Artur (Sue)/Tom II/Rozdział ósmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Artur
Wydawca B. Lessman
Data wyd. 1845
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Arthur
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział 8.
― MAŁGORZATA. ―
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdym wszedł do pani de Pënâfiel, jedna rzecz zdziwiła mnie niezmiernie: to jest, że ją zastałem w téj saméj postawie, w jakiéj ją odszedłem.
Twarz jéj była matowo i jednostajnie blada, przerażająca do widzenia; każdy by sądził że to maska marmurowa.
Ta chorowita bladość, tak nagle rozpostarta po jéj rysach, ten wyraz boleści, zarazem mocnéj i uległéj, wzruszyły mnie wówczas tak głęboko, że wszystkie moje rachuby, ze wszystkie moje rezonowania, wszystkie moje nędzne podejrzenia, zniknęły natychmiast; zdawało mu się że ją dopiero zaczynam kochać, najufniejszą, najszczerszą miłością. Ani pomyślałem nawet prosić ją o przebaczenie za wszystko, co tylko było ohydnego w mojem postępowaniu.
W téj chwili nie wierzyłem w tą nieszczęsną przeszłość; sam nie pojmuję przez jakowy urok, zapominając smutną scenę tego poranku, zdawało mi się iż powinienem ją był pocieszać w okropném zmartwieniu, które mnie bynajmniéj się niedotyczyło; już miałem rzucić się jéj do nóg, gdy rzekła do mnie głosem, który mi przykrość sprawił, tak mi się wydał boleśnie zmienionym, pomimo tonu stałości który starała mu się nadać: — Chciałam się z Panem widzieć raz ostatni... chciałam, jeśli sam potrafisz je sobie wytłumaczyć, spytać się Pana o znaczenie wyrazów dziwnych, któreś nu powiedział dziś rano: chciałam wreście uwiadomić Pana...
Tutaj biédne jéj usta, ściągając się, zadrżały tem lekkiem niowolnem poruszeniem, prawie konwulsyjném, jakiego doznają, gdy łzy cisną się do oczu, a chcemy przytłumić łkania. — Chciałam.... — powtórzyła raz jeszcze pani de Pënâfiel zagasłym głosem. I nie mogąc dalej mówić, bo jéj łzy niedozwalały, ukryła swą głowę w rękach, i usłyszałem tylko te słowa, wymówione rozdzierającym i stłumionym głosem;
— Ach! biednaż ja nieszczęśliwa kobiéta.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— O wybacz! wybacz! Małgorzato! — zawołałem, padając jéj do nóg, — ależ, czy niewiedziałaś że ja ciebie kochałem że cię kocham!!!..
— Kochasz mnie?...
— Z zapałem, do szaleństwa!
— Kocha mnie!! śmie mówić że mnie kocha.... wykrzyknęła tonem oburzonym.
— Dziś rano! tajemnica méj duszy ze dwadzieścia razy błąkała się po ustach; lecz widząc się tak nieszczęśliwą... słuchając twych zwierzeń się, tak rozpacznych....
— I cóż?...
— Icóż!... sądziłem, tak jest, sądziłem, że inna miłość, niepoznana, pogardzona, znieważona może, sama była przyczyną tych zmartwień, które mieniłaś bez żadnéj przyczyny.
— Ty mogłeś tak sądzić... ty!... — I wzniosła oczy do nieba.
— Tak jest, tak sądziłem... i zwaryowałem prawie z zawiści, z rozpaczy; bo każde ze zwierzeń się twoich zadawało mi ranę, było dla mnie obelgą... pogardą... dla mnie! dla mnie co cię tak bardzo kochałem!!!
— I ty mogłeś tak sądzić... ty!... — powtórzyła Małgorzata spoglądając na mnie z bolesném wzruszeniem, gdy tymczasem dwie łzy zwolna toczyły się po jéj wybladłych policzkach.
— Tak jest... i jeszcze tak sądzę...
— Jeszcze tak sądzisz!... Ależ!... bierzesz mnie chyba za istotę niegodną? To więc niw wiesz?...
— Wiem, — zawołałem, przerywając jéj, — wiem że cię kocham do szaleństwa... wiem, że z powodu innego mężczyzny, cierpisz może to samo, co ja cierpię dla ciebie!... Otóż ta myśl w rozpacz mnie wprawia, zabija i odjeżdżam..
— Odjeżdżasz!...
— Dziś wieczór... Niechciałem się już widzieć z tobą... potrzebowałem całéj mojéj odwagi... i będę ją miał...
— Odjeżdżasz!... Ależ, o mój Róże!.... mój Boże!.... a Ja! — zawołała Małgorzata.
I złożyła ręce z wyrazem błagającym i rozpacznym, klękając na krześle obok niéj stojącym....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Niezdołam wysłowić upojenia, jakie mi sprawiły te ostatnie słowa Małgorzaty... a ja!

Mniemałem słyszeć, nie wyznanie jéj miłości, lecz krzyk jéj duszy rozdartéj, która w mojém tylko jeszcze przywiązaniu miała nadzieję. Chociaż ciągle sądziłem ją będącą pod wpływem miłości wzgardzonéj, nie miałem jednak odwagi wznowić rausza scenę, jednakże nie mogłem się wstrzymać aby jéj niepowiedziéć boleśnie:
— A ten portret?...
— Oto jest, — rzekła, podając mi medalion, z kryształem nadtłuczonym.
Skorom wziął ten portret do ręki, uczułem na chwilę niewysłowione wzruszenie i obawę, lękałem się spojrzeć na tę twarz, którą zapewne znałem dobrze; jednakże, przezwycieżając tę płonną bojaźń, spojrzałem... Rysy te były dla mnie zupełnie obcemi; zobaczyłem szlachetną i piękną twarz, na któréj połączała się łagodność z powagą; włosy były ciemne, oczy błękitne, fizjonomia pełna dowcipu i wdzięku, ubiór najprostszy, który zdobiła jedynie orderowa wstęga, pomarańczowa z błękitnemi brzegami, i złota emaliowana gwiazda, błyszcząca, po lewéj stronie, na piersiach.
— A ten portret? — rzekłem smutnie do Małgorzaty.
— Jest to portret człowieka, którego najbardziéj kochałam, najbardziéj poważałam w święcie; jest to... portret Pana de Pënâfiel...
I rozpłynęła się we łzach, zasłoniwszy oczy obu rękami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszystko wówczas zrozumiałem... i sądziłem że umrę ze wstydu... ze zgryzoty...
To jedno słowo wykrywało mi całą przeszłość i okropną niesprawiedliwość moich podejrzeń. — Ach! jakże musisz mną pogardzać, nienawidziéć mnie!.... rzekłem jéj boleśnie zgromiony.
Nic nieodpowiedziała, tylko podała mi rękę, którą ucałowałem na klęczkach, może z większém jeszcze poszanowaniem niżeli miłością.
Małgorzata zwolna się uspokoiła. Dopóki żyć będę, niezapomnę pierwszego jéj spojrzenia, gdy podniosła na mnie swe oczy jeszcze łzami zalane, tego spojrzenia, które malowało zarazem wyrzut, przebaczenie i litość.
— Bardzo byłeś okrutnym, lub raczéj bardzo niedorzecznym, — rzekła mi po dość długiém milczeniu, — lecz nie mogę gniewać się za to na ciebie. Powinnam była wszystko ci powiedziéć, więcéj jak dwadzieścia razy chciałam to uczynić, lecz obawa nieprzezwyciężona, mina twa ironiczna i zimna, twe nagłe i niepojęte nawrócenie się do wierzenia w szczęście światowe... słowem, wszystko przestraszało mnie....
— Ach! wierzę, wierzę temu; będzieszże też mogła mi przebaczyć kiedykolwiek?... Lecz ty mi przebaczysz, nieprawdaż? przebaczysz mi, skoro pomyślisz, jak bardzo musiały mnie dręczyć moje ohydne podejrzenia. Ach! gdybyś wiedziała jak boleść czyni niesprawiedliwym i zawziętym! Gdybyś wiedziała co to jest powiedzieć sobie... Ja, ja ją kocham do uwielbienia; jéj rozum, jéj dusza, jéj osoba, nieposiadają takiego powabu, takiego wdzięku, takiego odcienia, któregobym nieumiał ocenić, któregobym niepodziwiał na klęczkach; ona jest dla mnie wszystkiém, ją nad wszystko wyżéj cenię... a jednakże inny!!.. Ach! czy wiesz że taka myśl śmierć zadać może... Pomyśl o tém... a będziesz się litować, a zrozumiesz, a usprawiedliwisz moje uniesienia, za które śmiałbym się prawie ni płonić.... tak bardzo ucierpiałem!
— Czy ci nie przebaczyłam, mówiąc, powróć! po tak okropnym poranku? — rzekła z niewysłowioną dobrocią...
— O! życiem mojém! całém mojém życiem! odpokutuję za tę chwilę szału, obłędu. Małgorzato, przysięgam, będziesz miała we mnie najwylańszego przyjaciela, brata najtkliwszego; pozwól tylko uwielbiać się, pozwól abym codziennie przyglądał się, w twéj osobie, skarbowi szlachetności, niewinności i wdzięku, który na chwilę mogłem niepoznać... A zobaczysz, zobaczysz czy jestem godny twego zaufania...
— O! teraz wierzę że jesteś godny, i dowiesz się też o wszystkiém, tak jest, lepiéj mi teraz, ty mnie uspokajasz i względem mnie, i względem samego siebie; powiem ci teraz wszystko, powiem to, co nieśmiałam ani chciałam powierzyć nikomu innemu, a jednakże nie sądź, — dodała ze smutnym i łagodnym uśmiechem, — że chodzi o tajemnicę bardzo nadzwyczajną... Nic prostszego jak to co usłyszysz, będzie to tylko poparciem téj prawdy: — Że jeśli świat przenika prawie zawsze uczucia fałszywe i występne, nigdy ani na chwilę niedomyśla się uczuć naturalnych, prawdziwych i szlachetnych.
— Ah! co za wstyd, co za zgryzota dla mnie, żem podzielał tyle głupich, tyle złośliwych przesądów! Dla czegóż niesłuchałem instynktu mego serca, który mówił mi zawsze: Wierz w nię! Z jakiemże dumném szczęściem, sam jeden może tylko, byłbym czytał w twéj duszy, tak szlachetnéj i tak czystéj!...
— Pociesz się mój przyjacielu, ja ci sama w niéj czytać pomogę; nie jestże to dowieść ci że więcéj mam zaufania w tobie, niżeli go sam masz w sobie? Jeśli chcę ci wszystko powiedzieć... nie jestże to okazać ci nakoniec, że jesteś może jedyną osobą, której szacunek mnie obchodzi, o który dbam, słowem? Tłumacząc ci też pozorną szczególność mego życia, które obmowa tak przeistoczyła, spodziewam się, pragnę, żądam na przyszłość módz myśleć głośno w twojéj obecności. Lecz to wyznanie wymaga kilku słów względem przeszłości; posłuchaj mnie więc, będę mówić krotko, bo będę mówić prawdę. Bardzo bogata dziedziczka, wolny mając wybór, popsuta hołdami, które zarówno ściągały się do niego majątku jak i do osoby, w ośmnastym roku życia nikogo jeszcze nie kochałam. W podróży, którą odprawiłam do Włoch z Panem i panią de Blémur, Pan de Pënâfiel został mi przedstawiony. Chociaż bardzo młody jeszcze, był już Ambassadorem Hiszpańskim w Neapolu w okolicznościach politycznych bardzo trudnych; jest to dosyć powiedziéć Panu jak wysoki musiał posiadać rozum; osądź teraz jego rysy, i pokazała mi medalion, — szczególniejszy powab w rozmowie, rzadka gruntowność zasad, nadzwyczajna szlachetność charakteru, gust doskonały, liczne wiadomości, takt wyborny we wszystkich sztukach nadobnych, imię znakomite, wielki majątek, a znać go będziesz. Zobaczyłam go, oceniłam, pokochałam. Nic prostszego jak wypadki naszego połączenia gdyż wszystko w nas odpowiadało sobie. Wkrótce po pierwszém naszém widzeniu się, błagał abym mu powiedziała, czy go upoważniam do proszenia o moją rękę, pragnąc, chociaż najzupełniéj miałam wolny wybór, oszczędzić mi same nawet nudy wybadywania ze strony wuja. Wyznałam mu prostodusznie radość jaką mi sprawi jego oświadczenie się, lecz że także miałam zanieść do niego proźbę, to jest, aby porzucił zawód, który miał go nazawsze wydalić z Francyi, i przyobiecał mi opuścić Hiszpanię. Odpowiedź jego była szlachetna i szczera. — Mogę, — rzekł, poświęcić ci, i być tém poświęceniem szczęśliwy, marzenia méj duszy, ale niepoświęcę dobra mojego kraju. Skoro dokończę poselstwo, powrócę do Madrytu podziękować królowi za jego ufność, zdać mu sprawę, jak się spodziewam, pomyślnego skutku mojéj negocyacyi, a potém najzupełniéj należeć będę do ciebie, i najdrobniejsze twoje zadowolę życzenia. — Tak postąpił jak mi powiedział: otrzymał to, czego Rząd jego pragnął, udał się do Madrytu, pożegnać się z królem, powrócił i zostaliśmy połączeni. Raz tylko wspomnę ci o mojém szczęściu, aby ci powiedziéć że było wielkie, i podzielane.... Lecz ponieważ w oczach świata, wszystko w tém małżeństwie było najdoskonaléj stosowném, świat upatrywał w niem tylko małżeństwo najzupełniéj z interesu i przyzwoitości.
— To prawda, zawsze przynajmniéj słyszałem iż tak mówiono; dodawano nawet, że chociaż pani zostawałaś w najlepszych stosunkach z Panem de Pënâfiel, żyliście pomiędzy sobą, jakto się często zdarza, jak osoby najzupełniéj sobie obco.
— Jakkolwiek fałszywą, niestety! jakkolwiek dziwaczną była podobna pogłoska, musiała jednak znaleść wiarę; bo szczęście nasze było tak proste i niewymuszone, że świat, prawie nieznający uczuć prawdziwych, niemógł w nie uwierzyć; potém, bardzo rzecz naturalna, żeśmy niejako pokrywali tajemnicą nasze szczęście: jakżeż, towarzystwo, nazwyczajone żyć obmową i zgorszeniem, mogło przypuścić na chwilę, aby młoda kobiéta i mąż powabny, oboje równic bogaci i równego urodzenia, mieli uwielbiać się i żyć najzupełniéj tylko jedno dla drugiego? Niestety! nic jednak większą prawdą niebyło...
— Niezdołasz uwierzyć, jak teraz wszystko jasno się tłómaczy w méj myśli? Czy przypominasz sobie to wnioskowanie, równie niedorzeczne jak złośliwe, podczas wyścigów, na których znajdował się Izmael?
— Bez wątpienia.
— Otóż właśnie! twoje małżeństwo zostało wytłumaczone również zdradziecko. Ponieważ ono niebyło oczywiściéj nienagannym jak twoje postępowanie, potwarz ułożyła ci życie tajemnicze, skryte, najzupełniéj fałszywe na pozór; było to do nieuwierzenia. Mówiono o przebraniach, o małym domku, sam już nie wiem o czém?
— Gdybym nie była tak smutna, uśmiechałabym się wraz z tobą, mój przyjacielu, z tylu szalonych złośliwości; lecz zbliżam się do chwili mych wspomnień tak okrutnéj... tak straszliwie bolesnéj, — i podała mi rękę, — iż potrzebuję całéj mojéj odwagi... Po trzech latach życia najzupełniéj: najnamiętniéj szczęśliwego... po...
Lecz niemogąc daléj mówić, Małgorzata rozpłynęła się we łzach, i przez kilka chwil milczała....
— Tak jest, tak, wiem, — rzekłem klękając przed nią; — wiem jakeś się okazała podziwienia godną i poświęcającą się w téj okropnej chwili. Teraz, kiedy znam twą duszę, teraz, kiedy znam tego co ją zapełniał, który ją zapełnia jeszcze całém swojém wspomnieniem, pojmuję co musiało być, co jest jeszcze strasznego dla ciebie w tym wiekuistym rozdziele!
Po kilku chwilach milczenia, Małgorzata znowu się odezwała: — O! dziękuję! dziękuję ci! że mnie tak rozumiesz!! Boże! od téj okropnéj chwili, pierwszy raz łzy moje nie są gorzkiemi, gdyż mogę wynurzyć moje serce, powiedzieć przynajmniéj jak bardzo kochałem, jak wiele cierpiałem... Ach! dopóki byłam szczęśliwą leni bezimienném szczęściem, niepotrzebowałam powierzać go nikomu, lecz potém... o, potem!... przymus ten, był okropny Gdybyś wiedział jak żyłam! Być przymuszona ukrywać mą boleść, jak ukrywałam niegdyś moje szczęście! Bo komuż mogłabym była powiedzieć: Cierpię? Któżby mi był uwierzył? Któżby mnie był żałował? któżby mnie pocieszył?... Świat ma nieraz litość nad uczuciem występném,... lecz dla tak świętego zmartwienia jak moje, zachował same tylko szyderstwa! gdyż w jego oczach jest śmiesznością lub kłamstwem... Opłakiwać swego męża!... gorzko go żałować, żyć udręczającemi wspomnieniami, istnieć jedynie myślą istoty która była nam drogą... któżby temu uwierzył?... A potém pocóż to powiadać? Komu powiadać? Moi krewni byli ludźmi zbyt światowemi aby mnie zrozumiéć; prócz tego, wyznać muszę, taką byłam egoistką w szczęściu, że, dopóki trwało, niestarałam sobie zapewnić ani jednego przyjaciela. On... on, niebyłże wszystkiém dla mnie?... Komuż potrzebowałabym powtarzać jak bardzo byłam szczęśliwy prócz niego jednego?... Zresztą, z nieprzewidywaniem właściwém wszystkim szczęśliwym, nigdy ani pomyślałam, że nieszczęście i mnie dosięgnąć może...
— O! musiałaś być bardzo nieszczęśliwą! Biedna kobiéto! udręczenia boleści samotnéj tak są okropne!
— O! bardzom cierpiała, wierzaj mi! Prócz tego, sama niewiem przez jaką słabość, któréj teraz sama się wstydzę, nieraz samotność przerażała mnie; w cieniu i śród milczenia, boleść moja wzrastała... wzrastała, i stawała się nieraz tak groźną, iż mnie okropny przestrach ogarniał; to też prawie obłąkana, chroniłam się wśród tego świata, który nienawidziłam jednakże; ależ bo potrzebowałam prawie wtenczas jego gwaru, jego blasku, aby się uchronić na chwilę przed tém skupieniem się moich myśli, które by mnie do waryacyi przywiodło... Potém, nieco uspokojona, znowu zaczynałam przeklinać próżne uciechy, które śmiały zagłuszyć moje zmartwienia.... płakałam nad mojém tchórzostwem... i dni moje upływały wśród tych sprzeczności, zarówno straszliwych, jak niewytłumaczonych. To nie wszystko jeszcze, wiedziałam że moja boleść była okropnie potwarzaną, a nie mogłam i niechciałam się usprawiedliwić... O! gdybyś i to jeszcze wiedział, jak to okropnie miéć tylko prawdę na swą obronę... lecz prawdę tak świętą, tak czczoną, iż nieśmiemy jéj zbezeczcić, opowiadając ją obojętnym lub niewierzącym!!
Małgorzata znowu płakała, potém daléj mówiła po chwili milczenia. — Teraz zrozumiesz, nieprawdaż, dla czego pogardzam wszystkiém i wszystkiemi? Rozdrażniony zmartwieniem, humor mój, stał się podejżliwym i fantastycznym; ponieważ nikt nie mógł odgadnąć tego przyczyny, zaczęłam uchodzić za dziwaczkę... Ludzie którzy mnie otaczali wydawali mi się pospolitemi, w porównaniu z tym, którego wspomnienie zawsze świętém dla mnie będzie; uchodziłam za pogardną lub skrytą. Nakoniec, ta koketerya bez pozornego celu którą mi wyrzucano, lub raczéj któréj naznaczano powody najbardziéj gorszące, otóż! i ta była jeszcze hołdem składanym jego pamięci. Stroiłam się tak, bo lubił widzieć mnie tak ustrojoną; to otoczenie się, te kwiaty, to słabe światło, w którém miał upodobanie osłaniać me rysy, niestety! wszystko tobyło dlamnie tylu drogiemi i szacownemi wspomnieniami. Nakoniec, ta nauka nawet, z którą się za bardzo może popisywałam, była smutnym odblaskiem przeszłości; gdyż bardzo często lubił rozmawiać ze mną, o najrozmaitszych wiadomościach. Mamże jeszcze dodać, drogi przyjacielu? Żyjąc sama jedna, liczba służących moich może się wydaje za wielką; uchodzę też za dumną i próżną; a jednakże, dla tego tylko że ten dwór był jego dworem, dla tego religijnie go dochowałam... Teraz znasz tajemnicę mego życia; nim cię poznałam, niedbałam bynajmniéj że uchodzę za fantastyczkę, pełną próżności i wabności; najohydniejsze pogłoski były da mnie obojętnemi... Lecz odtąd jak oceniłam ile masz wspaniałości i szlachetności w sercu, odtąd nadewszystko, gdym postrzegła, ile obmowa, upoważniona może mojém postępowaniem, o którego tajemnicy świat nie wie, mogła wpływ na ciebie wywierać... na ciebie, ktorego szacunek, którego przywiązanie tak mi są drogie... chciałam abyś ty przynajmniéj... abyś ty mnie nie sądził podobnie jak inni... Prócz tego nieraz broniłeś mnie wspaniale: chciałam ci dowieść że domyślność twego serca była również szlachetną jak sprawiedliwą... A jednakże, pozostaje mi jeszcze jedno uczynić wyznanie... przykre bardzo.
— Małgorzato, zaklinam cię...
— Otóż, — dodała płoniąc się, — długo walczyłam z tą chęcią; dziś rano nawet, gdyś mnie zeszedł tak nieszczęśliwą, tak zapłakaną, błagałam Boga aby mi udzielił siły do oparcia się potrzebie jakiéj doznawałam, usprawiedliwienia się w twych oczach.
— Dlaczego?.... ach! powiedz dla czego? czyż nie jestem godzien twojego zaufania?
— O! jesteś, jesteś godzien... będziesz go godzien, wierzę w to... lecz... lecz gorzko wyrzucałam sobie, że nie jestem już dość silna czystością moich postępków, szczerością moich żalów, aby pozostać w twych oczach... obojętną na potwarze świata... bo to może powinno mnie przerażać na przyszłość.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

(Tu brakuje dość znaczna liczba kart dziennika nieznajomego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.