Strona:PL Sue - Artur.djvu/429

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i świetne oczy... potém, przymknąwszy je na wpół i głębokie wydając westchnienie, zdechł.
Nigdy może tak nie kochałem, ani kochać niebędę konia; ale on był tak pojętny, tak piękny, tak pełen energii i siły, tyle posiadał zręczności połączonéj z tak wielką odwagą! Nie cofał się przed niczém, chociażby chodziło o zawady, przed któremi nie jeden koń byłby stanął niepewny, on, dumny, śmiały i spokojny, przybywał, i igraszką dla niego było ich przeskoczenie. A potém miał zawsze minę tak swobodną i tak wesołą choć pod wędzidłem! Zdawało się iż dzielny ten zwierz nie ulega mu, lecz przyjmował je jako ozdobę.
Biédny Kandyd! on był moją odwagą, moją pychą! Ufny w jego sile, narażałem się bez obawy na niebezpieczeństwa, na które, gdyby nie on, byłbym zbladł zapewne,
Ufny w jego szybkość i uporczywą energią, przyjmowałem każde wyznanie. — Biédny Kandyd! — jego szybkość, jego uporczywa energia, to go właśnie zabiło.
On jeden z pomiędzy mych koni mógł dokazać tego co dokazał, a czego rzadko który mógłby dokazać; dzielnie dopełnił swéj powinności, zjednał mi uśmiech Małgorzaty, a potém zdechł.
Biédny Kandyd! wiedziałem dobrze na co go