Artur (Sue)/Tom II/Rozdział dziewiąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 9.
― DNI SŁONECZNE. ―

SĄDZĘ, iż mało znajduje się osób, któreby nie utworzyły sobie pewnego rodzaju dusznéj i oddzielnéj mowy, która im służy do dzielenia, klassyfikowania niejako w ich pamięci, rozmaitych wypadków ich życia. — I tak, nazywałem niegdyś memi dniami stonecznemi, te godziny równie rzadkie i szczęśliwe, których wspomnienie połyskuje późniéj tak wspaniale w cięgu życia, że uroczny jego odblask zdolny jest jeszcze ubarwić nawet nasze najbledsze znudzenia.
W większéj części z pomiędzy dni takowych, dzięki szczęśliwemu dziwactwu losu, które ma niekiedy upodobanie wznosić człowieka, aż do najwyższego szczytu szczęścia; w tych dniach słonecznych, wszystko co nam się przytrafia, nietylko odpowiada naszym życzeniom, lecz jeszcze niejako najcudowniéj jest otoczone, jeśli tak wyrazić się podobna.
I któż w życiu swojém niemiał dnia słonecznego? jednego z tych dni, w których wszystko, wydaje się być szczęśliwém i świetném, w których dusza zalana jest niewysłowioną szczęśliwością, w których nieraz natura sama zdaje się nieść świetny swój hołd naszemu szczęściu? Jeśli głos od dawna ukochany powie ci ze drżeniem: — Do zobaczenia! dziś wieczorem!! — tego wieczora, niebo koniecznie musi być czyste, lasy zielone i cieniste, kwiaty świetne, powietrze przesycone woniami; nakonic, cudnym wypadkiem, wszystko co ci wpadnie w oczy jest uśmiechające i spokojne. Nic smutnego, nic posępnego, nieprzychodzi przyćmić twéj promienistéj oznaki. Trzebaż ci powiedzieć miłośnie, ile poisz się tą rzadką i niebiańską harmonią! wyrażenia rodzą się pełne świeżości i wdzięku; dowcip twój wesoły i świetny, błyszczy tysiącem żartów; jeśli umilknie, wtenczas serce twoje przemawia i poszeptuje niewysłowionę czułości; potém znowu czujesz się tak dumnym, tak śmiałym, tak najzupełniéj uposażonym, że przed omamionemi twojemi oczyma przyszłość jest bez granic, szczęśliwa, promieniejąca, i nieprzypuszczasz, aby jakiekolwiek nieszczęście mogło cię kiedykolwiek doścignąć, pod tarczą opiekuńczego i świetnego jeniuszu który cię okrywa swemi złotemi skrzydły!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Odkąd Małgorzata wyznała mi swą miłość, miłość tak boleśnie, tak długo zwalczaną wspomnieniami jéj ubiegłego szczęścia, nieuleczone moje niedowierzenie musiało uledz, na jakiś czas przynajmniéj, dowodom najmocniéj upajającéj czułości.
Nigdy też dni nie były szczęśliwsze ani piękniejsze, jak te, co nastąpiły potém wyznaniu. Prawie każdego wieczora, powróciwszy do siebie, spisałem rozkosznie krótki rys tych dni tak zachwycających.
Z pewnym też gatunkiem tkliwego i pełnego uszanowania ducha, przepisując je w mój dziennik, czytam tu rozproszone urywki, napisane niegdyś, w jednym z najmilszych peryodów mego życia.




§ 1.
18 Kwietnia — 18**.

TYLE byłem szczęśliwy, iż oszczędziłem dzisiaj Małgorzacie choć minutę zmartwienia, lecz biedny mój Kandyd zdechł...
Tylko co byłem obecny jego skonaniu... Godny i waleczny koń, którego tak bardzo lubiłem!...
Jerzy nie płacze, pogrążony jest w osłupiałéj rozpaczy; powiedział do mnie po angielsku, z niewysłowionym wyrazem, i pokazując go zdychającego: — Ach! Panie! tak życie utracić... i niewyścigając się z nikim!
Biédny Kandyd! śmierć jego była łagodną przynajmniéj; zgiął swoje kolana, potém upadł: wtedy jeszcze dwa lub trzy razy podniósł swą szlachetną głowę, otworzył jeszcze swe wielkie i świetne oczy... potém, przymknąwszy je na wpół i głębokie wydając westchnienie, zdechł.
Nigdy może tak nie kochałem, ani kochać niebędę konia; ale on był tak pojętny, tak piękny, tak pełen energii i siły, tyle posiadał zręczności połączonéj z tak wielką odwagą! Nie cofał się przed niczém, chociażby chodziło o zawady, przed któremi nie jeden koń byłby stanął niepewny, on, dumny, śmiały i spokojny, przybywał, i igraszką dla niego było ich przeskoczenie. A potém miał zawsze minę tak swobodną i tak wesołą choć pod wędzidłem! Zdawało się iż dzielny ten zwierz nie ulega mu, lecz przyjmował je jako ozdobę.
Biédny Kandyd! on był moją odwagą, moją pychą! Ufny w jego sile, narażałem się bez obawy na niebezpieczeństwa, na które, gdyby nie on, byłbym zbladł zapewne.
Ufny w jego szybkość i uporczywą energią, przyjmowałem każde wyznanie. — Biédny Kandyd! — jego szybkość, jego uporczywa energia, to go właśnie zabiło.
On jeden z pomiędzy mych koni mógł dokazać tego co dokazał, a czego rzadko który mógłby dokazać; dzielnie dopełnił swéj powinności, zjednał mi uśmiech Małgorzaty, a potém zdechł.
Biédny Kandyd! wiedziałem dobrze na co go wystawiam, i teraz gdyby jeszcze żył nie wiem czy miałbym odwagę podobnie go poświęcić.
Oto przyczyna śmierci Kandyda.
Dziś rano udaliśmy się z Małgorzatą i Don Ludwikiem obejrzeć zamek*** który ma chęć nabyć; zamek ten leży o pół trzeciéj mili od Paryża.
Zwiedzając pokoje, prowadziłem pod rękę Małgorzatę, wyprzedzaliśmy Don Ludwika i Rządzcę zamkowego.
Przybywszy do biblioteki, postrzegliśmy bardzo piękny portret kobiécy z siedemnastego wieku; ręce nadewszystko były nadzwyczaj delikatne i cudny kształt miały.
Ale to tak cudny, iż znalazłem je najzupełniéj podobne do rąk Małgorzaty.
Zaprzeczyła temu; — błagałem, aby zdjęła rękawiczkę, i zrobiła porównanie; podobieństwo było uderzającém.
Niemogłem wytrzymać aby patrzeć na podobne rączki, i tkliwie je nieuściskać.
Posłyszeliśmy kroki Don Ludwika i daléj czyniliśmy przegląd.
Zwiedziwszy zamek, powróciliśmy do Paryża. Czując się utrudzoną tym biegiem, Małgorzata prosiła abym z nią wieczór przepędził: — przyobiecałem jéj to.
Przybywszy, znalazłem ją smutną, bladą, widocznie wzruszoną.
— Co ci jest? — rzekłem.
— Będziesz znowu szydził zemnie, — i miała łzy w oczach; — lecz nie znalazłam bransoletki, która była pamiątką po mojéj matce; miałam ją dziś rano na ręku; wiesz jaką do niéj przywiązywałam cenę, sądź o mojém zmartwieniu; kazałem wszędzie szukać, lecz nigdzie jéj nie znaleziono!...
Na te słowa, przypomniałem sobie niedokładnie, iż widziałem że cóś upadło z rękawiczki Małgorzaty, świetnego i błyszczącego, gdym całował jéj rękę w bibliotece, lecz cały uszczęśliwiony tym pocałunkiem, niemogłem zwrócić uwagi na podobny wypadek.
— Przywiązuję bez wątpienia tyle przesadzonych wyobrażeń do posiadania téj bransoletki, — rzekła znowu Małgorzata, — iż byłabym najokropniéj nieszczęśliwą gdybym jej nie znalazła lecz jakież mam nadzieję? żadnéj? O! mój przyjacielu! wybacz te żale, do których bynajmniéj nie należysz; lecz gdybyś wiedział czém ta bransoletka jest dla mnie... Ach! jakże przykrą noc przepędzę, w jakiejże jestem niespokojności!...
Przyszła mi wtenczas jedna z owych myśli, które nas napadają, gdy kochamy z uwielbieniem.
Miałem konia wyścigowego, nadzwyczajnéj szybkości, był to Kandyd; — było półczwartej mili z Paryża do ***, — noc była piękna, księżyc promieniał w całym blasku, droga najdoskonaléj równa; — pragnąłem, aby oszczędzić Małgorzacie, nietylko jednéj nocy, nietylko kilka godzin, ale nawet kilku minut zmartwienia, dowiedzieć się, jak tylko można było najprędzéj, czy bransoletka pozostała lub nie, w bibliotece*** — choćbym miał nawet zabić mego konia.
— Wybacz moje samolubstwo, — rzekłem do Małgorzaty, — lecz twój żal, i strata którą poniosłaś, przypominają mi że zostawiłem nierozważnie kluczyk przy kuferku, który zawiera w sobie ważne papiery; najzupełniejsze mam zaufanie w moim kamerdynerze, lecz kto inny prócz niego może wejść do mego pokoju, pozwól mi więc napisać słówko, które poślę wraz z moim powozem, rozkazując aby wyjęto ten klucz, i przywieziono mi go natychmiast.
I napisałem na prędce następujące słowa:
— »Jerzy osiodła natychmiast Kandyda, uda się do zamku***: spyta zarządzcę, czy nie znalazł złotéj bransoletki w bibliotece. — Gdy Jerzy otrzyma ten rozkaz, będzie dziesiąta godzina, — o jedenastéj bransoletka lub odpowiedź musi być w pałacu Pënâfiel.”
List odjechał.
Było więcéj jak półczwartéj mili z Paryża do zamku *** trzeba więc było ubiedz więcéj niż siedm mil w godzinie, czego mógł dokazać koń, pochodzący z takiéj krwi jak Kandyd, lecz można się było założyć, jeden przeciwko stu, że niewytrzyma podobnego biegu.
Aż do dziesiątéj miałem dość mocy nad sobą, aby nieco sprawić Małgorzacie roztargnienia śród jéj żalów, i dokazałem tego.
Jedenasta wybiła, a Jerzy jeszcze niepowrócił.
O jedenastéj i pięciu minutach, kamerdyner wszedł, niosąc na tacy mały pakiecik, który mi podał.
Była to bransoletka Małgorzaty.
Niezdołam wyrazić z jakiém upojeniem ją odebrałem.
— Czy raczysz mi wybaczyć, — rzekłem, — powolność moich ludzi? niewiedząc jaką cenę przywiązujesz do téj bransoletki, ja to ją pani ukradłem, lecz widząc twe zmartwienie, zmyśliłem klucz zapomniany, aby napisać do mego kamerdynera, żeby mi przysłał mały pakiecik zapomniany, który znajdzie w mojéj kasetce.
— O! mam, mam! znalazłam ją... wybaczam ci! — zawołała Małgorzata, z uniesieniem całując bransoletkę; potém, podając mi rękę, zawołała: — Ach! jakże jesteś dobry, żeś się ulitował nad moją słabością, i jak ci jestem wdzięczna żeś posłał po nią, i że postępowanie twoje było tak delikatném, aby mi oszczędzić kilka chwil zmartwienia.
Przyznani się, że pomimo radości i szczęścia Małgorzaty, niespokojność moja była bardzo wielką aż do wpół do dwunastéj, dopóki nieopuściłem pałacu de Pënâfiel.
O północy byłem już spokojny.
Biedny Kandyd!... tylko co zdechł.
Rzekłem do Jerzego, aby wytłumaczyć mu tę śmierć, iż założyłem się o trzysta luidorów że Kandyd dobiegnie w nocy do***, i w godzinę powróci.




§ II.
Kwiecień — 18**.

SPOTKAŁEM Małgorzatę na polach Elizejskich. Gdyśmy zaczęli rozmawiać o koniach, rzekła mi: Lecz dla czegóż Kandyd nieuhiega się już na wyścigach? Powiadają, że tak pośpieszny, tak piękny, że go tak bardzo lubisz... o! tak bardzo, że mu prawie zazdroszczę, — dodała śmiejąc się.
W téj chwili, pan de Cernay, który, również jak ja, jechał na koniu, zbliżył się do powozu pani de Pënâfiel, ukłonił się jéj, i rzekł:
— A co, czy to prawda, że Kandyd zdechł?
Małgorzata spojrzała na mnie z zadziwieniem.
— Zdechł, — rzekłem do pana de Cernay.
Ale, jeśli tak jest, jak mi powiadano, to mnie wcale niedziwi: ubiedz więcéj jak siedm mil, w nocy, i to za godzinę i cztery minuty! jaka bądźkolwiek krew płynie w rumaku, trudno aby wytrzymał podobną próbę. A Pan się założyłeś o trzysta luidorów, jak mi się zdaje?
— O trzysta luidorów.
— No, to mówiąc pomiędzy nami, zrobiłeś wielkie głupstwo; najprzód, widziałem że daleko większą odmawiałeś za niego cenę, i bardzo słusznie, bo za pięćset luidorów, a może i za więcéj nie znajdziesz podobnego konia: teraz ci to powiadam kiedy już zdechł... — dodał prosto-dusznie.
— Sława koni jest więc nieco podobną do sławy wielkich ludzi, — rzekłem śmiejąc się, — zazdrość niedozwala ich ocenić za życia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Spojrzenie Małgorzaty wynagrodziło mi prawie śmierć biednego Kandyda.




§ III.
Kwiecień — 18***.

CO za dzień upajający! To szczęście jeszcze tak rozkosznie rozlega się w mojem sercu, iż z upodobaniem słucham najmniejszego jego echa.
Dzisiaj był czas przepyszny. Wedle wczorajszéj umowy spotkałem się z Małgorzatą w lasku, twarz jéj, jeszcze nieco blada, zdawała się zakwitać i odżywiać przy słońcu. Przechadzała się pieszo. Nim się do niéj zbliżyłem, szedłem przez niejaki czas za Małgorzatę wzdłuż alei akacyowej. Nic powabniejszego jak jéj chód, jéj kibić, któréj odgadnąć można było giętkość i wdzięk, pod długim szalem co ją obwijał. Długo i miłośnie patrzałem, jak jéj maleńkie nóżki, wznosiły za każdym krokiem faliste fałdy jéj sukni.
Zbliżyłem się do nieéj; mocno zapłoniła się postrzegłszy mnie. — Bardziej niż kiedykolwiek jestem przekonany o powabném znaczeniu rumieńca. Skoro ustaje, skoro widok ukochanego przedmiotu nie sprawia już napływu krwi do serca i twarzy, miłość żywa, gorejąca i młoda przeminęła; — zastąpiło jéj miejsce wątłe i zimne przywiązanie; — obojętność i zapomnienie są już bardzo blisko.
Wziąłem ją pod rękę: — Ponieważ zaledwie się wspierała na mojéj, błagałem aby oparła się mocniéj.
Powietrze było łagodne i czyste, trawniki zaczynały zielenieć, fijołki rozkwitać; zrazu bardzo mało mówiliśmy ze sobą. — Kiedy niekiedy obracała ku mnie twarz, i spoglądała na mnie łagodnie swemi wielkiemi oczyma, które zdawały się pływać w przezroczystym krysztale; potém rzekła z upojeniem: — O jakto dobrze, nieprawdaż, oddychać tak wiosną i szczęściem!
Postrzegłszy wzgórza Kalwaryi, dużo mówiliśmy o wsi, wielkich lasach, obszernych polach, pięknéj, rozlegléj naturze. — Rozmowa ta była przerywana niekiedy długiemi milczeniami. Po jedném z takowych milczeń rzekła do mnie: — Chciałabym Pana widzieć w Bretanii; odbywalibyśmy długie, bardzo długie przechadzki, i posiałabym cię w naszych lasach, aby późniéj, wśród mojéj samotności, zebrać bogate żniwo tkliwych wspomnień.
Odpowiedziałem, śmiejąc się, że nic jéj niepotrafię powiedziéć w zamian za te powabne pochlebstwa, i że prawie wdzięczny za to sobie jestem, bo nic mi się niewydaje nudniejszém jak ci ludzie, którzy odpłacają natychmiast powabny komplement, lub delikatną grzeczność, jak gdyby jakim bądź kolwiek kosztem chcieli się pozbyć nieznośnego długu.
Spotkaliśmy kilku mężczyzn i wiele kobiét znajomych, idących również jak my pieszo.
Skoro przeszli, i gdyśmy oddali sobie nawzajem pokłon, śmiejąc się przyznaliśmy sobie chęć dowiedzenia się co o nas wtenczas mówiono.
Z powodu tego spotkania, Małgorzata powiedziała mi, że Paryż stawał się jéj coraz bardziéj nieznośnym; że ułożyła sobie piękny zamiar, lecz że mi go powierzy dopiero pierwszego maja. — Niepodobna było więcéj się dowiedzieć.
O czwartéj, stary Kawaler Don Ludwik połączył się z nami; przechadzaliśmy się czas niejakiś jeszcze wszyscy troje pani de Pënâfiel podobnie jak ja, mieliśmy jeszcze oddać kilka wizyt; rozstałem się z nią; szła wieczorem na bal; ułożyliśmy się, że będę u niéj o dziesiątéj; aby zobaczyć świeże wykończenie jéj toalety, z którego chciała zrobić dla mnie tajemnicę.
Rozstawszy się z Małgorzatą, poszedłem odwiedzić Panią de***.
Nasze szczęście jest już wszystkim wiadomém: Dawniéj, jak najswobodniéj mówiono w mojéj obecności o pani de Pënâfiel; teraz, prawie nigdy niewymawiają mego nazwiska w mojéj przytomności, lub dodają do niego jaknajbardziéj przesadzone pochwały. Zrobiłem tę uwagę w czasie moich odwiedzin u Pani de***.
Jeden z jéj przyjaciół, świeżo przybyły z Włoch, i nieznający jeszcze stosunków świata, rzekł do niéj, wypytawszy się pierwéj o kilka znajomych sobie kobiét: — Ale! a pani de Pënâfiel. Spodziewam się że mi Pani znowu co pociesznego o niéj opowiesz? No, któż jest w téj chwili szczęśliwym lub nieszczęśliwym? Powiedz że mi przecie? Winnaś mi Pani tę wiadomość, mnie, który przybywając z drugiéj półkuli świata, niewiem o niczém, i jeśli mnie Pani nie objaśnisz, mógłbym popełnić jakie głupstwo.
— Ależ prawdziwy z Pana waryat, — odpowiedziała Pani de* **, płoniąc się mocno i rzucając prawie niedojrzane spojrzenie ku méj stronie; — Pan wiesz, przeciwnie, że nienawidzę obmów, a szczególniéj gdy jest ich celem jedna z moich najlepszych przyjaciółek; bo czuję dla Małgorzaty przywiązanie pochodzące jeszcze od dzieciństwa, — dodała, wymawiając dobitniéj te ostatnie słowa.
— Jedna z twoich najlepszych przyjaciółek Pani! ach! to do zachwycenia, naprzykład! — odezwał się znowu ten diabelny człowiek, który nic nie mógł zrozumiéć; — jedna z twych najlepszych przyjaciółek, zgadzam się na to; kiedy tak, to można zastosować przysłowie: kto bardzo kocha, dobrze tez karze; boś mi opowiadała o niéj tysiąc powiastek, jedna uszczypliwsza od drugiéj.
Zakłopotanie Pani de***, stawało się niezmierném, ulitowałem się nad niém.
— Więc nie na mnie tylko jednego, zastawiłaś Pani te sidełka? — rzekłem do niéj z uśmiechem.
— Sidełka? — odezwał się nowo przybyły.
— Tak jest, sidełka, — odpowiedziałem; — sidełka pełne złośliwości, w które ja, jeden z najwierniejszych, najszczerszych przyjaciół pani de Pënâfiel, o mało uwikłać się niedałem.
— Ach! czyż mnie Pan sądzisz zdolną cóś podobnego uczynić? — odpowiedziała mi Pani de***, z uśmiechem, niepojmując jeszcze co przez to chciałem rozumieć.
— Wierzaj mi, Pani, iż sądzę cię do tego zdolną, — gdyż to jest najlepszy sposób poznania stronników naszych przyjaciół; mówi się na pozór co tylko może być najgorszego o swéj najszczerszéj przyjaciółce, i względnie jak znajome jéj osoby bronią ją, lub jeszcze cóś więcéj dodają do obmowy, odgadujemy tym sposobem kto jest przychylny, a kto nieprzychylny; to też w ten sposób ostrzeżona, przyjaciółka najpoufalsza, bierze późniéj w znaczeniu, jakie mają istotnie, wszystkie oświadczenia które jéj czynią.
— Ach! Pan jesteś doprawdy nieznośnie niedyskretny, — rzekła do mnie Pani de***, strojąc minki.
Przybywający z Włoch był osłupiały. Nowa wizyta weszła ja wyszedłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O dziesiątéj, poszedłem do Małgorzaty. Miałem nadzieję że na nię czekać będę; gdyż zawsze znajduję rozkoszną rzeczą, znajdować się czas niejakiś sam jeden, i podumać w salonie zamieszkanym przez ukochaną osobę, potém ujrzéć niejako pokój oświecony jéj obecnością. — Niedoznnłem téj przyjemności; — ona to już na mnie czekała, — Ten tryumf, który odnosiłem nad zwykłą nieznośną długością toalety, ta delikatna i rzadka uprzejmość, być gotową na moje przyjęcie, wielce mnie zachwyciła.
Małgorzata w téj chwili była zachwycającą: miała na sobie suknie z mory zielonéj, bardzo bladéj obszytą koronkami i przyozdobioną kokardami z różowych wstążek, w pośrodku których rozwijały się wielkie róże, także różowe, podobnaż róża we włosach, i druga u gorsu, dokończały jéj stroju. Pozostawiła mi łaskawie jednę ze swych bransoletek do zajęcia, zapiąłem ją, i ucałowałem tę rączkę tak powabną, tak białą tak świeżą jak okrąglutką.
Chciałem wiedzieć tajemnicę pierwszego Maja. Małgorzata powiedziała mi, iż chce aby dla mnie była tajemnicą ta wiosna nadziei.
Opowiedziałem jej moję poranną wizytę u Pani de***! bardzośmy się z niéj naśmieli; i powiedziała mi, że jest zanadto szczęśliwą aby myślić o czyjéj kolwiek fałszywości. — Potém, gdyśmy rozmawiali o bardzo pięknéj cudzoziemce, która dość wielkie wrażenie uczyniła na modnym święcie, Małgorzata podziękowała mi bardzo: wesoło, żem się zdawał składać hołd téj ładnéj osobie. — I dla czegóż dziękować mi zato, spytałem, bo mężczyzna wtedy najbardziéj nadskakuje innym kobiétom, gdy jest najzupełniéj pewny serca w którém panuje. Jestem też szczęśliwą i pyszną, że wzbudzam w tobie tę spokojność i to zaufanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— O jedenastéj żądała swego powozu. — A gdy sobie winszowałem téj wolności, która dozwalała nam widywać się tak poufale, Małgorzata mi odpowiedziała. — To jeszcze nic; zobaczysz mój pierwszy maj.
Poszedłem chwilkę na Operę; bardzo była świetna. Zastałem pana de Cernay, w naszéj loży. To, co nazywa mojém szczęściem ciągle jest mu nieznośném; bo nieprzestaje mi powtarzać, jak bardzo go zachwyca że ją widzi tak naprawdę przywiązaną; to musiało się koniecznie prędzéj czy późniéj skończyć, — dodał. Zresztą, musiała się znudzić życiem tak niespokojném. Upodobanie jéj w Izmaelu było tylko szaleństwem; jéj przywiązanie do pana de Merteuil tylko kaprysem; inne jéj awantury, tajemnicze, lecz jednak odgadnione, wyskokami wyobraźni, gdy tymczasem przywiązanie, które czuła ku mnie było najzupełniéj inném, i t. p. — Wedle mego zwyczaju upierałem się przy zaprzeczaniu mego szczęścia i wtedy pan de Cernay zaczął mnie oskarżać że jestem skryty, że chce ukrywać to, o czém wie cały Paryż, i skończył, przepowiadając mi na serio, że jeśli tak uporczywie pozostanę skrytym, — nigdy nie będę miał poufałego przyjaciela. — Przepowiedzenie to prawdziwie mnie zmartwiło.
Poszedłem na bal pani de *** aby zobaczyć się z Małgorzaty; wszedłszy do salonów, niedługo szukałem; kto wytłumaczy ten instynkt, tę szczególniejszy zdolność, dzięki któréj dość jest jednéj minuty i jednego spojrzenia, rzuconego na tłum kobiét i mężczyzn, aby znaleść pomiędzy niemi osobę, który się mocno pragnie napotkać?
Małgorzata rozmawiała z panią de *** gdym poszedł złożyć jéj moje uszanowanie. Przyjęła mnie z zachwycającym wdziękiem i bardzo widoczném przekładaniem nad innych, chociaż liczném otoczona była gronem. Przytaczam tę szczególność, gdyż wiele kobiét, których odgadniono przywiązanie, sądzę iż czynią cuda przebiegłości przyjmując z obojętnością udany, nieraz nawet grubiańską, grzeczności tego, którego kochają.
Pani de*** jest bardzo żywa, charakter jéj szczery i ustalony, pobłażająca dla świata, lecz bynajmniéj nie dla wszystkich wylana; i złośliwie okrutna, skoro kto zaczepi jéj nieobecnych przyjaciół Małgorzata i ja byliśmy w wielkiéj z nią poufałości. Obie usiadły na kanapce, ja usiadłem za niemi, i robiliśmy tysiąc pustych uwag o wszystkich, i o wszysłkiém. — Niewiem jakim sposobem mowa wszczęła się o obrazach. Pani de*** powiedziała do mnie:
— Wiem że Pan masz prześliczny zbiór obrazów i rysunków; wydaj nam którego dnia wieczerzę, na którą zaprosisz także kilka kobiét i kilku znajomych nam mężczyzn, i pozwól nam napatrzeć się tym cudom.
— Będzie to dla mnie największém szczęściem, — odpowiedziałem jéj; — lecz ma się rozumieć że niezaproszę mężów; to szpeci, to zupełnie jak tancerz w balecie.
— Przeciwnie, — rzekła, — obok obojętności kwaśnéj, zazdrośniéj i prawie małżeńskiéj która panuje w większéj części miłosnych stosunków, byłoby to bardzo zabawnie; wielu bardzo przyjemnym mężom to tylko można zarzucić że są mężami, a że wielu z nich przestało już być mężami, mogą się zatem wydać bardzo przyjemnemi. — Długo i wesoło o tém narozprawiawszy, zgodziliśmy się na to, aby wydać tę wieczerzę, na któréj miało się znajdować mnóstwo mężów i kochanków.
Dość już było późno, Małgorzata prosiła swego kuzyna Don Ludwika aby kazał zajechać jej powozowi; podczas gdy na niego czekała i gdy zarzucał salopę na jéj piękne ramiona, rzekłem do niéj z cicha: — Jutro, o jedenastéj... nieprawdaż?
Mocno się zapłoniła, i zlekka ścisnęła mnie za rękę, gdym jéj oddawał wachlarz i flakonik...
Zrozumiałem.
Don Ludwik podał jéj rękę, wsiadła do powozu, i odjechała.
Powróciwszy do siebie, napisałem szczegóły dnia tego, tak nic nieznacznego na pozór, a jednak tak pełnego szczęścia. — Upajające to radości, które są wszystkiém i niczém: niczém, gdy się je odosobni, wszystkiém gdy je myśl zgromadzi. Wówczas jest to szczęście rozkwitłe, promieniejące, przeplatane tysiącem rozkosznych wspomnień, również upajających jak bez imienna woń bukietu, także składające się z najrozkoszniejszych i najświeższych zapachów.
Do widzenia... jutro... o jedenastéj...




§ IV.
Kwiecień — 18**.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Udałem się do niéj o trzeciéj.
Znalazłem ją zawsze czułą, przychylną, lecz zamyśloną i prawie smutną.
Smutek ten nie był przykry; lecz łagodny, pełen wdzięku i tęsknoty. Myśli które wyrażała były szlachetne, poważne, wzniosłe.
Ta sprzeczność głębokie na mnie uczyniła wrażenie...
Znajdują się w duszy niektórych kobiét, niewyczerpane skarby delikatności.
U takich kobiét, wszystko oczyszcza się przez poświęcenie, wszystko idealizuje się przez zapał prawie religijny, z jakim kochają, przez uczucie świętych obowiązków które upatrują w miłości, przez pewny rodzaj bolesnego wpatrywania się, w jaki je pogrąża wszystka myśl o przyszłości.
U nas, widnokrąg daleko bardziéj jest ograniczony. — Skoro raz namiętność nasza i próżność zasycą się posiadaniem, nic jaśniejszego nic wyraźniejszego jak to co doznajemy. — Najlepiéj uposażeni są jeszcze nieco czuli, wdzięczni; — inni okazują się często przesyceni i kwaśni.
U niektórych kobiét, przeciwnie, przez to iż wrażenia szczęśliwe i smutne, bardziéj smutne niż szczęśliwe, które następują po upojeniu zmysłów, są ze sobą w sprzeczności; w nich tęsknota bierze górę; gdyż to czego doznają jest niepodobném prawie do wytłumaczenia. Jest to zarazem szczęście i rozpacz, żale i nadzieja, wspomnienia pałające i wstydne, miłość żywsza, zgryzota straszliwa, i nieprzezwyciężona chęć poświęcania się jeszcze ukochanemu przedmiotowi!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Długo bawiłem u Małgorzaty. Nasza rozmowa niewysłowienie była przyjemna, z powodu panującéj, w niéj poufałości. Dużo mówiła mi o mojéj rodzinie, o moim Ojcu...
Myśli te, od których, niestety! oddawna się odzwyczaiłem, zasmuciły mnie; zwierzyłem się jéj z wszystkiego: powiedziałem o mojém zapomnieniu, o mojéj niewdzięczności, i obojętności występnéj względem pamięci o nim...
Wtedy Małgorzata nie mogła się wstrzymać aby się nie zalać łzami, i rzekła: — Wierzymy jednak w wiekuiste trwanie innych uczuć... kiedy śmiemy im się oddawać...
Tak głęboko, tak zupełnie byłem szczęśliwy, iż ją zwolna uspokoiłem. Smutek jéj rozproszył się po części, i niezdołam wyrazić z jak powabną, macierzyńską prawie czułością mówiła mi o przyszłości, o moich zamiarach, o niecierpliwości, jaką pała, abym co prędzéj porzucił życie próżniacze, które dotąd prowadziłem, a które już było dla mnie powodem tylu zmartwień.
Odpowiedziałem jéj, że w tej chwili wyrzuty jéj niebyły ugruntowane, i że nienależy oskarżać mnie abym był nieszczęśliwy i niezajęły? gdyż przepędzając moje życie na uwielbianie jéj byłem najszczęśliwszym i najrozkoszniej zajętym ze wszystkich ludzi.
A gdym dodawał tysiąc jeszcze innych niedorzeczności, Małgorzata, biorąc mnie za rękę, rzekła, z niewysłowionym wyrazem dobroci, miłości i tkliwego wyrzutu, wlepiając we mnie swe wielkie oczy łzami zwilżone: — Bardzo jesteś wesoły, Arturze!
— Bo tak jestem szczęśliwy, tak zupełnie szczęśliwy!
— To rzecz szczególna, — rzekła; — ja także jestem szczęśliwa, zupełnie szczęśliwa... a jednak płaczę! potrzebuję płakać.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Potém, niewiem dla czego mówiliśmy o przepowiedniach, a nakoniec o wróżeniu i wróżkach. — Jak zwykle zastanawialiśmy się nad tém z powszedniałym wnioskiem: Należy wierzyć czy nie, w przeczuwanie przyszłości? i t. p.
Nakoniec postanowiliśmy spróbować, i zejść się jutro przy ulicy Tournon, u panny Lenormand, aby się dowiedziéć o naszéj przyszłości.
Rozeszłem się z Małgorzatę o w pół do siódméj. — Niekazała nikogo do siebie puszczać, i powiedziała mi że przez cały wieczór pisać do mnie będzie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powróciwszy do siebie, i zostając jedynie pod wpływem mych myśli, jeszcze bardziéj uderzony zostałem głęboką różnicą która istniała pomiędzy wrażeniami mężczyzn i kobiét.
I tak, po owym poranku zmysłowego upojenia o ile Małgorzata potrzebowała spokojności, milczenia i samotności, o tyle ja przeciwnie potrzebowałem hałasu, wystawności, mocnego zajęcia! Chociaż ukryte w głębi duszy, szczęście jaśniało, promieniało we mnie. Czułem się wesoły, rozmowny, przyjemny, tak bardzo ukontentowanie nas upaja; świat też ze swojemi radościami i całym swym przepychem, wydawał mi się jedynym teatrem godnym mojéj szczęśliwości.
Nim się udam na dwa lub trzy wieczory, poszedłem na teatr, aby usłyszeć drugi akt Otella. — Zobaczyłem panią V* samą w loży.
Była, jak zwykle, prześlicznie i cudnie ubrana. Nic rozkoszniejszego jak ładna twarz kobiéca, świetna i z uśmiechem na ustach, odbijająca od głębi loży zwykle ciemnéj.
Podczas między-aktu, poszedłem złożyć moje uszanowanie pani V**. — Przyjęła mnie najuprzejmiéj; powiedziałbym prawie że z wabnością bardzo wyzywającą, gdyby się nie była urodziła wabną, jak inne rodzą się blondynkami lub brunetkami. — Zresztą, nic świetniejszego, nic bardziéj oryginalnego, bardziej pustego, jak jéj dowcip; mówiła wszystko lecz z wdziękiem tak ułudnym, ze złośliwością tak na pozór naiwną że trzeba było wszystko jéj wybaczyć.
Zaczęła mnie atakować bardzo żywo, za ciągłe nadskakiwanie pewnéj Margrabinie, bardzo ładnéj, mówiąc, że Margrabina ta powinna się mienić bardzo szczęśliwą, że prawie należy do jéj nieprzyjaciółek, bo gdyby nie to, ona, pani de V** byłaby może bardzo zakłóciła naszą miłość.
— Jak to? dla tego że pani jesteś jej nieprzyjaciółką, wstrzymujesz się od téj zemsty?
— Bez wątpienia, podobne zdradziectwa zwykle zachowuje się dla swych najpoufalszych przyjaciółek, a to wielka szkoda, — dodała śmiejąc się jak waryatka, — bo, gdybym tylko szczerze była chciała, dokazałabym tego, abyś we dwudziestu-czterech godzinach rozkochał się we mnie, ale to rozkochał do szaleństwa.
— Ależ ja już od dawna kocham się w pani, chociaż sobie najmniejszéj niezadałaś pracy, aby mnie przywieść do tego, — dodałem. Potém, śród tysiąca najbardziéj nadskakujących grzeczności, wychwalałei jéj wdzięki tych ulotnych miłostek, tego wzajemnego napotkania się serc, niegdyś tak pospolitych i zachwycających, lecz za dni naszych, na nieszczęście, tak rzadkich. Napotkań powabnych, które niemając ani wczora, ani jutra, które pozostawiają w życiu jedyne, lecz niebiańskie wspomnienie.
— Niepodzielam twego zdania, — dodała, zawsze bardzo wesoło; — co się tycze pereł... wolę naszyjnik, niżeli pierścionek.
— Tak jest, Pani; — lecz wszystkie perły naszyjnika są równie, kształtu jednostajnego, gdy tymczasem niektóre perły, nieoszacowane przez samą swą szczególność, daleko więcéj same przez siebie mają wartości niż cały naszyjnik. — Dla tego też to zapewne wydawałeś mi się zawsze tak doskonale zarozumiałym i dziwnym.
Dzięki tysiącowi innych niedorzeczności, Otello skończył się, wyznać muszę ze wstydem, prawie niedosłyszany. — Zaczynano z loż wychodzić. — Otóż, — rzekła pani de V***, mąż znowu mnie samą zostawi, gdy przyjdzie odjeżdżać. — Mąż Pani, to łatwo pojąć... bo tylko bogacze niewiedzą o swych skarbach, lecz to mnie dziwi, że....
A gdym się wahał powiedziała mi jak najśmieléj.
— Ze tu niema Pana***, aby podać mi rękę i zawołać moich ludzi, czy to Pan chcesz powiedzieć.
— To właśnie to, czego przez dziką zazdrość, przez zazdrość, prawdziwie tygrysią, wcale niechciałem powiedzieć.
— Posłałam go na polowanie, na ośm dni przynajmniéj, aby znowu odzyskał mą łaskę, — niedbale odezwała się pani de V***; — gdyż w nieobecności prawdziwie jest rozkosznym.
— Nieobecność jego prawdziwie jest rozkoszną dla wszystkich, gdyż winien mu będę cieszenie się najpowabniejszym przywilejem.
— Ależ ja bardzo na to rachowałam.
— A moje przywileje, czyż, niestety! ograniczą się tylko na téj łasce?
— Jesteś Pan ciekawy i niedyskretny.
— Zgoda, tyle bywszy ciekawy jak żądza, mogłem się stać niedyskretny jak szczęście.
— Ale, — dodała, nieodpowiadając na to com mówił, i pokazując kobiétę w najwyższym stopniu śmieszną, — spojrzyjno na te biedną Panią B*. Powiadają że ma głupowate oczy... Co za niedorzeczność! ja je znajduję najdowcipniejsze w świecie, gdyż mają minę jak gdyby chciały wyleść z jéj szkaradnéj twarzy.
Zapominam mnóstwa innych postrzeżeń najzłośliwszych, co wszystko powiedziano było z głośnym śmiechem, gdyśmy szli po schodach.
Nakoniec, gdyśmy się już mieli rozchodzić, przypomniała mi że bardzo już dawno nieprzyszedłem obejrzeć jéj rysunków; że jest pyszna z swych postępów, i że bardzo pragnie abym dał o nich moje zdanie.
— Byłbym zachwycony, Pani, przyjść skrytykować lub podziwiać tyle cudów; ale ponieważ jestem niezmiernie surowy; żenowałaby mnie obecność trzeciéj osoby, aby Pani powiedziéć szczerze moje zdanie; powinnaśby tez Pani kazać na ten koniec zamknąć twe drzwi przed natrętami.
— Ależ to Pan wymagasz po mnie widzenia się sam na sam.
— Najzupełniéj sam na sam, Pani.
— Ależ moi służący?
— Powiesz im Pani że jesteś w domu tylko... tylko dla notaryusza.
— I Pan zechcesz uchodzić za...?
— Za notaryusza, za prokuratora; za wszystko co Pani zechcesz; wezmę, jeśli będzie potrzeba, pakę papierów, okulary zielone, a będziemy mogli pomówić najzupełniéj bezkarnie, a nadewszystko bardzo długo... o interesach.
— O testamencie? naprzykład.
— Zapewne; tego biednego***, którego tak gorąco bym pragnął być w téj chwili zupełnym dziedzicem.
— Ach! jakże doskonale przejąłeś się duchem twéj roli, — zawołała Pani V***.
Uwiadomiono ją że powóz zajechał:
— A co! — rzekłem towarzysząc jéj, — czy czekasz Pani jutro na swego notaryusza o trzeciéj godzinie?
— Niech przyjdzie, to zobaczy!
— Czy niebędziesz się Pani znajdować dziś wieczór na koncercie Pani T***.
— Nie, powracam do siebie.
— Jakto, tak wcześnie!
— Tak, aby uporządkować niektóre interesa, kiedy jutro ma się odbyć poważna konferencja z najnieznośniejszym i najnaprzykrzeńszym ze wszystkich prawników.
Mówiąc te słowa, i zawsze śmiejąc się do rozpuku, wsiadła do powozu.
Powróciłem pod przysionek, zaczekać nim mój powóz także zajedzie; tam gruby Pommerive przechodząc około mnie, zaczepił i rzekł. — Już to niewierny!.... Jest to zawcześnie.... lub zapóźno...
Wzruszyłem ramionami i uśmiéchnąłem się. Poszedłem na ten koncert. — Za wielki tłok. — Dla mnie muzyka jest bez wdzięku, jeśli jej niemogę słuchać wygodnie. Powróciwszy do siebie, zastałem długi i czuły list od Małgorzaty.
Rozmawiając z nią dziś rano, przyznałem się że namiętnie lubię fiołki Parmeńskie. — Znajduję w moim salonie dwa kosze, prawdziwie kolossalne, niemi napełnione.
Ta pamięć, ta delikatna grzeczność, wzruszyła mnie, zachwyciła, lecz jednak niezawstydziła prawdziwie, że nadskakuję Pani V**, któréj świętność i żywość tak bardzo mi się podobają.
Z miłością jednak czytam list Małgorzaty; jest tkliwa i dobra, oddycha powabną tęsknotą; cieszy się z tego długiego wieczora, który samotnie przepędziła, z mojém tylko wspomnieniem. W przypisku, przypomina mi, że jutro, o trzeciéj, mamy się zejść u Panny Lenormand, aby się dowiedziéć o naszéj przyszłości.
O trzeciéj właśnie przyobiecałem przyjść do Pani V** obejrzéć jéj rysunki; co tu robić? Niemogłem zapewne kłaść na szalę mego głębokiego i prawdziwego przywiązania ku Małgorzacie, z zajęciem bardzo mocném wprawdzie, lecz tylko chwilowém, jakie we mnie wzbudziła Pani V**, również ładna i ułudna, jak była płochą i wabną.
Lecz jestem pewny przywiązania Małgorzały? jest to miłość szczera i trwała: przemijające moje stosunki z Panią V**, nienaruszą wreście w niczém tego przywiązania tak tkliwego i szczerego.
Z kobiétą tak niestałą i zmienną jak Pani de V*** stracona sposobność może się już więcéj nienapotkać, — przypadek jest jéj bożyszczem. — Pójdę więc jutro do niéj. — Wynajdę jaką wymówkę, aby odłożyć do pojutrza naszą bytność u Panny Lenormand. — Co dać za powód? — interes... z notaryuszem? — nie, było płonne zdradziectwo...
— Cóż jednak powiedzieć?
— Poddaję się wreście, ale za to przynajmniéj napiszę do Małgorzaty list jak najczulszy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tylko co odczytałem ten list napisany przezemnie do pani de Pënâfiel. List ten dobrze mi się udał, — czuły, namiętny, a to bynajmniéj nieudane, prawdziwe, głęboko uczute. Rzecz dziwna! i stale myślę aby ją zwieść, a jednakże nigdy może miłość moja ku niéj niebyła ani żywszą, ani szczerszą. — Nie mam żadnéj przyczyny kłaniać sam przed sobą, słucham co myślę...
To prawda, kocham Małgorzatę bardziej niżeli ją kiedykolwiek kochałem; dawniéj, może bym się był cofnął przed jaką ofiarą, teraz uprzedziłbym każdą, ofiarę, jakiejby mogła odemnie żądać, a jednakże powtarzam, że myślę ją zwieść!
Czyż ta myśl zawstydza mnie? czy obudzą zgryzotę? żal? — Nie.
Czyż waham się choć chwilę na tę myśl że Małgorzata może być uwiadomioną o téj niewierności i z tego powodu doznać głębokiego zmartwienia? — Nie.
Czy czuję dla pani V*** jakie wzniosłe i szlachetne uczucie? — Nie. Jest to pałająca żądza, która zdaje się że tak prędko zagaśnie, jak prędko się rozpłomieniła.
A jednak, rzecz dziwna, sam sobie jeszcze powtarzam, — zdaje mi się że bardziéj kocham Małgorzatę. — Dla czegóż to stopniowanie uczuć? Nie jestże to złudzenie? zwodnicze widmo wywołane przekonaniem o własném zdradziectwie? nie szukam-że wymówki, nakazując sam sobie, i może pomimo własnéj wiedzy, tą kłamliwą wiarą. — Nie, słucham jak myślę... zdaje mi się że niezawodnie bardziéj ją kocham.
Szczególniejsza sprzeczność! duszy! Miałażby miłość moja ku Małgorzacie zwiększać się w miarę boleści którą przeczuwam że jéj sprawię?




§ V.
Kwiecień — 18***.

DNI słoneczne?... niestety! nie; ów czas promiennego szczęścia, który trwał więcéj niż przez dwa miesiące, miał się zaćmić i stać niezadługo posępnym i smutnym...
Szczególniejszy był dzień dzisiejszy.
Dziś rano, za przebudzeniem, odebrałem list od Małgorzaty: — nieco ją gniéwa to spóźnienie kabały. Dzień ten był wigilią jéj urodzin, sądziła go stosowniejszym, dla tego że był bardziéj fatalnym.
Chcąc zakupić porcelany Sewrskiéj i Saksońskiéj prosiła mnie abym się znajdował o wpół do trzeciéj u kupca bardzo wówczas wziętego aby zasięgnąć rady mego dobrego gustu.
Udałem się na naznaczone miejsce.
Gdyś my poszli obejrzeć mebel stojący w głębi magazynu, pozostaliśmy na chwile sami.
Małgorzata prosiła mnie, abym przyszedł u niéj wieczór przepędzić, przyobiecując że mi powie swą tajemnicę pierwszego maja.
Podziękowałem jéj jak najczuléj, wydała mi się jeszcze ładniejszą jak zwykle: miała na głowie kapotkę, obszytą koronkami i przyozdobioną bławatkami, która bardzo była jéj do twarzy.
O trzeciéj, rozszedłem się z nią, i udałem do pani V**.
Pomimo pustéj naszej wczorajszéj umowy, wedle któréj miałem koniecznie uchodzić za notaryusza, jeśli chciałem się poić urokiem znajdowania się z nią sam na sam, kazałem się zaanonsować pod mojém prawdziwém nazwiskiem, i zastałem ją samą.
Pokazała mi swoje akwarelle, które były prześliczne, gdyż jest najdoskonaléj ubogaconą talentami. — Aby jednak czemciś się odznaczyć twierdziłem że są niedobre, że rysunek niepoprawny, koloryt fałszywy i przesadzony, wykonanie niepewne i niezręczne.
— Wcale się na tém nie znasz, — rzekła śmiejąc się, — posiadam piękny talent; lecz że sam rysujesz, jest to tylko zazdrość.
— Nigdy się niezgodzimy w tym przedmiocie; pani znajdujesz swe akwarelle dobre, a ja je znajduję złe, nie mówmy więc o tém; mówmy o przedmiocie, na który pewno się zgodzimy.
— A jakiż to przedmiot?
— Jest to, Pani, doskonałość twego dowcipu i piękności.
— Otóż Pan się bardzo mylisz; bo przybierając z kolei rolę krytyka, przed chwilą tak niesprawiedliwie użytą kosztem mych biédnych rysunków, odpowiem Panu, że jeśli mnie znajdujesz zachwycającą, ja siebie znajduję szkaradną, bo mam z tysiąc najbrzydszych przymiotów. Że więc nigdy nieporozumiemy się w tym względzie, mówmy o czém inném.
— Niestety! jest to uprzedzenie z twéj strony, pani; na nieszczęście dla mnie, niemasz pani wszystkich zachwycających wad, które bym sobie życzył widzieć w tobie, a nadewszystko...
— Prawdziwy waryat z ciebie, chceszże tymczasem abym ci dała dowód mego ohydnego charakteru?
— Najgoręcéj tego pragnę.
— Posłuchaj mnie więc, a nadewszystko nieprzerywaj mi. Jedna z mych poufałych przyjaciółek. także niezmiernie złośliwa, chciała wywrzeć zemstę przeciwko jednéj ze swych znajomych; niepotrzebujesz wiedziéć dla czego chciała się zemścić. Przyjaciółka moja była piękna, lub raczéj ładna, żywa, zalotna, płocha. Co wszystko wymieniam jako przymioty, względnie do twego żądania, a bynajmniéj nie jako wady; dodaj do tego dowcip dość zabawny, wiele powabu, i ujmującą łatwość w pożyciu; a będziesz miał jéj portret. Kobiéta, na której moja przyjaciółka chciała się pomścić, była piękną także, Jęcz zarozumiałą, dumną i fałszywą w najwyższym stopniu; zdawało się jednak że się naprawdę rozkochała w pewnym mężczyźnie... Dla czegóż bym nie miała wyznać? tak jest, w mężczyźnie bardzo przyjemnym, dość odznaczającym się, który, słowem, niebyt podobny do wszystkich, dziś wesoły, zabawny, przyjemny; jutro dziwaczny, kwaśny, nudzący i znudzony. Jednakże, w jednym z swych pięknych dni rozsądku, okazał się bardzo zajęty moją przyjaciółką, któréj się także podobał, za nadto może podobał.... Przyjaciółka przyszła zasięgnąć odemnie rady.
— Mam nadzieję żeś poradziła twéj przyjaciółce to, cobym jéj sam był poradził, aby się pomściła na kobiécie pełnéj zarozumienia, uszcześliwiając potajemnie człowieka wyłącznego. Pensjonarka nawet była by się tego domyśliła; sposoby najprostsze są zawsze najlepszemi.
— Nie przerywaj-że mi. Przyjaciółka oczekiwała mego zdania, chciałam poznać charakter człowieka wyłącznego, czy był pewny, szczery, czy też niedyskretny i roztrzepany.
— I cóż pani?
— Był to jeden z tych łudzi dosyć rzadkich, którym kobiéta wszystkiego może się zwierzyć, którzy rozumieją wszystko, oceniają wszystko, przypuszczają wszystko, choćby potém mieli szczerze powiedzieć co myślą, lecz zagrzebują powierzenie się w najniedostępniejszéj tajemnicy. Jeśli tak się rzecz ma rzekłam do mojéj przyjaciółki, jeden ci tylko środek pozostaje to jest, niedbać na nic, być śmiałą, odważną, lub raczéj być tém, czém, my kobiéty, prawie nigdy nie jesteśmy, — szczerą i prawdziwą; — słowem, powiedz do człowieka wyłącznego:
»Chcesz mi się podobać: lecz wiem że jesteś kim innym zajęty; podzielane przywiązanie, nie tylko nie jest dla mnie stosowném, lecz jeśli przyjmę twe starania, chcę dowodu, sposobu pewnego, uczynienia niepodobieństwem, na przyszłość, powrócenie się do osoby którą mi poświęcisz. Słowem, przyśléj mi wszystkie jéj listy, z biletem wyraźnym i bardzo kompromitującym w tym przedmiocie, i.... przyszłość należy do szczęśliwych”... A co! czyż niedawałam okropnéj rady mojéj przyjaciółce? — rzekła do mnie pani de V** dokończając swe opowiadanie.
— Mógłbym pani odpowiedziéć, dzięki tejże saméj allegoryi, i utworzyć sobie natychmiast poufałego przyjaciela, który by się znalazł właśnie tym wyłącznym człowiekiem twéj poufałéj przyjaciółki. Ale posłuchaj pani, tylko żadnych wykrętów, mówmy szczerze; pani dość mnie znasz, ayś nie miała wiedziéć że umiem dochować tajemnicy. Czyż zdrady odemnie żądasz? Czyż tylko pod tym warunkiem miałbym być od ciebie przyjęty?
— Ależ pan jesteś chyba waryat.
— Bynajmniéj.
— Ale pocóż wnosić, że to, co mówię o mojéj przyjaciółce jest tylko pozorem mówienia saméj o sobie? i że mi chociaż przez myśl przeszło przyjmować pańskie starania?
— Zgoda, przypuść pani że człowiek wyłączny tak mówił, a nie ja.
— Otóż tak, to dobrze, tak to można porozmawiać, wracamy do rzeczywistości. Spytałbyś więc mojéj przyjaciółki, czy prawdziwie żąda po tobie zdrady? A gdyby jéj żądała, cóż byłbyś jéj odpowiedział?
— Że się czuję zdolny, szczególniéj z mą, popełnić wszelkiego rodzaju niewierności lecz że nigdy niepopełnię zdrady.
— A gdyby moja przyjaciółka naznaczyła jednak tę cenę za swą miłość?
— To niepodobna.
— Jakto?
— Byłbym to wziął za żart, i żadnym sposobem niechciał uchodzić za dudka.
— Dla czego żart?
— Bo niema kobiéty, która by mogła miéć myśl podobną:
— To trochę za wiele!
— Ja tak sądzę.
— Żadnéj kobiéty?
— Żadnéj!
— Lecz ja Panu powiadam, żem to doradziła mojéj przyjaciółce.
— Pozwól mi Pani wątpić o tém co powiadasz.
— To do niewytrzymania, przyszła nu na myśl ta zdrada, i poradziłam ją méj przyjaciółce, upewniam Pana.
— Nie mogę Pani uwierzyć; znam aż nazbyt szlachetność twego charakteru, aby dać wiarę własnym twoim oczernieniom.
— A przypuśćmy też teraz gdybym to Panu samemu powiedziała.
— Mnie?
— Panu.
— Niemogę przypuszczać niepodobieństwa.
— Lecz do Pana to teraz właśnie mówię.
— Prawdziwie mi to Pani powiadasz? Czynisz mi te warunki?
— Jak najprawdziwiéj.
— No, to na serio chcesz ze mnie sobie zażartować.
— Jesteś Pan przynajmniéj niezarozumiały.
— Bardzo pyszny i owszem, iż nieprzypuszczaim że mnie Pani sądzisz zdolnym do popełnienia podłości. Ale niemówmy już o innych, pomówmy o sobie, przyjmę moje starania bezwarunkowo, lub raczéj pod warunkiem, że mnie będziesz czynić niewiernym, tyle razy, ile ci się podoba.
— A te listy?
— Jeszcze to szaleństwo! Sądzisz wiec że niepostrzcgam iż to jest zresztą bardzo zręczny sposób doświadczania mnie? dowiedzenia się czy możesz śmiało rachować na moje uczciwość w miłości? to też, mówiąc między nami, ostrożność ta z twéj strony każe mi wróżyć bardzo wiele dobrego.
— Niezbywa ci przynajmniéj na zaufaniu:
— Czyż to próżność, żądać, mocną miéć nadzieję?
— Te listy? te listy?
— Zawsze te żarty? Co do téj próby, powtarzam, znajduję ją doskonałą, gdyż któraż kobiéta mogłaby miéć nawet zaufania, szacunku lub czułości dla mężczyzny zdolnego do podobnej nędzoty? nie powinażby się obawiać aby kiedyś, jéj listy także?...
— Pewno, żeby się mogła obawiać, gdyby była tak głupią, żeby pisała... — dodała pani de V***, ze śmiałém zapewnieniem, które mnie obraziło....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przy końcu rozmowy, przekonałem się że pani V*** tylko kosztem téj zdrady czyniła mi jakąś nadzieję.
Wyrachowanie to zdało mi się podwójnie ohydném z jéj strony: dla tego zapewne iż obrażało moję miłość własną, bo u pani V*** chęć zemszczenia się na pani Pënâfiel (a nieznałem powodu téj zemsty) przewyższała upodobanie jakie znajdowała w méj osobie.
Wyszedłem od pani V** dość zawiedziony. Rachowałem na widzenie się, jeśli nie bardziéj czułe, to przynajmniéj daleko bardziéj stanowcze; bo pani V*** taką miała sławę, iż sądziłem że starania moje bez żadnego warunku zostaną przyjęte; a warunki, które tak stanowczo na mnie wkładała, były zarówno uciążliwe jak niepodobne do przyjęcia.
Rzecz dziwna! o ile wczoraj, gdym myślał zwieść Małgorzatę, miłość moja ku niéj, zdawała mi się zwiększać... podobnie dzisiaj, gdy mi się nieudała zamierzona zdrada, przywiązanie moje zdawało się ostygać. Wrażenie to, może przesadzone, będzie zapewne chwilowém, — lecz go doznaję.
Myśląc o wieczorze, który mam z nią przepędzić, czuję iżbym się był okazał daleko czulszym, daleko przyjemniejszym, gdybym miał jakowe istotne przekroczenie do wyrzucania sobie, i ukrywania przed nią.
Dobrze sobie zapewne postąpiłem, odmawiając pani V*** tego, czego się po mnie spodziewała; lecz postępek mój, jakkolwiek naturalny, niezaspakajał bynajmniéj mojego sumienia; bo, ponieważ Małgorzata daleko bardziéj mi się podobała niżeli jéj nieprzyjaciołka niewahając się pomiędzy niemi, żadnéj nieuczyniłem ofiary.
Jednakże niepodobna mi prawie nieczuć jakiegoś gwałtownego gniewu przeciwko pani de Pënâfiel, kiedy pomyślę, że gdyby nie ta nie przyjaźń, którą obudziła w pani V**, byłoby mi zapewne łatwo być dla niéj chwilowo niewiernym, a niewierność ta miałaby dla mnie wielki urok.
Nic bardziéj samolubnego, niesprawiedliwszego, okrutniéj śmiesznego jak gniew mój przeciwko Małgorzacie, dla tego że mnie mimowolnie pozbawiła przyjemności, któréj rozgłos mógł stać się dla niéj gorzkiém cierpieniem.
Przyznaję się do tych nędzot; lecz tak myślę, i pod wpływem to takowych myśli udam się do pani de Pënâfiel.
— Co ztąd wyniknie? Nie wiem, lecz smutne mam przeczucie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.