Banita (Kraszewski, 1885)/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

Był pod ten czas w Krakowie Krzysztof Zborowski, gdy Samuel wyciągnąwszy w przeszło sto koni na Niż, długo bardzo żadnej o sobie wiadomości nie dawał nawet braciom.
Tym, które ich ze strony dochodziły, wiary dawać było trudno. Oddalenie się z kraju banity, który około siebie najwięcej wrzawy podnosił zawsze i najbardziej oczy zwracał, choć od Zborowskich oko hetmana odciągnęło, bo się mniej zuchwałego kroku od Krzysztofa obawiał, nie poprawiło sprawy ich u króla i hetmana. Wiedziano co trzymać o całym rodzie tym, z wyjątkiem Jana, który choć braci zawsze bronił przed hetmanem, nie podzielał ich niechęci i do pokątnych ich robót się nie mięszał.
Andrzej też tak stał, że na siebie oczów nie ściągał, ale mu nie wierzono. Zamojski wiedział co o nim trzymać.
Krzysztof udawać miłość do króla i jednać się napozór z Zamojskim ani myślał, ni się starał; rozumiał to, iż mu nie zawierzą, a całą ufność swą pokładał w rakuszaninie, bo choć mówiono, że carowi moskiewskiemu wierność nietylko przyobiecał, ale poprzysiągł, choć z nim nie zrywał, niewiele pono na niego rachował, a po ścięciu Ościka strach go ogarnął, zwłaszcza gdy w papierach jego Zborowskich listy lub wzmiankę o nich znaleziono. Nie było tam dowodu zdrady, nie czyniono przeciwko nim nic, lecz ostrożność kazała zaniechać stosunków, które korzyści żadnych nie przedstawiały nateraz.
Kręcił się więc pan Krzysztof po kraju, malkontentów jak on sam dla cesarza na przyszłość przy sobie skupiając, to na wsi, to w Krakowie, to za granicą bawiąc, znikając i ukazując się niespodzianie, gdy dnia jednego znać mu dano, iż wyprzedzający pana Samuela od boku jego szlachcic Zarwaniec zjawił się w Krakowie i podczaszego szukał.
Łatwo go też mógł znaleźć, bo Zborowscy ilu ich było, gdy w Krakowie mieszkali, nie gdzieindziej jak w swoim domu na Franciszkańskiej ulicy.
Dwór był stary, a dla rodziny licznej przez ojca Marcina jeszcze rozbudowany tak, że i niemało gości i dwory i ludzi mógł pomieścić.
Zajmował oparkanioną przestrzeń bardzo znaczną, w której bodaj czas jakiś napaści się nawet było można opierać, tak był dobrze obwarowany. Stu ludzi i koni łacno mogło tu znaleźć pomieszczenie, a tabor wozów w ogromnym rozłożyć się dziedzińcu.
Wytworności nie było żadnej, bo jakeśmy mówili, przywoził z sobą każdy co najpotrzebniejsze sprzęty, ale izby szły rzędem jedna w drugą ogromne, jasne, w których za stół można było ludu posadzić głów dosyć.
Mieli tu każdego czasu Zborowscy, jak inni panowie po miejskich dworach, i szopy siana pełne i szpichrz z owsem i piece na chleby i loch na piwo.
Pan Krzysztof zajmował przedniejszą część dworu, i tu swoich przyjaciół, a posły z różnych stron przyjmował podczas dniami lub nocą. Czynny był bardzo, choć nie rad z tego co się święciło.
Tajemnica owa, którą marszałek przywiózł do Borówki, iż Batorównę król miał dać Zamojskiemu, już dla nikogo sekretem nie była. Noszono się z nią sarkając, a ona zazdrość, którą łaska króla dla hetmana dawniej budziła, urosła teraz do najwyższej miary.
Nienawidzili niechętni króla, ale stokroć więcej hetmana, że z między szlachty wyszedłszy małym, dorósł tak wysoko, iż u tronu stał. Przypisywano mu bowiem zamachy w przyszłości na koronę, która po Batorym bez dynastyi zostać miała.
Wprawdzie wiek i zdrowie Batorego wszystkie te widoki na daleki plan odsuwały, lecz zawczasu już obawiano się. Nikt więcej nad Zborowskich, bo ci wiedzieli, że przejednać się będzie niepodobna i zaufanie pozyskać.
Gdy mu o Zarwańcu, którego znał dobrze, oznajmiono, niecierpliwić się począł podczaszy, iż do niego pierwszego się nie zgłosił, aliści i on sam stawił się.
Samuelowy był to sługa nawet na oko, od pana coś przejąwszy, jak się to zawsze dzieje. Zuchwały, krzykliwy, zbój do korda prędki, to też od niego na twarzy i głowie liczne miał upominki, siłacz okrutny, do wypitej i wybitej, ale i do głodu i wszelakiego przymęczenia jedyny. Zarwaniec przez Samuela był w ważnych razach używany, gdy albo o tajemnicę szło, lub o pieniądze. Temu oboje powierzyć było można śmiało.
I tym też razem Zarwaniec od Niżu przybył dla przywiezienia grosza, o p. Krzysztofie nie wiedział i dlatego naprzód gdzieindziej się zwrócił, bo mu pilno było z sukursem dla pana.
Wszystko to w niewielu słowach opowiedziawszy Zarwaniec, gdy go Krzysztof na ławę zaprosił aby siadł i spoczął, dopomniał się też o posiłek.
— Niech to wszystko — rzekł — w. miłość nie dziwi, żem się tu nie stawił zrazu, że teraz sam się do strawy i napoju napraszam, ale bo ja z piekła powracam; w głowie mi jeszcze szumi, a w żołądku ckli od tego głodu, któryśmy z panem, żołędziami, grzyby i suchemi jagodami musieli tumanić.
Rękami obiema podniesionymi nad głową plasnął.
— Sto lat żyw będę, to tego nie zapomnę — mówił dalej. — Czasu całej tej wyprawy nie odstąpiłem na krok od pana, dzieliłem z nim wszystko.
— Mówże — przerwał Krzysztof — bom i ja niemało ciekaw.
Zarwaniec głowę podniósł.
— Niech miłość wasza nie myśli, że to się tak da w dwu słowach zamknąć, będzie tego na jeden albo i na dwa wieczory, z czego pan mój sławę wprawdzie może mieć wielką, ale korzyści najmniejszej, a co nas to kosztowało, mieszek wie i P. Bóg. Dlategom też przodem skoczyć musiał, aby co grosza ułowić, inaczej nas Zborów nie zobaczy.
Wszelako Bogu dziękować, żeśmy z życiem wyszli, bo nie jeden raz się zdało, że tam na kresach przyjdzie ginąć marnie.
— Toć już Samkowa wina własna — odezwał się p. Krzysztof — niech powie, czyśmy mu nie odradzali wszyscy, nie odwodzili... nie pomogły perswazye.
Ruszył ramionami Zarwaniec.
— Tyle korzyści naszej, że teraz tego Niżu nikt lepiej nie zna od nas — dodał.
Podano jedzenie i piwo Zarwańcowi, który się chciwie przysiadł do obojga, potroszę o panu Samuelu mówiąc, jako cudem zdrowo wyszedł z tego ognia, i imprezy swej nie żałował.
Na wieczór tedy, gdy i marszałek Andrzej się obiecywał, zamówiono Zarwańca, aby się z powieścią o Niżu stawił. Gotów był, to sobie wymawiając, aby oprócz panów braci, nikogo więcej nie było.
— Z panem moim — dodał — jam go świadom, ostrożność zachować potrzeba. Ja po swojemu rzecz opowiem, jakem ją widział, a któż wie czy to się spodoba jemu? Więcbym nie rad, aby rozgłaszano, co on może inaczej zechce tłumaczyć. Jam prosty człek, com widział, powiem.
Zawczasu tego wieczora marszałek się stawił i p. Krzysztof nie ruszał krokiem z domu. Zarwaniec też czekał na nich wysypiając się, bo powiadał, iż tyle nocy bezsennych spędził, że teraz o każdej porze głowę pochyliwszy gotów kamiennym snem się odżywiać.
Wstał za to rzeźwy i krzepki, a gdy mu dla odwilżenia gardła nie żałowano, relacyę tej nieszczęśliwej wyprawy na Niż tak rozpoczął.
— Wszyscyśmy się z tej imprezy pańskiej siła nie spodziewali, a rychlej obawiali jej, choć nie można powiedzieć, aby ona całkiem na los szczęścia przedsięwzięta była. Słał pan nasz do kozactwa z listy i podarkami nie jeden ale wiele razy; a odpowiedzi mu przynoszono zachęcające i zapraszające, że hetmana podczas nie mieli kozacy, i że możnego a mężnego pana, byle im poprzysiągł, chętnieby na czoło postawili.
A no że przez posły wilk nie tyje, po raz trzeci nie było już co słać, trzeba było samemu jechać. Jakeśmy się wybrali, panowie najlepiej wiecie. We sto przeszło koni, z których siedemdziesiąt szlachty, ruszyliśmy się w najlepszy czas do Kaniowa. A tej części podróży nie ma co opisywać, gdyż pospolitym trybem się odbyła, krom tego, że ze szlachty niektórzy języka dostawszy, ulękli się i nocami nam pierzchnęli, na których miejsce innych trudno było w tych krajach dostać.
Przodem zaś wyprawiony był nasz Zuzula, zdawna panu służący rusin, który już raz na Niż jeździł i z kozakami znał się, tak że gdyśmy do miasteczka tego dosyć opustoszonego przybyli, w którym jedna stara bardzo murowana cerkiew czyni je do miasta podobnem, jużeśmy tu Zuzulę z powrotem i posły kozackie zastali.
Niech mi to Pan Bóg odpuści, gdy powiem, że owo kozactwo, które jako dzikie i proste chłopstwo ciągle opowiadano, calem inaczej znalazł niż się spodziewałem. Albom ja źle widział, lub drudzy się mylili.
Prości wprawdzie ludzie i obyczaju grubego, to prawda, ale chytrości takiej w pokłonach i obejściu się, że ogładzonemu naszemu człowiekowi trudno im sprostać. A tak się umieją szczerymi, otworzystymi czynić, tak dobrymi się ukazują, iż człowiek wcale się na baczności od nich nie ma, za co potem przypłaca, cośmy stokroć doświadczyli.
Więc i ci pierwsi, których zastaliśmy w Kaniowie z Zuzulą, tak do kolan przypadali naszemu panu, a tak się radowali mu i zapraszali, żeśmy sądzili, jakoby na gody i do gotowego ruszamy.
P. Samuel wielce ochotny był, więc hojny, wesół i to tylko powtarzał: — Niechże baczą ci, co mi tu niefortunę przepowiadali.
Tu z tymi posły zdawało się, że się cała rzecz ubiła i skończyła. Opowiadali kozacy, że ich pograniczny starosta dla króla chciał pozyskać i wielkie rzeczy obiecował, ale oni się wilczych zębów obawiali, o których już wiedzieli, że gdy się na kim zawrą, to go nie puszczą, i woleli Zborowskiego mieć nad sobą, któryby ich swobody nie ukrócił.
Więc pił p. Samuel na zabój, pili i oni, a sadzał posły podle siebie do stołu, a podarkami ich obsypywał. Ci zaś w imieniu swych sotni i gromad przysięgali. Rzecz zdawała się skończona. Przyczem pilno do siebie jegomości zapraszali, aby conajrychlej przybywać raczył.
Opatrzywszy ich jak najlepiej, odprawiono ztąd przodem, a myśmy w najlepszej myśli ciągnęli do Czerkas.
A no tu powiedzieć muszę, o czem z nas nikt nie wiedział, aż dopókiśmy nie stanęli w Czerkasach, że oprócz tego, iż z kozactwem się zmawiał pan nasz, miał i drugą imprezę napiętą, tak aby ta tamtą zasłaniała.
Okazało się, że ze starostą pogranicznym, którego imienia wyznać nie chciał, zmowę też miał, że ten na niego podle Czerkas w kilkaset ludzi czekać się obiecał, aby razem szli na Putywl zamek moskiewski!
Krzysztof wybuchnął podziwieniem wielkiem.
— Gdybym ciebie nie znał, że tego z palca wyssać nie mogłeś, nie wierzyłbym ci. Do kozactwa jechał, aby je królowi odciągnąć, a ze starostą królewskim w pomoc przeciwko moskiewskiemu razem się wybierał. Jakże to tu pogodzić?
— Godźcie jako chcecie — odparł Zarwaniec — ja też niespełna rozumiem, tyle pewna, że starosty owego i wojska jego i obietnic aniśmy śladu, ni znaku, ni o nim wieści nie znaleźli. Tak tedy nad rzeką Pskłą postawszy i spocząwszy, gdyśmy nadaremnie czekali, a kozacy naglili, aby do nich jechał, ciągnęliśmy nad rzekę Samarę, gdzieśmy po raz pierwszy około dwóchset kozaków spotkali, od których czołobitnością wielką byliśmy przyjęci, co nam nadal wielkiej dodało otuchy, chociaż kozactwo to nie było rycerskiem i prawdziwem, ale ci, co ich wodnymi kozaki zową, którzy ustawicznie ryby łowią, na rozmaitego zwierza po ostrowach dla skór polują i wszelkiem gospodarstwem, a potroszę handlem się zajmują. Obyczaj i tu zastaliśmy prosty, ale dostatek znaczny. U których kozaków, powiadają, w kubłach od mazi i dziegciu czerwone złote i talary się chowają.
Onić sami dla siebie nie potrzebują wiele, bo życie prowadzą chłopskie, ale skarby te na powszechny pożytek obracają i na to swe rycerstwo, które ich broni i osłania.
Tu więc, ktoby na ryby łakomy był, mógł się najeść do syta, gdyż najpiękniejsze po niczemu, a obfitość po jeziorach ich taka, że czasem dla ciasnoty zdychają i zarażają powietrze.
Na zwierzu też wszelakim nie zbywa, które głównie dla skór kozacy łowią i biją.
Dotąd jeszcze wszystko nam szło jak z płatka, kłaniali się i pokłony bili, choć czasem człek wejrzenie z podełba spotkawszy, aż mrowiem czuł że mu przeszło, ale milczeli i jeszcze się akomodowali. Nic zmiennego nie było, a pan nasz coraz animuszu większego nabywał i z tych co mu niedowierzali śmiał się.
Od rybnych Kozaków do rycerskich, na wyspę, na której niby stołeczny ich gródek miał być, inaczej jak przez rzekę się przeprawiając dostać się nie było można. Ani na czółnach zbywało, ale rzeka osobliwa i niedostępna w tych miejscach, którą potrzeba znać, aby ją bezpiecznie przebyć. Wznoszą się bowiem na znacznej przestrzeni jej skały, jedne większe, drugie mniejsze, niektóre ponad wodą, inne nieco nią osłonięte, a tak całe koryto przecinające, że nieznajomy człek ani wpław, ani czółnem nie przepłynie tych progów, których tam niemało jest. Każdy z nich ma nazwisko i różni się jeden od drugiego, wszystkie przecie zawadą są dla żeglujących. Dodawszy po brzegach niezmiernie wysoko wyrosłe trzciny, niby lasy, a moc ptastwa wodnego, możecie sobie wystawić jako ten kraj wygląda. Twierdz kozacy nie potrzebują i wiedzą o tem. Łatwiej się tu obronić, niż wyśledzić i schwytać.
Prowadzili nas tedy między dwa te progi na uroczysko, które oni Jawołżanem zowią, dla przeprawy, a myśmy jeszcze tak przespieczni szli i ich przysięgami uspokojeni, jakbyśmy doma byli. Tu tedy pierwszy wypadł znak, iż z kozactwem daleko było do końca.
Zobaczywszy hajduków zbrojnych kupę niemałą, nas orszak znaczny, kozactwo, które się tu już zbiegło w kilkaset ludzi, zdala się trzymało i zaraześmy postrzegli, że się nieprzyjaźnie mają.
Była chwila jakby się napaść i bitwę stoczyć gotowali; posłano Zuzulę dla rozmowy i porozumienia i rzecz się wyjaśniła.
Nieświadomi tego co starszyzna ich z p. Samuelem zmówiła, kozacy wzięli zbrojny nasz oddział za królewskie wojsko, które ich do posłuszeństwa i posługi chce zmusić... a że oni tam swą swobodę nad wszystko sobie cenią, gotowi byli stać w ich obronie.
Ledwie się udało dwu z nich na rozmowę ściągnąć. Tym p. Samuel rzekł zprosta, że nie jest żadnym królewskim sługą, ale go ich własna starszyzna wybrała i wezwała, że na jej żądanie przybywa, i nie ma innego zamiaru, tylko im być ojcem i towarzyszem, a obrońcą. Czyśmy ich przekonali, czy uwierzyli nam, czy nie, ale zmiarkowali też, iż z tą garścią sami się oddając w ich ręce, niebezpieczni im być nie możemy. Jakoś się tedy udobruchali, a p. Samuel po rusińsku do nich gorącem słowem przemówiwszy, jak to on umie, częstując i obdarzając, jakoś niechętnych rozbroił, ale to nam mogło już okazać, że do końca było daleko, a kozactwo wcale tak łatwowiernem i do pozyskania lekkiem nie było, jak się nam w Kaniowie zdało.
Po rozhoworach tedy zgodzili się nam osiemdziesiąt ludzi dać dla przeprawy przez progi, bez których my jak w matnibyśmy tu zostali.
Ciągnęliśmy tedy ztąd ku miejscu na przeprawę oznaczonemu, pomijając zameczek Chortycę, który tam był niegdyś kniaź Wiśniowiecki postawił. Tu gdy o zamkach mowa będzie, aby sobie ichmoście nie wyobrażali, iż to murowane a mocne grody są, dodać muszę, iż wszystko tam z drzewa, z gliny, z ziemi, a rzadko co z kamienia. Przeciwko tatarom, którzy tam zabiegają, bośmy sami ich straże widzieli, i lada wał starczy.
Tu już i z kozaki i od tych tatarów niemałe trudności poczęliśmy widzieć i czuć przed sobą. Ci, którzy sobie wyobrażali, że do gotowego idziemy, a niebezpieczeństw żadnych nie zaznamy, znacznie poszkapieli, tak że nam ze szlachty nocami znowu po kilku uchodzić zaczęło. Na to rady innej jak pilność nie było, a p. Samuel zapowiedział głośno, że kto się z nim iść ofiarował, musi dotrwać do końca, a gdyby uchodzić chciał i pochwycony został, jako zbiega w łeb kula nie minie, co trochę ich pohamowało.
W Chortycy noclegował p. Samuel, a choć postu nie było, i on i ludzie przez cały ten czas jeno rybami żyć musieli, bo tych wszędzie było podostatkiem, i szczuka łokciowa nie żadną osobliwością, mięsa zaś nie było dostać. Więc kucharz pański Michał biadał i radował się razem, różnie je przyprawując. Chleb też podpłomykami przyszło zastępować.
Szło tedy dalej napozór po myśli, bo nam już blizko obiecywali owo hetmaństwo, buławę i obwołanie pana naszego, a zdanie mu władzy nad sobą. Myśmy w to wierzyli święcie, a i p. Samuel wszystko za dobre przyjmował co obiecywali, choć się później okazało, że nas w pole wywiedli. Dlaczego? Bogu wiadomo. Albo się podarków więcej z nas wyzyskać spodziewali, albo mieli jakieś rachuby swoje, dosyć, że tam szczerości za grosz nie było, choć my wierzyliśmy im cale.
Już tedy ino sam obrzęd do dopełnienia zostawał, jako mu buławę pierzastą zdawać mieli, a to na ostrowie Tomaszowskim, kędy nas ciągnęli, dokonać się miało.
Jest ostrów ten, czyli Insuła, pośrodku szeroko rozlanej rzeki położony, dosyć spory, cały niemal gęsto lasem i krzakami porosły, a w pośrodku się podnoszący okrągło, tak że czasu wiosny, gdy woda wszystkie prawie ostrowy te pokrywa, na Tomaszowskim zawsze cośkolwiek suchego lądu pozostaje. Nieprzyjacielowi się tu niełacno dostać można, bo na czółnach dla skał tylko tamtejsi co je znają, pokierować się mogą, a obcych siła poginęło, próżno się tu dostać pragnąc.
Przybywszy na miejsce zastaliśmy już kozactwo pogotowiu na przyjęcie nasze, świątecznie poubierane i uzbrojone, ze starszyzną na czele. Panie Boże odpuść, mnie się to zaraz w początku wydało, jakobyśmy mięsopustną komedyę grali, a na to wyszło, iż nieszczerze z nami postępowali.
P. Samuel się im z kozacka też przystroił, ale w złotogłów i jak na hetmana przystało. Ze strony tego chłopstwa orator wystąpił z tymi, którzy ową buławę na poduszce szkarłatnej nieśli, z poszanowaniem wielkiem, choć kawał to kija był, mało co srebrną blaszką okuty i piórami kilku nastrzępiony.
Orator tedy submisyę czynił w imieniu gromady bardzo gładką, a wiele obiecującą i zamknął ją tem, że „my siebie z wiernemi chęciami naszemi i posłuszeństwem wszelakiem zaraz się przy tej buławie oddawamy, życząc ci tego, abyś nam długo rozkazował, zkądbyś sobie, nam i ojczyźnie miłej i potomstwu swemu nieśmiertelną sławę otrzymał“.
Na co p. Samuel bardzo gorącem słowem a serdecznem odpowiadał im poręczając, iż oną buławę przyjmuje jeno z tą nadzieją, że nią rycerskiemu narodowi do zwycięztw i chwały będzie przewodził.
Poczem między kozaki do nas wybranymi a nami komitywa się napozór jak najlepsza przy kubkach zawiązała, że się ściskano i całowano. Ale już przy tej biesiedzie tu i owdzie prysnęło przeciwko lachom coś, co nam uszy niemile drasnęło, bo samiśmy się lachy czując, nie mogli tego słuchać bez ucisku, jak wszyscy na onych panów polskich, co na kresach mieli ziemie i majętności, bardzo narzekali i nieprzyjacielsko się względem nich odgrażali, już nas za swoich uważając, albo–li też probując.
I pan Samuel też, choć przeciwko szlachcie i panom urazę miał niejedną i ujmować się za panów braci nie myślał, zasępił się widząc, że tu co tylko lachem trąciło, śmierdziało im. Więc trzeba i nam było chyba skórę zmienić, aby się z tym narodem zbratać.
A gdyśmy się w onej gromadzie kozactwa rozpatrzyli bliżej, okazało się, że choć większa może ich część rodzonymi kozakami była i na tej ziemi wyrosła, dużo też takich, co z Polski od nas, z Wołoszy i innych ziem salwowali się gardła chroniąc, a tu już do kozactwa przystając, których obyczaj i język przejęli. Więc nie jeden z tych, co na głos po rusińsku wywoływał i śpiewał, a i włosy miał na ich sposób wygolone, gdy się z nami znalazł sam na sam, na uboczu, a wiedział, że go nie podpatrzą i nie podsłuchają, nagle do nas z mazurska poczynał i ściskał i łzy mu z oczów ciekły, a o naszą miłą Polskę pytał, jakby mu matką była. Takicheśmy tu znaleźli niemało ze zdumieniem naszem, ale ci właśnie od nas stronili, i tylko gdy podchmielili z tem się wydawali, jaka w nich krew płynęła.
Mnie tedy zaraz drugiego dnia nadarzył się niejaki Prochor, któregom ja za prawego kozaka wziął, a fizys mi jego przypadła do smaku. Stronił on odemnie w początku, dopóki się nie ośmielił, aż gdyśmy razem sobie podpili, odprowadziwszy mnie na stronę, dopiero po polsku zagadał. I przyznał mi się, że pruskim szlachcicem był, choć nazwiska wyjawić nie chciał, który dla zabójstwa ojczyma zbiedz musiał na Niż.
Tak jakoś do mnie przystał, że drugiego dnia byliśmy z sobą jakbyśmy od dzieciństwa się znali.
Ten mnie tedy zakląwszy, iż go nie wydam i nie okażę w żadnym razie, rzekł: — Miejcie się na baczności. Buławęć p. Samuelowi dano, ale z kozactwem ostrożnym być trzeba, bo oni się niełatwo komu zdadzą i zawierzą, a na p. Zborowskiego oko mają. Prawda, że się im z miny i odwagi swej podobał, ale zawsze on dla nich lach, a co lach, to wróg. Kłaniają mu się do czasu, a przy lada nieporozumieniu waszą garść, gdy nieopatrzną będzie, mogą wydusić, a nikt ich o to rachunku nie spyta.
Na pierwszy tedy męztwa popis, p. Samuel sobie ten Putywl moskiewski wybrał, o którym słyszał, że łacno go zajść i zdobyć było... ale kozacy sami z nim ochoty wielkiej iść nie mieli i ociągali się, a ów starosta, który razem z nami obiecywał się iść, nie dawał o sobie wiadomości i odszukać go nawet nie mogliśmy. Więc się tu z jego strony albo zdrada, lub lekkomyślność okazywała.
Tymczasem gdyśmy stali nadaremno wyczekując na to, co przyjść nie miało, kozacy, jak ten Prochor przepowiadał, niedowierzający ze wszech stron, po trzeźwemu i pijanu zachodzili, badając, a p. Samuel myślał dalej, gdyby się z Putywla dał Pan Bóg szczęśliwie powrócić.
A tu dodać muszę, o czem albo panom, jako braci, wiadomość dał p. Samuel, albo dla krótkości czasu, zaniedbał może, iż podczas gdy się z kozakami układał przez posły, zarówno też do carzyka perekopskiego słał z listy i od niego miał odpisy i przyrzeczenia wielkie sojuszu i przyjaźni przeciwko Wołochom i wspólnego iścia... a jako to rozumne było i polityczne, tego ja zachwalać nie potrzebuję. Tylko że tatarzynowi, równie jako kozakom zbyt łacno wiarę dawał, sądząc sobie, iż naród to zbyt prosty, gruby i do wszelkiego przebierania w maszkary niezdolny, choć jak jedni, tak drudzy gorzej włochów umieli komedyę grać i w pole wywodzić. Czegośmy dopiero na własnej po części skórze doświadczywszy, nauczyli się nierychło.
Kozakom tedy owe konszachty z carzykiem nie były wstrętne, i owszem nalegali, aby zaraz posły wyprawiać, dopominając się dotrzymania słowa i pułku na pomoc, a nawet ofiarowali jeńca tatarskiego, murzę, którego byli pochwycili, posłom zdać, aby tą ofiarą carzyka skłonić ku powolności.
Zaraz p. Samuel ludzi wybrał, do których się i Bielecki, co z nami był, niegdyś komornik króla Stefana, przyłączył. Rozumie się, iż z gołemi rękami poselstwo nie mogło być odprawione, ale p. Samuel co tylko miał naówczas, do ostatniej bodaj koszuli gotów był dla swej imprezy poświęcić, o której wiele tuszył.
Naprzód o to szło, aby z tatary umowę uczynić twardą i od wszelkiej zawarować się zdrady. Chciał p. Samuel sam to czynić, na nikogo się nie zdając i żądał wyznaczenia miejsca, gdzieby ze starszyzną tatarską w dziesięcioro koni tylko mógł się zjechać i tam obradować a układać.
Z czem posły jechały, a Bieleckiego omal tam nie zatrzymali, dowiedziawszy się, że królewskim sługą był, ale kozacy im to odradzili i cało uszedł nazad. Stało się, jak p. Samuel żądał, iż uroczysko, ich językiem Karaithebe, czyli czarne wody, wskazali, aby tam zjazd się odprawił.
P. Samuel wielce uradowany, a do zbytku już szczęściu swemu ufający, nie wątpił, że mu wszystko i nadal popłynie tak gładko. Suplikowałem go, Prochorowe mając na pamięci przestrogi, aby spełna ani kozakom, ani tatarom wiary nie dawał i zawsze się oglądał, jakby w złym razie wycofać się mógł bez szwanku.
Alem za to śmiech tylko i łajanie odniósł w zysku, za oną moją babską podejrzliwość i nieufność, gdy tu wszystko się po myśli i szczerze słało. I zmilczeć musiałem.
Szliśmy tedy na ono uroczysko, kędy i tatarskie posły w słowie się stawili, a co dziwniej, z upominkami i z listy od carzyka. Przyprowadzili z sobą koni pięknych i czysto przybranych dwanaście, między którymi prawie cudne były, przytem szat złotogłowych, jakich dla posłów i w Moskwie zażywają, trzy. Z tych jedną najprzedniejszą zaraz na siebie wdziać musiał, aby carzyka dar uczcić.
Mieli i tłumacza z sobą, który ich bełkotanie niezrozumiałe nam po rusińsku wykładał. Witał go carzyk sercem niby wielkiem, szczególniej z tego się ciesząc, że kozacką swawolę i zuchwalstwo pohamuje, a ład zaprowadzi.
Carzyk zaś tak serdecznie się względem pana naszego oświadczał, że go jako syna swego był gotów w opiekę wziąć i we wszystkiem mu pomagać, byle spokojnie nad Dnieprem stał i czekał aż razem pójść będą mogli. Przyczem obiecany pułk potwierdzał, niedługo mając go słać.
Nie mnie sądzić, jako tam sobie p. Samuel poczynał i czy nie pobłądził zawsze do zbytku ufając. Więc, gdy na chorągiew ową wołoską czekać mu kazano, a on się niecierpliwił, aby czas darmo nie upływał i kozacy na rozmysły nie brali — domagał się tylko od carzyka, aby mu dla przewodu hetmana swego dał przeciw Moskwie, która litewskie kraje wycieczkami trapiła.
Gdym o tem posłyszał, miałem odwagę sam na sam spytać pana, dlaczego królowi Stefanowi chce przeciwko Moskwie pomagać, gdy król przeciw nam takim wrogiem? Na co mi tyle tylko rzekł: — Pilnuj swojego nosa, wiem co i dlaczego czynię.
Tedym zamilkł. Umowa tedy ciągle przez posły dalej szła o hetmana, o wyprawę, i już się nam zdawało, że jako żywo, lada dzień z tego „kosza[1], jak go Kozacy zową, wyruszymy na Moskwę.
Ale napisanem było, iż tu wielkie owe nadzieje i ufanie pana Samuelowe zawiedzione zostanie.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak zamknięcia cudzysłowu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.