Barbara Tryźnianka/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barbara Tryźnianka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗                         ∗

W listopadzie odbył się ślub Władka Gozdawy z Pułaską i państwo młodzi wyjechali na kilkotygodniową wycieczkę za granicę.
Tomek, który bratu drużbował i odprowadzał ich na stacyę kolei — gdy pociąg ruszył, ziewnął i pomyślał:
— Straszna rzecz, jak ci ludzie będą się nudzić ze sobą — prawie tyle co ja w Zagajach.
Zresztą on jeden pomyślał w ten sposób, bo rodziny były ze związku zadowolone.
Pan Feliks — do czasu, naturalnie śmierci brata — miał płacić Władkowi dwa tysiące rubli renty — pani Pułaska obiecywała córce po swem »najdłuższem życiu« połowę Żernik, a do tego czasu Władek miał majątkiem rządzić wspólnie z teściową.
Wyprawa panny młodej była wspaniała, wesele huczne z tańcami — okolica się zabawiła, naplotkowano się do syta — i cisza jesieni zaległa dwory.
Tomek »wisiał« w Zagajach — niby zajmując się gospodarstwem. Był zupełnem przeciwieństwem brata. Gdy Władek z regularnością maszyny wstawał o świcie i cały dzień spędzał na gumnie i polu, a wieczorem, senny, asystował przy banalnej rozmowie matki i Terki i wcześnie zasypiał, Tomek zjawiał się na folwarku około południa, ale miał specyalny talent dojrzenia wszelkich niedokładności, nieporządków, braków, wykroczeń administracyi, i ruchliwość, i brak wszelkiej systematyczności w życiu, co doprowadzało do rozpaczy rządcę i jego akolitów. Nikt nie był pewny dnia ani godziny, kiedy i skąd wpadał — a właśnie to było najgorsze, że i w nocy nie było spokoju, gdyż Tomek rzadko kiedy w domu nocował, a kiedy nocował, to późno zasypiał.
Z początku matka nieśmiało protestowała przeciwko obyczajom i zwyczajom ze względu na zdrowie — i lamentowała nad jego złym wyglądem, ale po paru stanowczych oburknieniach — nie śmiała się odezwać.
— A pan Feliks, zajęty swem projektowanem radcostwem — rzadko w domu bywał i nie lubił, gdy go »nudzono«.
Wisiał tedy Tomek w Zagajach i wisiały Zagaje — jak wisi wiele majątków — na łasce opatrzności.
W parę tygodni po ślubie Władka nadszedł od niego list ze wzmianką, że gdy w przejeździe przez Paryż — postanowili »złożyć uszanowanie« stryjowi — nie znaleźli go pod dawnym adresem. Willa była sprzedana, a nowi właściciele objaśnili, że doktór Gozdawa wyjechał już przed kilku miesiącami — gdzieś na Rivierę.
— Dureń ten Władek! — obruszył się pan Feliks. — Ręczę, że na tem poprzestanie i wróci z niczem.
— Cóż chcesz. Miodowe miesiące. Czy on ma głowę teraz! — rzekła pani Feliksowa.
— Ciekawym, skąd mu dam rentę, jak to się tak pociągnie! — mruknął mąż.
Napisał do Władka zaraz, żeby zasięgnął o doktorze ścisłych wiadomości, ale państwo młodzi wyjechali tymczasem z Paryża — jeździli z miejsca na miejsce — z hotelu do hotelu, z miasta do miasta, jak takie przeciętne młode małżeństwo — i list ich nie zgonił po świecie.
Gdy wrócili przed Nowym Rokiem do Żernik, pan Feliks zirytował się strasznie i napisał do znajomego w Paryżu, aby się o miejsce pobytu doktora dowiedział.
Był niespokojny i trapiły go złe przeczucia. W połowie stycznia — 17 — była to pamiętna data — przyszła odpowiedź, list z marką francuską, którą pan Feliks drżącemi rękami otworzył.
Było to wieczorem, po kolacyi. W salonie zebrani byli wszyscy z wyjątkiem Tomka. Pan Feliks, czytając, zbladł, poczerwieniał — potem głęboko odsapnął.
— Tomasz umarł! — rzekł do żony zmienionym głosem.
— Co ty mówisz! Kiedy? Gdzie?
— Werner pisze, że już od paru tygodni.
— Z czego umarł?
— Co to może kogo obchodzić. Ale że on nam tego nie doniósł! Pisze, że wyczytał w gazetach — myślał, że wiemy. Jezus Marya — dwa tygodnie. Toć tam może wszystko rozkradli.
— A gdzie umarł?
— Na Rivierze. W Nicei. Ot — wycinek z gazety. I ten dureń Władek nic się nie dowiedział. Mógł być przy śmierci — albo w chorobie dopilnować! Awantura!
— No stało się. Teraz trzeba działać.
— Terka, zawołaj — na Tomka!
Pan Feliks się wyprostował — twarz miał rozpromienioną i zarazem uroczystą — czuł się bardzo wielkim i potężnym.
Tomek zjawił się po chwili, ale minę miał dość obojętną.
— Nareszcie stryj umarł podobno? — rzekł. — A może to bajda. Taki stryj milioner to miewa twarde życie.
— To czytaj. — Pan Feliks podał mu list.
— Mamusiu — to teraz pojedziemy na karnawał do Warszawy! — zawołała radośnie Terka.
Ale pani Feliksowa wyszła była, by się nowiną podzielić z Deniską, która tego wieczora piekła jakieś przedziwne makaroniki.
Tomek przeczytał list i urywek z gazety.
— Teraz niech ojciec ładuje worki na złoto, bierze dokumenty i rewolwer i jazda po miliony.
— Tak, przedewszystkiem muszę zaraz ruszać do Warszawy, do prawnika. Będą ceregiele, koszty, ale nareszcie doczekaliśmy się wyzwolenia.
— Zdaje mi się, że wielka pora, bo właściwie mamy na Zagajach mało co więcej, jak tytuł własności.
— No, no — tak źle nie jest. Nie jesteś au courant interesów. Ciekawym — ile też mógł Tomasz zostawić?
— A ojciec pewny, że nam zostawił. A nuż się okaże testament?
— To go obalimy. Jesteśmy jedynymi spadkobiercami. Ho, ho. Nie dam się. Więc jutro rano jadę do Warszawy, ale do Paryża ciebie ze sobą zabiorę. We dwóch bezpieczniej i ty lepiej się po francuzku wygadasz. Władek tymczasem dojrzy gospodarstwa. Parę tysięcy trzeba wziąć na koszta, bo może to się przeciągnąć.
— Ja myślę, że przedewszystkiem trzeba być w Nicei — gdzie umarł. Bo tam przecie są rzeczy, papiery — świadkowie zgonu — ostatniej woli.
— Nie wiem, może! — rzekł pan Feliks — nie rad nikomu przyznać racyi. Poradzę się prawnika. Tymczasem może lepiej nie rozgłaszać.
— Już dwór wie przez mamę i Terkę — jutro wiedzieć będzie cała okolica. Zresztą łażą tu ciągle żydy z rachunkami — ta wiadomość dobrze wpłynie na ojca kredyt.
— Ano, pewnie — poco sekret. No — jesteśmy bogaci! Uf! Można będzie dom na innej stopie postawić!
— Czy ojciec znał dobrze stryja? — zagadnął Tomek zamyślony.
— Za młodu — tak, ale potem, gdy pojechał na studya, do Paryża, tośmy się rozeszli. Dziwak był — egoista, nieużyty.
— Właściwie zatem, skąd ojciec jest tak pewny, że nam zostawił miliony?
— Komużby?
— Mógł mieć kochankę, dzieci. Zresztą mógł nic nie zebrać.
— Wiem napewno, że nawet w Paryżu uchodził za bardzo bogatego. Dowiadywałem się przecie. Żadnych stosunków ani kobiet nie było. Jestem pewny, że umarł bez testamentu.
— Jeśli ojciec pewny — to jakbyśmy mieli pieniądze w kieszeni. Spróbujemy szczęścia w ruletę — nieprawdaż — i wrócimy tu własnym automobilem. A conto może mi ojciec da dzisiaj sto rubli.
Pan Feliks w takiej chwili nie miał nic do odmówienia — i Tomek wetknąwszy pieniądze do kieszeni — poszedł do siebie, po drodze w korytarzu mrugnąwszy na Zuzię.
Tej nocy świeciło się do późna w sypialni państwa. Pan Feliks nie mógł ani się położyć, ani uspokoić.
Jak powódź — perspektywa miliona zalewała jego duszę, tworząc coraz bujniejsze myśli i marzenia, a pani Feliksowa słuchała go — niema z rozkoszy — olśniona!
Czego nie było w tych projektach. I wyścigowa stajnia, i park, i rozszerzenie pałacu, i nowe meble, i karety — i kucharz mistrz — i piwnica. Przepych, wykwint, wszelkie wymagania zbytku i użycia.
I cały dwór zagajski był jakby w baśni i każdy wreszcie śnił cuda — i tylko Tomek, zasypiając nad ranem, pomyślał ze zwykłym swym cynizmem:
— Byłbym ostatnim durniem, żebym, jak stryj, zbierał i gromadził i dostał od spadkobierców tyle wdzięczności. Jeśli on z tamtego świata coś widzi i słyszy — musi być rad z nas wszystkich. Ja od siebie dziękuję ci, stryjku, za te sto rubli, com dzięki tobie ze starego wydusił.
I tyle doktór Tomasz otrzymał pamięci od swej rodziny.
Jak Tomek przepowiedział, wieść o »szczęściu« Gozdawów gruchnęła, jak piorun, po okolicy.
Zjawił się Władek z żoną i teściową, która padła w objęcia pani Feliksowej, wzruszona i promienna. Przyjechali wszyscy sąsiedzi z powinszowaniem, udając wielką radość i życzliwość — od żydów, proponujących usługi i pieniądze, nie mógł się Tomek opędzić i traktował ich z najwyższem lekceważeniem — służba stała się pokorna i uprzedzająco usłużna. Matki panien na wydaniu zjadały oczami Tomka, młodzież nadskakiwała na wyścigi Terce, starsi panowie sąsiedzi już zgóry mówili o panu Feliksie: »przyszły nasz prezes«.
A pan Feliks po tygodniu bytności w Warszawie nawet do domu nie wrócił, tylko wezwał Tomka depeszą.
Chłopak pożegnał Zuzię i Kreta — oburknął się matce, która ze łzami dawała mu rady co do zdrowia, polecała jego opiece ojca i ostrzegała przed tysiącem niebezpieczeństw podróży z tylu pieniędzmi — i ruszył z domu — myśląc w duchu:
— Jak się dorwię do stryjowskiej kabzy — to starego puszczę samego do kraju, a sam niegłupim tu wracać. Zostanę w Wiedniu — i użyję po tej całej tutejszej bryndzy.
W Warszawie znalazł ojca — już uzbrojonego we wszystkie dokumenty — w pieniądze i paszporty i ruszyli expressem do Nicei. Pan Feliks był już w zupełnej gorączce. Nie miał oczu dla kraju który mijał, nie interesowało go nic w drodze, tylko się niecierpliwił na długość kursu i biadał, że go okradną.
— Nie mówię o kapitałach, bo te w bankach bezpieczne — ale kosztowności, drobne wartościowe przedmioty — pamiątki po zmarłym — tych pewnie już nie znajdziemy! — mówił strapiony.
— A wszystko przez głupotę Władka — powtarzał po każdym takim wybuchu żalu.
Ponieważ Tomek albo się gapił na okolicę, albo czytał romanse, kupowane po dworcach, albo spał — więc pan Feliks, nie mając uprzejmego partnera do rozmowy — ciągle coś notował i pisał — a raczej zasmarowywał całe kolumny cyfr — przypuszczalnemi sumami spadku i ich użycia. Płynął w morzu planów i projektów. Czasem, z pod oka, syn mu rzucał drwiące spojrzenie, ale uwag nie robił, znajdując — że: »lepiej starego głaskać — jak ma mieć monetę«. I tak pewnego popołudnia stanęli w Nicei. Pan Feliks gotów był wprost jechać pod wskazany w gazecie adres — ale Tomek go przekonał, żeby ulokowali się w hotelu i dopiero stamtąd ruszyli na poszukiwania.
Dorożkarz pokręcił głową na kurs, zażądał wysokiej ceny — i powiózł ich daleko od zgiełku miasta, pod górę — w coraz węższe ulice. Wreszcie zatrzymał się przed małą willą — bardzo skromnego wyglądu.
Na dole, w kuchni, znaleźli właścicielkę — niemłodą, czarną, ordynarnie wyglądającą kobietę, i Tomek zagaił:
— Czy tu u pani mieszkał doktór Gozdawa?
— Tak — ale już nie mieszka.
— Wiem. Umarł. Jesteśmy jego najbliższymi krewnymi. Zaledwieśmy się dowiedzieli o śmierci. Czy może nam pani wskazać jego mieszkanie?
— Zajmował całe piętro. Zapłacił zgóry za pół roku. Właśnie drugi miesiąc się skończył gdy umarł.
— Sam mieszkał?
— Sam, ze służącą. Zacny człowiek. Nawet moje koty go lubiły. Dobrze wyglądał, zdrowo. Zachorował nagle — na zapalenie płuc i tylko tydzień przeleżał. Rozumiem, jak panowie muszą być dotknięci. To był bardzo zacny człowiek. Ale — cóż robić — to nas wszystkich czeka. Gdy już było bardzo źle, doktór, który go leczył, zawiadomił policyę — zaraz po śmierci położono pieczęcie. Chory był do końca przytomny, zadysponował pogrzeb — zostawił pieniądze i mówił, że rodzina się zgłosi.
— Więc mieszkanie całe opieczętowane?
— Tak — z wyjątkiem pokoju służącej.
— Ach, więc ta jeszcze jest. Chcielibyśmy ją zobaczyć, dowiedzieć się więcej szczegółów.
— W tej chwili jej niema, poszła na cmentarz — ale niewiele panowie od niej się dowiedzą. To głuchoniema.
— Głuchoniema! — powtórzył zdumiony Tomek.
— Tak, i bardzo mało rozwinięta. Ale doktór Gozdawa porozumiewał się z nią doskonale, i była bardzo troskliwą dla niego i widocznie oddaną całem sercem — bo dotąd z rozpaczy jest napół przytomna i całe dnie spędza na grobie. Ot — wraca. Panowie może chcą z nią się tu rozmówić.
Wyszła na chwilę i wróciła, prowadząc za sobą kobietę drobną, czarno ubraną, której coś tłómaczyła, gestykulując z południową żywością.
Gozdawowie ciekawie jej się przyglądali.
Miała twarz suchą, bladą, jakby zastygłą, oczy czarne, bardzo smutne i spokojne, w ustach wyraz ogromnego bólu i zaciętości.
Spojrzała na przybyłych obojętnie i zwróciła się do gospodyni, nie rozumiejąc, czego od niej chce. Po dłuższej chwili dopiero skinęła głową, dobyła klucz z kieszeni — i ruchem ręki wskazała, że prosi na górę.
Na piętrze było troje drzwi — dwoje z pieczęciami, jedne wolne — otworzyła i wprowadziła Gozdawów do swego pokoju.
Nieduży, skromnie umeblowany — z widokiem na góry. Zmrok już zapadał, więc zapaliła lampę — i wskazała Tomkowi leżący na stole arkusz papieru i ołówek, zachęcając, by pisał.
— No, przecie — dowiemy się tak wszystkiego, ucieszył się pan Feliks. — Ale po jakiemu umie. Może Polka?
Tomek spytał po polsku, czy dawno służy u doktora.
Kobieta spojrzała na papier — potrząsnęła głową. Powtórzył pytanie po francusku — tedy wzięła ołówek — odpisała nieforemnem pismem: trzy lata. Rozpoczęła się w ten sposób długa i trudna rozmowa. Czytała łatwiej, ale pisała dużo ciężej — widocznie z wysiłkiem — i tylko krótkie odpowiedzi na najprostsze pytania.
Dowiedzieli się, że się nazywa Madame Duval — że jest wdową — że wyrabiała sztuczne kwiaty — że po śmierci męża wpadła w nędzę — że żebrała — aż ją doktór przygarnął.
Z Paryża zjechali do Nicei we wrześniu, doktór praktyką się nie zajmował, wychodził z domu codzień, dokąd i do kogo, nie wie, odwiedzało go w willi paru panów, ale jak się nazywali, nie wie — o rodzinie nigdy nie wspominał, więc gdy zachorował wezwała lekarza, potem było przy chorym trzech kolegów. Chorował tydzień tylko — po śmierci koledzy zajęli się pogrzebem — a urzędnicy opieczętowali mieszkanie.
Doktór, gdy zachorował — dał jej trzy tysiące franków na wydatki — a przed śmiercią jej powiedział, żeby o swój los była spokojną, bo zostawia ją pod opieką swej rodziny. W szufladzie biurka miał zostawić do rodziny list z rozporządzeniem swej woli.
Nazwiska doktorów nie wie, ale gospodyni objaśni.
Na pytania Tomka, co do funduszu, posiadłości w Paryżu i t. p. — odpowiadała, że nic nie wie. Wiedziała tylko, gdzie jest grób — i ofiarowała się ich zaprowadzić.
Ale Gozdawowie byli tego najmniej ciekawi, więc wyczerpawszy wszelkie przedmioty interesujące, zeszli do gospodyni — wzięli adresy doktorów, urzędu i odjechali — spojrzawszy na zamknięte okna mieszkania na piętrze, z żalem, że już dziś tam nie wejdą, nie odczytają testamentu.
— W każdym razie, — dobrze, że zostawił rozporządzenie — i że tę babę nam polecił. To dowód, że fundusz nasz, kiedy są legaty! — tryumfował pan Feliks.
— Możemy na conto wpaść na godzinę do kasina w Monte Carlo — i spróbować szczęścia! — rzekł Tomek, patrząc na zegarek.
— Spróbuję dotrzeć do doktorów — a ty — jeśli chcesz — możesz tam jechać. Tylko bądź ostrożny — zgodził się ojciec.
Rozłączyli się tedy na dworcu — i Tomek po północy wrócił zaledwie do hotelu.
— I cóż? — spytał ojca.
— Wszystko idzie, jak z płatka — opowiadał rozpromieniony pan Feliks. — Doktór był uprzedzony przez nieboszczyka o moim przyjeździe — i miał polecenie, żeby mi we wszystkiem dopomódz. Jutro rano będzie ze mną w urzędzie — i jeśli moje dowody będą dla nich dostateczne — jutro dostaniemy się do mieszkania.
— No — a ty? Przegrałeś?
— Wygrałem pięćset franków! — rzekł Tomek, wyciągając z kieszeni garść złota.
— Jesteśmy w wenie. A wiesz, że to był czas ostatni. Teraz ci mogę się przyznać. Żeby Tomasz pożył jeszcze lat parę — trzebaby było Zagaje puścić. Teraz wiesz, dlaczego musiałem tobie halt powiedzieć.
— Ojciec myśli, że tego nie wiem. Trochę więcej mam oleju w głowie od Władka — i dlatego nie chciałem się na Zagajach mordować. One stały i stoją kredytem stryja. Tęgą nam oddał usługę za życia?
— No tak — ale i ja mam dobrą markę, i umiałem sobie radzić. Tyle lat! Ciekawym, ile też zostawił? Jak myślisz — będzie milion?
— Potrafimy użyć miliona! — zaśmiał się Tomek. — Swoją drogą, ten stryj był kiepski waryat. Całe życie zbierać — dla nas.
— Mój drogi, uczucia rodzinne są podwaliną charakteru. Musiał odczuć, że nas krzywdził za życia, i przed śmiercią się opamiętał. Miałem często żal do niego — ale teraz mu wybaczam — gdy błąd naprawił. Tylko powinien był nas wezwać, nie umierałby samotny. W ostatniej chwili miałby wkoło siebie najbliższych.
— Właściwie — czy ojciec z nim się poróżnił? Czy ojciec go spłacił? Jak to było?
— To tyle czasu minęło. Wtedy ziemia była bez ceny, pieniędzy mało. On z domem zerwał, za granicą się kształcił — nie pisywał nawet. Doprawdy nie pamiętam, jak się te sprawy załatwiły. — To tak dawno.
— Prawnie — mógł swym funduszem rozporządzić, jak mu się podobało.
— No tak — prawnie! Ale nad prawem stoi sumienie, poczucie rodzinnego obowiązku, święte węzły krwi.
— Cnota skarb wieczny, cnota klejnot drogi! — zamruczał Tomek, ziewając.
Pożegnał ojca i poszedł do swego numeru, myśląc po drodze.
— Kobiety tu szyk. Można się zabawić. Byle stary nie pilił z powrotem i nie włóczył mnie po tych urzędach. A nie chcę mu sztorcem stawać teraz — kiedy ma monetę.
Wskutek tego, gdy nazajutrz pan Feliks wezwał go, by mu towarzyszył, Tomek bez wielkiego zapału, ale bez protestu chodził po różnych biurach i jurysdykcyach, i tyle wypracowali, że otrzymali prawo usunięcia pieczęci z lokalu.
— Pojedziemy jutro! — proponował Tomek znużony. — Ale pan Feliks był w gorączce.
— Ani chwili czasu nie stracę. Jedziemy!
Gdy stanęli przed willą — po dość długiej urzędowej ceremonii — otrzymali klucze, i pan Feliks drżącą ręką drzwi otworzył.
Głuchoniema stała na progu swego pokoju i patrzała obojętnie. Gospodyni dała im lampę. Weszli.
Rozejrzeli się przedewszystkiem po mieszkaniu. Dwa pokoje po hotelowemu umeblowane. Salonik — sypialny — ubieralnia. Panował chłód i trochę zaduchu pleśni długo zamkniętego lokalu. Na stole w sypialni stały jeszcze flaszki od lekarstw, łóżko w alkowie zasłonięte niedbale rzuconą kapą — po sprzętach rozrzucona odzież i bielizna.
Parę kufrów podróżnych, trochę książek, papierów, laska, płaszcz, kapelusz filcowy, drobne graty na biurku stanowiły widocznie osobistą własność lokatora, co odszedł — reszta należała do wynajętego mieszkania.
Na stoliku przy łóżku obok rewolweru, zegarka niklowego i papierośnicy — stał wielki bukiet zeschłej mimozy.
Gozdawowie obejrzeli to wszystko w milczeniu, potem spojrzeli na siebie.
— Inwentarz nieduży! — rzekł Tomek. — Stryj się nie kochał w precyozach ani w elegancyach tualetowych.
— No — mogli dużo ukraść. Teraz, przejrzeć trzeba papiery! — odparł Feliks, zasiadając przed biurkiem.
Niewiele było do przejrzenia. W szufladzie, w której klucz tkwił — leżała jedna koperta z nadpisem: »Do rąk brata mego, Feliksa Gozdawy«.
Ręce pana Feliksa się trzęsły, gdy rozdzierał papier — i drżał głos, gdy, rzuciwszy okiem na zapisany arkusz — rzekł do syna:
— Czytaj — zapomniałem szkieł w hotelu.
Tomek zaczął:
»Kiedyś, przed laty, przypadkiem urodziliśmy się w jednym domu i z jednych rodziców. Na tem się kończy nasz związek. Rozdzieliło nas następnie wszystko: charakter, wychowanie, zasady, pojęcia — i życie. Moje — jest ci nieznane — twoje jest mi wstrętne. Pracowałem ciężko — sam, bez żadnej od was pomocy, by się kształcić — nie miałem z domu nigdy zasiłku — na studyach w Paryżu, by z głodu nie umrzeć, najmowałem się do posług najmarniejszych. Po śmierci ojca, obiecanych przez ciebie, jako moją część ojcowizny, dziesięciu tysięcy rubli nie otrzymałem i na przypomnienie dwukrotne nie miałem nawet odpowiedzi — gdyż pokwitowanie urzędowe wydałem z góry, przeto nie byłem już potrzebny.
»Zrozumiawszy to — przestałem się odzywać i liczyć na coś innego — jak tylko na siebie. Postanowiłem być tylko człowiekiem — i zdobyć sobie nanowo — wszystko: imię, sławę i fundusz. Ten bój stał się mego życia celem, i zdobywałem, walcząc każdą myślą, każdym czynem — dzień po dniu przez lat długich piętnaście. Doszedłem — jestem u celu, i kocham wszystko, com zdobył — i kocham życie, którem sobie stworzył. Kocham swą naukę — i ludzi, którym mogłem przez nią ulżyć — kocham mój fundusz, bom go zebrał uczciwą, ciężką pracą — kocham me imię, bom je często słyszał na ustach ludzi — błogosławione; kocham moją sławę — bo moja własna — zdobyta myślą ciągłą o pomocy cierpiącym. Jestem szczęśliwy, spokojny i silny.
Te lat piętnaście tyś spędził bez pracy, bez myśli, bez celu. Wszystko miałeś dane, odziedziczone, gotowe. Com musiał zdobyć, ty miałeś tylko utrzymać. Ojcowiznę całą, imię znane i stanowisko uprzywilejowane, sławę tradycyi rodu, pracę przy gotowym warsztacie na własnej ziemi.
»I oto dziś przychodzimy do obrachunku, i oto ja cię pytam — coś ty uczynił przez życie? Gdzie twe imię zapisane i kto je zna, kto je wspomina? Gdzie twój fundusz, ojcowizna, którą ci całą zostawiłem, i jaka twa sława — w kraju rodzinnym?
»Imię stoi w szeregu najgorszych wrogów kraju, bo pasożytów, i wspomina każdy, co myśli i rozumie — jako gangrenę społeczeństwa. Fundusz pożarł zbytek bezmyślny, próżność głupia, próżniactwo i lenistwo, niezaradność i niepraktyczność. Przemarnowałeś tak ojcowiznę, przemarnowałeś posag żony — jesteś bankrutem, oszustem i nędzarzem.
»I jesteś jednym z wielu, klasy całej, która jest skazaną na zagładę przez nieubłagane prawo życia, które wyrok ten wydaje na wszystko — co nie myśli, nie pracuje, nie postępuje, nie kształci się i nie przystosowuje do coraz nowych potrzeb, warunków — do życia!
»Musicie zginąć, bo dla takich, jak wy, niema — miejsca, boście trupem i zgnilizną. Im prędzej zginiecie — tem lepiej — i oby pamięć o was zginęła — jak o wstydzie.
»Od lat piętnastu istniejesz i utrzymujesz się — rachując i oszukując swych wierzycieli dziedzictwem po mnie. Liczyć na kogoś, a nie na siebie, jest tak samo właściwością tobie podobnych — jak obwinianie zawsze innych, a nie siebie, w razie klęski. Był czas, gdyś mnie nazywał wyrodnym bratem, gdym odmówił tak zwanej pożyczki, potem stałem się bogatym bratem, mającym umrzeć — byś ty mógł zmarnować i jego jeszcze fundusz. To było wedle ciebie prawne, sprawiedliwe i słuszne, i tak niezawodne, że na to conto odłużyłeś do ostateczności Zagaje.
»A teraz przyszedł dzień dla ciebie radosny — nie żyję już — i przychodzisz po spadek. Bierz go — zapisuję i oddaję bez żadnych klauzul i zawarowań te dziesięć tysięcy, któreś mi z ojcowizny przeznaczył i nigdy nie oddał — to twoje — bo to nasze.
»Reszta jest moją — i twoją nie będzie nigdy. Skończyliśmy rachunki, i zostawiam cię losowi — na któryś pracował — przez całe swe istnienie.
»A teraz mam jeszcze sprawę o twe dzieci. Jeden z twych synów — starszy — nie potrafi być ani złym ani dobrym — jest niczem. Córka twa jest wychowaną na lalkę i bezużyteczny sprzęt domowy — nawet nie rozumie, co to jest być człowiekiem. Oboje są na to za głupi.
»Drugi twój syn — jest złym i krnąbrnym, zuchwałym i zdolnym. Dotąd potrafił tylko hulać i próżniaczyć, tracić i używać.
»Jest cynikiem, nic i nikogo nie szanującym, zarozumiałym i pysznym, egoistą i upartym w swych fantazyach. Ma wolę w złem — ma charakter zły — ale go ma — i ten może jeszcze być uratowanym.
»Zostawiam mu termin dziesięcioletni — aby został człowiekiem. Po upływie tego czasu osądzi go — i wyda nań swój wyrok wykonawczyni mej myśli i woli — Barbara Tryźnianka, w której pieczy i rozporządzeniu zostawiam mój — własny — pracą zdobyty — fundusz.
»I oto wszystko — co ci miałem do powiedzenia. Znajdziecie po mnie trochę gratów i książek i moją starą, głuchoniemą gospodynię.
»To cały spadek. Dodaję wam na pożegnanie radę: rachujcie tylko na siebie«.

Dr. Tomasz Gozdawa.
Tomek skończył — papier położył — spojrzał na ojca.

Z szeroko rozwartemi oczami i usty pan Feliks siedział bez ruchu, bez mowy, jakby tknięty udarem. To bladł, to czerwieniał — i nagłe zachybotał się — pochylił bezwładnie na bok — z jakimś niewyraźnym bełkotem.
Tomek go podtrzymał, rozerwał kołnierz — ułożył omdlałego w fotelu — otworzył okno, zbiegł na dół po wodę.
Gdy wrócił, pan Feliks powoli przychodził do siebie, ale był blady, okryty zimnym potem — i patrzał błędnie.
— Co to — co to było! — wymówił z trudem.
— No nic. Duszno tu — ojciec zasłabł. Proszę wypić wody.
— No — ale co teraz?
— Powrócimy do hotelu — niech ojciec się uspokoi.
— Ale — co ty myślisz? Jak to? — bezradnie stary szeptał.
— Myślę, że stryj mógł żyć jeszcze lat dziesięć.
— Nie — nie!
— Zatem z Zagajami jest tak — jak tu pisze?
— Żeby żył — to możnaby było zwłóczyć — czekaliby, ale teraz — z czem wrócimy!
— Odnajdziemy tę — jakże ją — zajrzał do listu — Barbarę Tryźniankę — i wytoczymy jej sprawę — lub skończymy z grubem ustępstwem. Tymczasem chodźmy stąd — późno i trupem tu czuć. Jutro przejrzymy skrzętnie papiery — trafimy na jakiś ślad, wskazówkę. Zresztą, ta niema zna pewnie ową Barbarę Tryźniankę.
Pan Feliks, pokrzepiony na duchu, nabrał mocy, i przeszedł z prostracyi w stan rozdrażnienia. Spojrzał w stronę alkowy i pięścią pogroził:
— Wyrodek, zuchwalec, samolub bezduszny. Nie dam się ukrzywdzić, okraść, wyzuć z mego prawa. Nie dbam o twe groźby i sądy!
Tomek popatrzał nań i skrzywił się z niechęcią. Ale nic nie rzekł, tylko ów nieszczęsny papier schował do kieszeni — i sięgnął po kapelusz. Pan Feliks opamiętał się — i wyszli, zamykając za sobą drzwi.
Na dworze ogarnęło ich ciepło, wiosenne powietrze — ruszyli pieszo wśród willi — ku miastu.
— Co ja do matki napiszę? — mruknął desperacko pan Feliks.
— W każdym razie, nieprawdę! Najlepiej — że formalności ciężkie i długie, i że będziemy zmuszeni być w Paryżu, że pobyt nasz tu się przeciągnie — i że do roku nie można się spodziewać wywindykowania spadku. Matka wieść tę powtórzy natychmiast — i zyszczemy na czasie.
— Masz racyę i spryt. Dobrze, żem cię zabrał.
— No — uznanie miałem nawet u stryja, który zresztą obszedł się bardzo szczerze i otwarcie z rodziną. Nieboszczyk wielkiego kultu do nas nie żywił.
— Bezczelny, mściwy utylitarysta. Oszczerca i kłamca.
— Po co się ojciec na darmo żołądkuje. Będzie czas go zwymyślać — jak będziemy mieli pieniądze w kieszeni. Teraz tylko myśleć, jak je odszukać, a raczej odnaleźć tę Tryźniankę. Może to cudnej piękności wychowanka, z którą wypadnie mi się ożenić, żeby jej dowieść, iż jestem człowiekiem. Jestem spokojny, że mi skróci dziesięcioletni termin. Czy ojciec wraca do hotelu? Bo ja zajrzę jeszcze do kasyna — i zagram na dziesiątkę.
— Napiszę do Paryża natychmiast, pytając o tę Tryźniankę.
— Po co? Jutro rozpytam niemowę. Przecie musi ją znać. Ojciec niech się położy i ochłonie.
— Jestem zupełnie zgnębiony. Nie spocznę ani zasnę. Taka klęska, taka krzywda!
A jeśli ta Tryźnianka w Ameryce?
— To ją odnajdą w Ameryce. Człowiek nie szpilka w stogu siana, a tembardziej ta musi być znana w otoczeniu stryja.
— Ale te poszukiwania będą kosztować — a my mamy już mało pieniędzy.
— To niech ojciec napisze do Władka, żeby przysłał parę tysięcy na koszta spadkowe. Przyśle — sama stara Pułaska da.
— Napiszę zaraz, ale ty bądź ostrożny w grze — nie zapalaj się. Bo, widzisz, jeśli nas ta sukcesya ominie...
Zająknął się, oburącz chwycił się za głowę. Tomek się zniecierpliwił.
— Ech, dałby ojciec spokój z takim melodramatem. Dobranoc — ja tu skręcę na dworzec.
I zostawił pana Feliksa na ulicy.
Z głową zwieszoną, zestarzały o lat dziesiątek, powlókł się stary Gozdawa do hotelu. Czuł w mózgu chaos, w członkach niemoc — jakąś grozę, przerażenie, lęk przyszłości.
Cały gmach jego nadziei, pomimo uspokojeń syna, rozpadał się, chwiał, groził ruiną. Lata całe żył tą nadzieją — chwili śmierci brata wyglądał, jak zbawienia, jak kresu ciężkiego szamotania z coraz cięższymi interesami — i nagle — zajrzała mu w oczy zmora bankructwa.
Bo jeśli nawet odnajdą ową Tryźniankę — i testament — to będzie on trudny do zwalenia, rozgłosi się po sądach i gazetach — i kredyt zginie — sądowe sprawy, koszta, lata zwłoki i bardzo problematyczna wygrana.
Występowała też niespodziewana komplikacya owego szyderczego wyszczególnienia Tomka. Wyglądało to na ironiczną złośliwość, aby w rodzinę wnieść ferment i niesnaski. Czy Tomek już rozumiał swe uprzywilejowanie, czy sobie jeszcze nie zdawał sprawy?
Pan Feliks nigdy nie zadawał sobie trudu studyowania swych dzieci — i myślał o nich bardzo niewiele. Gdy były małe, nudziły go i płacił bony, żeby niemi się zajmowały i uprzątały z pokoju, gdy grymasiły lub dokuczały gadaniem. Potem oddawał je do miasta, na stancyę — i płacił szkoły, żeby nie mieć w domu kłopotu. Potem narzekał na wydatki, łajał za złe cenzury — i jednego wymagał, żeby chłopcy dostali atestat. Nie lubił ich, ani myślał o nich z jakiemkolwiek specyalnem zajęciem — wystarczało mu, że przechodzą z klasy do klasy i że spędzają w domu wakacye. Potem myślał, żeby ich bogato pożenić, a córce wynaleźć bogatego męża i nadal, żeby ich jak najmniej w domu widywać.
W najdalszej przyszłości myślał zachować dla siebie jaknajwięcej funduszu po bracie i osiąść w mieście na radcowskiej synekurze, a synów podzielić Zagajami.
Ale dotychczas mawiał: »u mnie w Zagajach« i do współudziału w rządach żadnego nie dopuszczał.
Tomek nie sprawiał mu kłopotu do skończenia gimnazyum w Warszawie — i dopiero gdy wyjechał za granicę, na politechnikę, harmonia została zakłóconą, aż doszło do katastrofy, i internowania panicza w domu. Innej rady pan Feliks nie umiał znaleźć, ani się zastanawiał, czy była dla chłopca stosowną. W ten sposób kupił sobie spokój i ograniczył wydatki.
Teraz, pierwszy raz w życiu pomyślał z niepokojem — czy chłopak nie ma żalu, czy nie chowa w sobie niechęci — i czy nie zechce korzystać ze swego położenia.
Bo ostatecznie — wedle prawa, doktór Tomasz mógł fundusz oddać synowcowi, nie bratu — i co będzie — gdy Tomek to zrozumie i stanie przeciw ojcu!
Pan Feliks poczuł wyrzuty sumienia, że syna rozdrażnił — i że go nie traktował inaczej. Ale — kto mógł przeczuć — taką katastrofę! Należało teraz taktykę zmienić. Więc gdy nazajutrz Tomek się ukazał — ojciec przyjął go dobrotliwym uśmiechem starszego kolegi.
— Jakże poszło? — spytał.
— A poszło! — gwizdnął Tomek. — Dziesiątka skrewiła — Tryźnianka musi się już we mnie kochać. No — trzeba jechać, żyłować niemowę. Stryj — mógł sobie był pozwolić na urodziwszą gospodynię. Ciekawym, ile jej ciepłą ręką zostawił.
— I jeszcze najbezczelniej — oddaje ją nam pod opiekę! — wybuchnął pan Feliks. Baba pewnie w dodatku obłowiła się po śmierci. Jak nam nie wyśpiewa wszystkiego — każę ją aresztować.
— Dużo ojcu z tego przyjdzie. Zresztą — ja ją biorę w opiekę — boć mnie stryj zrobił sukcesorem.
Pan Feliks zadrżał w duszy. A zatem Tomek już występował w swej roli. Przemógł się — i spróbował uśmiechnąć.
— A no, tak — masz miliony na księżycu.
— I owszem — o legat niemowy — sporu z tobą nie rozpocznę. Jak chcesz, zabieraj ją do Zagajów.
Znowu tedy ruszyli do willi — ale niemowy nie zastali. Jak codzień, poszła była na cmentarz.
Tomek zostawił ojca przy szczegółowej rewizyi pozostałych po doktorze rzeczy — a sam poszedł za nią.
Odszukał grób — obwieszony wiankami szklanych kwiatów. Kobieta siedziała obok, z książką na kolanach — ale nie czytała, tylko haftowała chusteczkę batystową.
Nie poruszyła się, ani przestała roboty na jego widok.
Zdjął kapelusz, chwilę udawał, że się modli — a potem usiadł obok niej — i dobywszy notatnik, rozpoczął rozmowę od zapytania:
— Gdzie mieszka Barbara Tryźnianka?
Odczytała i odpisała bez namysłu: Nie znam. — Poczuł, że sprawa nie pójdzie łatwo — więc zapytał, czy zna ostatnią wolę zmarłego?
Ponownie taż sama odpowiedź.
— Co myśli dalej ze sobą robić?
— Zostanie tutaj, będzie doglądać grobu i zarabiać haftem.
— Więc nie wie, że zmarły polecił ją rodzinie?
— Nie — nie wie, ale jeśli tego żądał, to ona się zastosuje.
— Więc bardzo kochała zmarłego?
Na to nie odpisała nic — popatrzała na Tomka, potem przed siebie — i uśmiechnęła się dziwnie. Spytał czy pamięta, gdzie doktór mieszkał w Paryżu. Podała adres.
Spytał, czy zna i wie, kto u niego bywał, jaka poza nią była służba? Odpisała, że odwiedzających nie znała — gości dawniej wprowadzał lokaj, a od dwóch lat doktór nikogo prawie nie przyjmował, więc służącego nie trzymał. Spytał, czy wie, że doktór był bardzo bogaty, posiadał pod Paryżem posiadłość, że uchodził za milionera. Potrząsnęła głową — tego nie wie, ani przypuszcza. Żył bardzo skromnie; nie używał mięsa i alkoholu, nie trzymał koni, a mieszkanie składało się z czterech pokoi.
Zmęczony, rozdrażniony Tomek przestał nareszcie ten kłopotliwy wywiad. Kobieta była albo zupełnie ograniczoną — albo wymusztrowaną wyśmienicie. Nic nie wie, albo nic nie zdradzi.
Na zakończenie napisał jej — że są spadkobiercami, że w celu ulegalizowania swych praw udadzą się do Paryża, gdzie im będzie towarzyszyć, i przed urzędem będzie badaną.
Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia — spytała — kiedy wyjadą.
Skinął, by szła za nim do willi, i więcej do niej się nie zwracał.
W willi zastał ojca zupełnie zgnębionego.
Przegląd rzeczy nie dał żadnego rezultatu — żadnego śladu. Nie było żadnych papierów, listów, jakiejkolwiek nici przewodniej do dalszych poszukiwań. Gozdawowie spędzili w mieszkaniu parę godzin bezradni, zdesperowani — i postanowili jaknajrychlej jechać do Paryża — tam się zwrócić do ambasady, poradzić się prawników i znajomych — wezwać na pomoc agentów tajnej роlicyi.
— A z tymi gratami co robić? — spytał Tomek.
— Zostawimy tu tymczasem. Kto wie: taki agent może będzie potrzebował je przejrzeć. Najpilniej trzeba śledzić niemowę. Ta bestya musi coś wiedzieć.
Pan Feliks po wczorajszym ciosie odzyskał zawziętość rozpaczy — postanowił walczyć, tropić, ziemię i niebo poruszyć. Przeciwnie, Tomek był gorzej usposobiony i tylko ramionami ruszał.
— Jeśli niemowa co wie — to ją kupią ci, którzy te pieniądze zagarnęli! — mruknął. Ale zresztą ojciec ma recht — nic tu więcej się nie dowiemy — możemy jechać.
Pan Feliks, wychodząc z mieszkania, rozejrzał się po niem raz jeszcze — i ostatnią myśl nienawistną, mściwą posłał zmarłemu.
— Odbiorę, co moje. Nie dam się obedrzeć! — mruknął, czemuś niewidzialnemu grożąc spojrzeniem i wyciągniętą ręką.
Ruch ten i wzrok widziała stojąca na progu swego pokoju niemowa. Trzymała w ręku kuferek i parasol, ubrana była, jak do drogi. Tomek skinął na nią — poszła za nimi w pewnem oddaleniu — jak pies za nowym panem. Na zakręcie uliczki obejrzała się na willę, przystanęła sekundę, jakby się zawahała — potem pokręciła głową, zgarbiła się — i ruszyła dalej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.