Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Prości wprawdzie ludzie i obyczaju grubego, to prawda, ale chytrości takiej w pokłonach i obejściu się, że ogładzonemu naszemu człowiekowi trudno im sprostać. A tak się umieją szczerymi, otworzystymi czynić, tak dobrymi się ukazują, iż człowiek wcale się na baczności od nich nie ma, za co potem przypłaca, cośmy stokroć doświadczyli.
Więc i ci pierwsi, których zastaliśmy w Kaniowie z Zuzulą, tak do kolan przypadali naszemu panu, a tak się radowali mu i zapraszali, żeśmy sądzili, jakoby na gody i do gotowego ruszamy.
P. Samuel wielce ochotny był, więc hojny, wesół i to tylko powtarzał: — Niechże baczą ci, co mi tu niefortunę przepowiadali.
Tu z tymi posły zdawało się, że się cała rzecz ubiła i skończyła. Opowiadali kozacy, że ich pograniczny starosta dla króla chciał pozyskać i wielkie rzeczy obiecował, ale oni się wilczych zębów obawiali, o których już wiedzieli, że gdy się na kim zawrą, to go nie puszczą, i woleli Zborowskiego mieć nad sobą, któryby ich swobody nie ukrócił.
Więc pił p. Samuel na zabój, pili i oni, a sadzał posły podle siebie do stołu, a podarkami ich obsypywał. Ci zaś w imieniu swych sotni i gromad przysięgali. Rzecz zdawała się skończona. Przyczem pilno do siebie jegomości zapraszali, aby conajrychlej przybywać raczył.