na niego pluń i nie zważaj. Z tą dziewczyną także wyjechałeś niepotrzebnie, zakładanie się nie miało żadnego sensu.
— A ja swoją drogą zakład trzymam!
— To głupstwo, Adasiu, powtarzam ci, że to, z pomiędzy wielkich, może największe głupstwo. Ja, naprzykład, choćbym nawet proces wygrał, to jeszcze nie puszczałbym się na takie awantury.
— Wolna wola.
— Takie interesa są niebezpieczne. Zawsze znajdzie się jakiś ojciec, brat, swat, wujaszek...
— No, i co?
— Awantura gotowa.
— Zapozwą mnie?
— To swoją drogą, ale i obić mogą, i bywały już takie zdarzenia. Ja sam, w moich wędrówkach po świecie...
— Et, dałbyś pokój — odrzekł zniecierpliwiony.
— Źle, Adasiu, bardzo źle! Ostrzegałem cię, żebyś nie grał — grałeś; prosiłem, żebyś wstał od stołu z pieniędzmi — wstałeś bez grosza; miałem ci coś powiedzieć, gdy się wszyscy rozejdą — nie powiem ci już nic, bo co gadać z gołym? Naostatek stłukłeś żydowi, raz, dwie, trzy, cztery, pięć szyb. Ładna konduita! Teraz siedzimy w przeciągu, tobie to nic, bo masz piękną czuprynę, ale ja, jako widzisz, jestem trochę łysy.
— Nie bronię panu iść do domu.
— Dokąd?
— Do domu.
— Żartujesz, przyjacielu! Skrzywdzony przez rodzinę, tymczasowo nie mam ani domu, ani mieszkania, samotny jestem, jak wróbelek na dachu; nocuję zaś u przyjaciół, u znajomych, gdzie się zdarzy. Dziś tu, jutro tam. Jak teraz, zanocuję tu, u ciebie, tylko pozwolisz, że włożę czapkę na głowę, bo katar pewny...
— To mi wszystko jedno.
Stękając, kaszląc, Ździebełko ułożył się na kanapie, a wcisnąwszy czapkę na głowę, otulił się wytartym paltotem i usnął.
Adam siedział przy stole, z głową opartą na rękach. Lampka zagasła, dogorywająca świeczka w mosiężnym wysokim lichtarzu rzucała migotliwe blaski na brudny stół, powywracane szklanki i butelki, na rozrzucone karty.
Przed oczami młodego człowieka, wpół na jawie, wpół we śnie, przesuwały się najdziwaczniejsze obrazy.
Towarzysz zabawy, który go do kłótni wyzywał, Icek, wymagający podpisu ojca lub matki, Ździebełko z propozycyą wędrówki, kuszący, ukazujący w dali rozkosze wielkiego a nieznanego świata, a po nad tem wszystkiem obraz Hanusi.
Ta dziewczyna wpadła mu w oko, nieraz marzył o niej i myślał, i kto wie, czy nie prosiłby rodziców, aby ją za synowę przyjęli, ale bogactwo ojca zaślepiało go. Sądził, że jako syn posiadacza folwarku, oraz fortuny, której rzeczywistej wielkości nie znał, ale o której bajeczne rzeczy słyszał, popełniłby karygodne głupstwo, biorąc za żonę prostą szlachciankę z kolonij.
Ździebełko podtrzymywał go w tem mniemaniu, kładąc mu wciąż w głowę, że jest do wielkiego losu przeznaczony; częste hulanki, nadużycia trunków, gra hazardowna, złe towarzystwo, próżniactwo, wszystko to zaślepiało rozum, a natomiast wzbudzało dzikie, niepohamowane instynkta i namiętności.
Czuł w sobie nadmiar sił i gotów był zerwać wszelkie pęta moralne, ważyć się na wszystko.
Obraz pięknej dziewczyny wywoływał burzę w jego myślach, krew przyśpieszonem, gwałtownem tętnem napływała mu do głowy, oczy nabiegały krwią, ręce się trzęsły.
Nie mógł wysiedzieć dłużej, zerwał się ze stołka, wychylił trunek z butelki, jaka mu wpadła pod rękę i wybiegł do sieni. Po ciemku okulbaczył konia, okiełzał go, wskoczył na siodło i pognał jak wicher, nie zdając sobie sprawy, dokąd jedzie i po co?...
Koń, niekierowany, wpadł na drogę, którą zwykle przebywał i cwałem pędził do domu.
Jeźdźcowi ostry wiatr jesiennego poranku świstał w uszach, ciął w oczy, chłodził twarz rozpaloną. Koń rwał, co miał siły, szalał, bryzgał pianą, nareszcie, wyczerpany zupełnie, począł zwalniać biegu i poszedł stępa.
Z zapienionej szyi, z karku, z piersi, pianą pokrytych buchała para. Adam otrzeźwiał trochę i zaczął przychodzić do siebie.
Dreszcz nim wstrząsnął, zapiął palto pod szyję, podniósł kołnierz, spojrzał dokoła.
Znajdował się o milę drogi od domu, dzień już się zrobił zupełny, od wschodu światło słoneczne czerwone, jak krew, przebijało się przez białawe obłoczki, rozlewające na szerokiej przestrzeni nieba jakby łunę pożarną; wiatr chłodny pociągał z oddali; z siedzib ludzkich wznosiły się słupy dymu, zwijając się w fantastyczne kłęby, skręty i zagięcia. Na polach, na łąkach, pusto było, na gościńcu ani żywego ducha.
Niedaleko folwarku dopiero, na drodze, ukazał się jakiś człowiek. Szedł on szybko, podpierając się kijem, ubrany w krótki kożuszek, buty z cholewami, na głowie miał okrągłą barankową czapeczkę.
Pieszy z jeźdźcem spotkali się niedaleko figury. Pieszy rzekł:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — i nie czekając odpowiedzi zawołał: — Adamek!
Jeździec zatrzymał konia, spojrzał na mówiącego i odpowiedział z naciskiem:
— Jeżeli mnie oczy nie mylą, to pan Jan? Słyszałem, że pan powrócił, ale przyznaję, że nie poznałbym pana odrazu.
— A przecież, panie Adamie — odrzekł Janek — nie tak znów dawne czasy, kiedy bawiliśmy się razem w Sakowie?
— Tak panie, bawiliśmy się jako dzieci i w Sakowie — ale gdzie nasze dzieciństwo, gdzie Saków? Teraz zupełnie co innego.
— Święta prawda, zupełnie co innego, ludzie odmieniają się.
— Bardzo naturalnie. Dokądże pan Jan wybrał się tak rano?
— Do kowala idę, na Zagrody, obejrzeć robotę.
— Pan ma podobno coś budować.
— A tak, ale to dopiero z wiosną, teraz materyały gromadzę; póki czas, pole karczuję.
— I cóż pan ma stawiać?
— Dom, zabudowania, młyn. A panu dobrze idzie na folwarku?
— Spodziewam się; od wiosny ekonoma przyjmę. Co mi za niewola samemu harować.
— Zapewne.
— Mam czem ludziom płacić. Do widzenia, panie Janie.
— Do widzenia, panie Adamie?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.