Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jesteśmy w wenie. A wiesz, że to był czas ostatni. Teraz ci mogę się przyznać. Żeby Tomasz pożył jeszcze lat parę — trzebaby było Zagaje puścić. Teraz wiesz, dlaczego musiałem tobie halt powiedzieć.
— Ojciec myśli, że tego nie wiem. Trochę więcej mam oleju w głowie od Władka — i dlatego nie chciałem się na Zagajach mordować. One stały i stoją kredytem stryja. Tęgą nam oddał usługę za życia?
— No tak — ale i ja mam dobrą markę, i umiałem sobie radzić. Tyle lat! Ciekawym, ile też zostawił? Jak myślisz — będzie milion?
— Potrafimy użyć miliona! — zaśmiał się Tomek. — Swoją drogą, ten stryj był kiepski waryat. Całe życie zbierać — dla nas.
— Mój drogi, uczucia rodzinne są podwaliną charakteru. Musiał odczuć, że nas krzywdził za życia, i przed śmiercią się opamiętał. Miałem często żal do niego — ale teraz mu wybaczam — gdy błąd naprawił. Tylko powinien był nas wezwać, nie umierałby samotny. W ostatniej chwili miałby wkoło siebie najbliższych.
— Właściwie — czy ojciec z nim się poróżnił? Czy ojciec go spłacił? Jak to było?
— To tyle czasu minęło. Wtedy ziemia była bez ceny, pieniędzy mało. On z domem zerwał, za granicą się kształcił — nie pisywał nawet.