Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

co tylko lachem trąciło, śmierdziało im. Więc trzeba i nam było chyba skórę zmienić, aby się z tym narodem zbratać.
A gdyśmy się w onej gromadzie kozactwa rozpatrzyli bliżej, okazało się, że choć większa może ich część rodzonymi kozakami była i na tej ziemi wyrosła, dużo też takich, co z Polski od nas, z Wołoszy i innych ziem salwowali się gardła chroniąc, a tu już do kozactwa przystając, których obyczaj i język przejęli. Więc nie jeden z tych, co na głos po rusińsku wywoływał i śpiewał, a i włosy miał na ich sposób wygolone, gdy się z nami znalazł sam na sam, na uboczu, a wiedział, że go nie podpatrzą i nie podsłuchają, nagle do nas z mazurska poczynał i ściskał i łzy mu z oczów ciekły, a o naszą miłą Polskę pytał, jakby mu matką była. Takicheśmy tu znaleźli niemało ze zdumieniem naszem, ale ci właśnie od nas stronili, i tylko gdy podchmielili z tem się wydawali, jaka w nich krew płynęła.
Mnie tedy zaraz drugiego dnia nadarzył się niejaki Prochor, któregom ja za prawego kozaka wziął, a fizys mi jego przypadła do smaku. Stronił on odemnie w początku, dopóki się nie ośmielił, aż gdyśmy razem sobie podpili, odprowadziwszy mnie na stronę, dopiero po polsku zagadał. I przyznał mi się, że pruskim szlachcicem był, choć nazwiska wyjawić nie chciał, który dla zabójstwa ojczyma zbiedz musiał na Niż.