Przejdź do zawartości

Akta Babińskie/Xiążeczka druga/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Akta Babińskie
Wydawca Józef Ignacy Kraszewski
Data wyd. 1844
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKTA


BABIŃSKIE.


PISMO


NIE-PERJODYCZNE I NIE-ZBIOROWE.


WYDAWCA


J. I. KRASZEWSKI.


Ridento castigat...
(Ze staréj kurtyny Teatru Lubelskeigo).




Xiążeczka druga.




WILNO.


Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego

1844.


Pozwolono drukować pod warunkiem złożenia po wydrukowaniu exemplarzy prawem przepisanych w Komitecie Cenzury.
Wilno, 1843 r. 27 Listopada.
Cenzor Jan Waszkiewicz.







SPIS RZECZY
w xiążeczce drugiéj.




Stron.
Wstępne słówko 
 7
Filozofja. Cywilizacja i przyszłość buraka 
 13
Jeszcze filozofja 
 41
O przyjaźni i przyjaciołach 
 49
Noc 
 59
Kometa 1843 roku 
 67
Jak się piszą krytyki 
 79
Okruszyny : Gazety Francuzkie — Mikro­kos­mos — Świat ateuszów — Jest, co widzim 
 93







WSTĘPNE SŁÓWKO.




Wstępne słówko.

Niewyśmienicie znaleźliście mi się, kochani moi Czytelnicy, z piérwszym zeszytem Akt Babińskich!! Spodziewałem się (nie pochlebiając sobie) więcéj po was współczucia (wyraz charakterystyczny, naszemu okresowi właściwy). Ale cóż robić? Wiele się rzeczy przebaczać musi. — Przebaczam więc, bo gniewać się na was nie mogę. I na coby się to przydało z wami? Już i tak poczynacie széroko ziewać nad polskiemi xiążkami, poczynacie obojętniéj coraz na nie poglądać, poczynacie się z niemi kłócić, aby tylko mieć pretext wycofania się przystojny. Zarzucacie literaturze różne dziwne zbrodnie, bo macie intencją ją zdradzić. Stara sztuka! Wszyscy mężowie i kochankowie robią tak od kilkuset lat, gdy chcą rzucić żonę lub kochankę. Starają się wynaleźć winę strony przeciwnéj, gdy wina jest tylko w nich samych.
Jeszczeż to przebaczone mężóm i kochankóm, których niestałości tak wymównie dowodzą wszystkie statystyczne rachuby ekonomików­‑moralistów, że ją za normalną i konieczną uważać przywykliśmy. Ale wy! wy! to jest, ty, szanowna Publiczności, możeszże po chwilce i chwileczce, mgnieniu oka opamiętania, wracać do dawnéj niestałości i cudzołożnych, pokątnych miłostek z Francuzami!
Nie chciałbym temu wierzyć, ale PP. Wydawcy tak nielitościwie obcinają honorarja autorskie, z powodu, że xiążki polskie znowu pokupu nie mają, iż wierzyć temu muszę. Tyś temu winna, szanowna Publiczności, bo ci już smak do swojego, do polskiego, do krajowego przeszedł. Dostałaś niestrawności od polskich xiążek i chcesz się kurować francuzkiemi znowu?
Posłuchajcież, bądźcie łaskawi, moich perswazij, (nie dla prywaty tu wciągnionych, bobym dał nie tylko co mam, ale co mieć mogę, żeby ci kupić rozum i stałość), posłuchajcie, a potém zakochajcie się z lichem choćby w hotentockiéj literaturze — i słowa wam za to nie powiém.
Któś wam zapewne powiedział, że nasza poczciwa literatura jest ubożuchną dzieweczką, co jak służanka zdaleka ledwie idzie za królową francuzką, niemiecką i angielską? A wyście temu uwierzyli, i wolicie się kochać w królowéj, niż słudze? O! biedni zaślepieni! biedni głupi! Serce téj ubogiéj sługi tęż krew przelewa, co wasze; jéj pierś tém, co was wykarmiło, powietrzem oddycha; kość jéj z kości waszych, ciało z ciała waszego; ona was tylko pojmie, wy ją tylko pojąć, pokochać i zrozumieć możecie. Patrzcie jak w swéj prostocie piękna! jak powabna! — patrzcie! A dla waszéj miłości, gdy ją opuścicie — umrze! —
Tak, Panowie! — niewiele ma w sobie życia, i ta reszta na łzach uleci.
Tak — uboga nasza literatura może, uboga, ale czysta, ale poczciwa, ale slachetna. Tamte królowe mają oblicza zwiędłe, stare, wyróżowane i pobielone; na ich ciele plamy, plamy na duszy ich, a w piersi serca niéma. One przeżyły cnoty swoje i występki swoje, i niewiarę, i rospacze, i namiętnych szałów chwile; one są zużyte, zestarzałe, zimne. Nasza uboga dzieweczka otwiera dopiéro oczy na świat; serce jéj czyste bić poczyna; w głowie się wyjaśnia; a na jéj przeszłości plam niéma, krwi i błota; suknia jéj jasna i u brzegów ledwie spylona od ziemi. — Zwalała ją trochę, goniąc za tobą, kochanku, co o nią nie dbasz: bo to twoja domowa, dawno znana ci sługa. — Woliszże te dwie czy trzy królowe nad wiejską wdzięczną, uśmiechającą się, wyciągającą ku tobie ręce — dziewczynę? — Woliszże cudzoziemskie fryjerki nad prawą małżonkę twoją?
Nie wierzcie tym niby mądrym ludzióm, co wam wychwalają wdzięki obcych bogiń; wdzięki swoje winny one farbie, udaniu, wyciągniętéj skórze i bielidłu. Pod tą zdala błyszczącą krasą co pruchna, co marszczków, co zepsucia i gnilizny!
Czém jest dzisiaj ta niedawno tak świetna literatura angielska?? Byron umarł, umarł Walter Scott, zgasły dwa główne światła, i ciemności po nich blademi tylko płomyki przerzédzające się nastały. Tych ciemności nie rozbije ani manjerowany, kobiécéj słabości Bulwer, ani szuję wiodący na scenę swych romansów Ainsworth, ani nareście dowcipny malarz hałastry Dyckens. — Literatura Anglji cała w xięgach pełniejszych rycin niż myśli, w płaskich Comic annuals i t. p. wymysłach. Teatr upada; ani go dźwignął Bulwer, ani go usiłowania stowarzyszonych pisarzy ze stanu odrętwiałości wywiodły. Prawdziwy dramat odegrywa się na wyborach, w Parlamencie w Izbie Niższéj; bohatérami jego: Wellington, Sir R. Peell i komp. Na scenie sztukmistrze, konie, małpy i panorama. Literatura staje się mądrą, dziwaczną; powtarza się, przerabia, szuka pastwy nowéj i przeżuwa stare ogryzki; widocznie czuje swój przyszły upadek. Nie mówimy tu nic o pracach filozoficznych, historycznych, ekonomicznych, geograficznych i w ogólności naukowych, Anglików: bo te do właściwéj literatury, o któréj mowa, nie należą.
A we Francji?? We Francji, zjadłszy co tylko było do zjedzenia, na piérwszym zaraz występie, szkoła romantyczna, rozchorowawszy się z niestrawności, leży niewyleczona dotąd. — Gorączka ją trawić przestała; woła doktora, cierpi, rzuca się, i uleczyć jéj nie może ani medycyna elektro-patyków, ani pektorały PP. Regnauld i komp.
Balzac, Sue, Dumas, Soulié etc., znużyli publikę, którą nakarmiwszy sobą, ciągle jeszcze traktują, choć usta od nich odwraca.
P. G. Sand wpadła w demagogją — z X. Lamennais. Balzac zużył się do nitki i płodzi niezgrabne naśladowania dawniejszych swoich powieści. Soulié, zjadłszy djabła, którym się karmił długo, wyciąga niesłychanéj długości nici intryg, po których tu i ówdzie czepia błyskotki stylu, aż się pod niemi uginają. Sue jeden zajmuje jeszcze kobiéty, które rozmarzył Matyldą, zelektryzował naśladowanemi bodaj z Dickensa obrazy swoich Mystères de Paris. Victor Hugo odegrał swoich olbrzymio-dziwacznych Burgraves, i dwa teatra współcześnie wystawiły dwie ich parodje (Hures-graves — Buses-graves). — Na teatrach muszą antreprenerowie przeplatać sztuki to śpiewkami, to tańcami, to pojedyńczemi błazeńskiemi scenami — tak dojadło wszystko publice, która wrzeszczy: — Nowego — a dają jéj tylko odgrzewane.
W literaturze dziwolągi, horrenda!! Literatura stała się rzemiosłem, i P. A. Dumas założył zupełny warstat powieści i felietonów, w którym siedmiu młodych ludzi pracuje, a on poprawia i swojém podpisuje imieniem.
Pod względem sztuki, wszystko, co się dziś wydaje we Francji, tysiąckroć jest niższe od tego, co w początkach szkoły romantycznéj napisano. Tam było prawdziwe życie, teraz jest tylko udawane. Tam była miłość sztuki postępu, teraz są tylko karessy przedajnéj dworki, co udaje miłość za pieniądze, ale ziewa, nudzi się i męczy.
Poezja, która nigdy wielkiego życia nie miała we Francji i za panowania obu szkół sztucznie natchnionym duchem utrzymywała się, teraz zmarła zupełnie. Poezje dzisiejsze albo są dziwaczne do śmieszności, do rospaczy, albo zimne i sztuczek pełne, albo udawanie w nich olbrzymich myśli rozłamuje formy, albo wykończenie stylu zabija wszelką myśl. — Romans, poezja, teatr, są w stanie upadku we Francji. Wszędzie zajęło miejsce sztuki rzemiosło, miejsce artysty i poety, wyrobnik a tant la ligne.
Zjadłszy z nieopatrzną skwapliwością, z żarłocznością zgłodniałych harpij, wszystko, co było do pożarcia, literaci, artyści, gryzą paznogcie, szukając jeszcze nowego, a nie umiejąc go znaleźć.
Niestety! niedawno nową była okropność, zbrodnia, plugastwo, obrzydliwości, katy, warjaci, karły, czarownice, djabły, potwory i t. d.; teraz to wszystko zużyte, ogryzione do kości, szpik wyssany, ciało zjedzione, mózg wyjęty i pochłoniony. Niedawno nowém było na scenie cudzołóztwo, ojcobójstwo, i wszystkie siedm grzechów głównych; teraz nic z nich nikt nie wyciśnie — ostatnie soki puściły. Niedawno cieszono się wynalezieniem tysiąca nowych żył w kopalni świata; ale gdy na nie rzuciła się zewsząd ćma robotników, co nie umieli z rudy dobyć kruszcu i po mistrzowsku wlać weń życie, i rudy nie stało i złota zabrakło. Chodzą teraz wszyscy, szukają, wąchają, myślą, czy nie urodzą co nowego? — napróżno.
Przyszło do tego, że przerabiają stare romanse, stare dramy, że reabilitują cnotę, wiarę, uczciwość!!!
Widok tego chorobliwego życia i ruchu w literaturze francuzkiéj napełnia politowaniem i smutkiem. Co wysileń na wyszukiwanie nowych i olbrzymich przedmiotów! co bezsilnych wytężeń, kończących się śmiesznością! — P. A. Soumet de l’Academie Française wyśpiewał Epopeję, która zgasić miała Messjadę; a nikt jéj nie czyta. — La chûte d’un ange zapomniany. — Prometeusz’a ledwie kto wspomni — a w téj chwili, gdy to piszemy, P. Ponsard, którego tymczasem nazywają pół­‑bogiem, aby być nowym zupełnie, poszedł po rozum do głowy i napisał starym krojem tragedją: Lucrecja.
Chcecie — wielbcie, kochajcie, unoście się nad literaturą francuzką, literaturą, którą podpierają obrazki, reklamy, ogłoszenia fałszywe, pochwały płatne — mnie ona zapowiada rychły upadek szkoły absolutnie romantycznéj i nowe jakieś odrodzenie.
Cóż w Niemczech? Niemcy pracują w filozofji, w historji, w naukach; ale literaturę ich i pisarzy tak zajęła polityka, duch partij, potrzeba działania na umysły w różnych kierunkach, że nie mają artystów i poetów właściwych w téj chwili. Są dziennikarze, panfleciści, publicyści, filozofowie, historycy, znakomici i uhartowani; niéma zastępców Göthego i Schillera.
Po Jupiterze niemieckim, któremu dziś już niektórzy jenjuszu odmawiając, ledwie talencik przyznają (Menzel ), tron niezajęty. Niemcy więcéj się zajmują statuą Bawarji, Walhallą, katedrą kolońską, śpiewkami o Renie, wygnaniem Herweg’a, prelekcjami Schellinga i systematem Hegla, niż literaturą właściwą. Jakiś gorączkowy stan niepokoju opanował wszystkich, i polityka wygania zewsząd literaturę. Już niéma czysto literackich dzienników, bo w każdym musi być choć osłoniona myśl polityczna; niéma natchnionych poezij, bo i śpiewki są narzędziem partij.
Ale dość drugich czernić i dość wam pokazywać, że wasze trzy królowe stare są i pobielone zalotnice, których serce nie bije dla nikogo, a dla was mniéj niż dla kogo.
Mamże wam jeszcze zalecać naszą ubogą dzieweczkę? Wstydby mi to było czynić, wstyd dla niéj potrzebować tego, a najgorszy wstyd wam słuchać!
Znam was, niestety! znam. Nie miłość to ku literaturze francuzkiéj, niemieckiéj, angielskiéj, odstręcza was od polskiéj, ale niestałość, ale płochość wasza.
Szanowni i nieszanowni Czytelnicy! gdyby w sercach waszych była iskra uczucia dla wszystkiego, co rodzinne, gdyby w głowie była pamięć przeszłości, w duszy choć trochę slachetnéj dumy, nie narażalibyście co chwila exystencji literatury, trwoniąc pieniądze daleko bezużyteczniéj, próżniéj, na zbytki próżności tylko i namiętnościóm źwierzęcia dogadzające! — Pomyślcie, że od was zależy byt literatury, byt języka, najdroższych puścizn i pamiątek.
— A to wszystko — przerwał mi czytający przez ramie, świadek nieproszony téj perory, którą żywo pisałem — a to wszystko — rzekł — piszesz Waćpan dla tego, że ci obcięto honorarja? —
Odwróciłem się groźny, gniewny i zjadły, i o mało kałamarzem nie cisnąłem w oczy mówiącemu.
— Nie dla tego — odpowiedziałem — bo o nie nie dbam. Da je Bóg, dobrze; nie da, obejdziemy się bez nich. Ale dla tego, że one są termometrem literatury. One oznaczają stopień ciepła lub zimna publiczności. —
— Jakiż więc na nich upatrzyłeś WPan stopień? —
— Przed kilką laty, nasi czytelnicy cudownie poprawili się byli, poczęli kupować, czytać i zajmować się literaturą. —
— Tandem —
— Tandem, mój Panie, naówczas najmocniejszy dreszcz mnie porwał. —
— Czegoż u licha? —
— Bom czuł, przeczuwał, przewidywał, że u nas nic niéma stałego, pewnego i ręczącego za jutro. My zwykliśmy się zapalać lada do czego i lada dla czego ostygać, a w chwilę po apoteozie, ukamienować! —
— Wać nas srogo sądzisz. —
— Srogo, ale, na sumienie moje, sprawiedliwie! U nas wszystko raptusowe, nagłe, bez wyrozumowania, konsekwencji i jutra. Gdy poczęto zwracać oczy na literaturę naszą, serce mi zabiło; i mówiłem poufałym, mówiłem pocichu, bojąc się zgadnąć: — To nie jest prawdziwe, slachetne rozmiłowanie się w własném, w swojém; to fantazja, to moda. — Dzięki Bogu za taką modę — odpowiadano mi — ale moda niedługo potrwa. — I oto ziściła się przepowiednia: już przechodzi. —
— Uderzcie-no się w piersi, czyście sami temu nie winni?? —
— Biję się w piersi i wołam: —Nie! my nie winni! —
— Możeście głupstwa pisali i traktowali publikę niedowarzoném, niedopieczoném, przysmaloném, niedosoloném? —
— Gdyby tak było, toć nie wszyscy; a nie chodzi tu o nas, ale o literaturę całą: bo dla jednego, dwóch i dziesięciu, całéj potępić nie godzi się. —
— Możeście pisali co gorzkiego? —
— Może; aleć nie wszyscy; a gorzkie rzeczy, zamiast na nie narzekać, dość ominąć, gdy nad niemi wielkiemi stoi literami... —
— Może wreście zackliło publice od waszych pochwał, z dziwną grzecznością i attencją wzajemnie sobie podawanych? —
— Niechby sama sądziła i sąd nasz sprostowała. —
— Może.... —
— Znajdziesz Wacpan tysiąc może, ale niczém nie usprawiedliwisz oziębłości waszéj. Jesteście niestali; szukacie zawsze nowości tylko; brak wam wytrwałości; i w żadnéj cnocie wytrzymać długo nie potraficie. — Dobrze was nazwano: Les Français du Nord. Płochość, to wasza cecha wybitna. —
— Ale, mój Mości Dobrodzieju!... —
— Niéma ale. Tu chodzi o literaturę! o język! —
— Obejdziemy się bez nich! — rzekł rozgniewany.
Spójrzałem mu w oczy i nic nie powiedziałem więcéj. Na takie wnioski niéma odpowiedzi nad milczenie.


P. S. Jakkolwiek bądź, radbym, szanowni Czytelnicy, ażebyście się poprawili. Boli mnie, że tak was oskarżać i prawie łajać muszę. Poprawcie się! Dla własnego dobra poprawcie się! Jeśli za sto lat myśleć o nas będą, i znajdzie się komu słowo powiedzieć, co za wstyd, gdy napiszą: — Kilku ludzi biednych pracowało, starało się, poświęciło życie utrzymaniu literatury; tysiące naprzeciw nim stanęły, podniosły ręce i głosy i zawołały: — Niech upadnie! — Upadła! —
Spodziewam się, że tego na siebie nie dozwolicie napisać.






FILOZOFJA.





FILOZOFJA.
Cywilizacja i przyszłość Buraka[1]

— Na kolana! na kolana wszyscy! czapki z głowy! z drogi! — Pan B. zbliża się, idzie, przyszedł już z swoją pełną tajemnic i brzemienną, najsłodszą przyszłością xięgą, xięgą o cywilizacji buraków i wpływie cukru na losy ludzkości.
Słuchajcie! słuchajcie! Pan B., nowy Kopernik, odkrył to, czego nie widzi, przeciwne temu, co widzi; on powiada, że z buraka da wam dwa razy tyle cukru, ile burak waży; obiecuje, że cukrem będą wysypywać ścieżki angielskich ogrodów i zasładzać stawy i sadzawki! Słuchajcie i czołem bijcie P. B.
A! wielki‑bo to wynalazca! Fraszka Napoleon, który przepowiadał uparcie, że z buraków będą robić cukier; fraszka Guttemberg, co wynalazł, jak wiécie, druk; fraszka Bartold Szwarc, co wymyślił proch. P. B. prochu nie wymyśli, ale wyinwentował cywilizacją buraka.
On powiada wam, widzicie burak! Prawda, mało daje cukru? prawda? Ciężko z niego wyprosić nawet melass —? prawda? A dla czego, ludzie bez głów? dla czego? Oto dla tego, że ten burak, ten mizerny burak wasz, to jest, burak w stanie piérworodnego grzechu, w stanie natury, chudy, mały i przez brak cywilizacji nie słodki. Cywilizujcie buraki, a zobaczycie dopiéro co z nich będzie — słodsze będą od cywilizowanych narodów.
A jak go cywilizować?
Jak? — mrozem, panie, mrozem. Nie chcą być słodkie, pakuj ich na całą zimę w grunt, wyjmij na wiosnę i sprobuj. Nie słodkie jeszcze? — znowu w ziemię. Niepodobna, aby się buraki nie skalkulowały, nie opamiętały i nie zdecydowały dawać więcéj daleko cukru, niż same ważą.
A do tego nie dawajcie im wędrować: bo nic gorszego nad wędrówki, w których i ludzie i buraki nabijają sobie głowę niewiedzieć czém; sadźcie zawsze na jedném miejscu — wycywilizują się buraki, a co więcéj? (o cudo!) sama ziemia poprawi się, nabierze słodyczy, tak, że gdybyście potém na niéj posadzili pieprz, to z pieprzu łatwiuteńko otrzymacie cukier. Albo nie pięknaż teorja?
Gdy się wycywilizują tym sposobem stare buraki, (rodzice i dziadowie młodego wielkich nadziei pokolenia), powstałe młode buraczątka oddać do szkół umyślnie na to założonych. Śmiejecie się? Nie śmiejcie się. P. B. tak wierzy w cywilizacją buraka, iż przekonany jest, że postępując wedle jego metody, otrzymamy buraki, które same nawet robić będą cukier. Czego nie może uprawa!
Myśl jednak P. B. nie nowa! Tak, nie nowa. Fourier wprzód daleko projektował cywilizować źwierzęta, i marzył, że lwy i hjeny zaprzęgać będą do pługów, a wilków używać do pilnowania i strzyżenia owiec. Ten sam Fourier zaręczał także, że gdyby mu tylko pozwolono pogospodarować, zapłaciłby jajkami z dwóch czy trzech Falansterów, w przeciągu roku, cały dług narodowy angielski. P. B. wedle swoich rachunków upewnić może, że cukrem jednéj prowincji opłaci dług całego świata. Gdyby to tak można zgrabnie się wziąść do tego, a dług naturze (ten wielki dług nasz rodowy) opłacić, otobyśmy dopiéro podziękowali P. Bar.......

Ale wróćmy do tych wielkiéj nadziei buraków. Myślicie że żartuję? Bynajmniej! Kupcie xiążkę P. B. niedawno wydrukowaną, a zobaczycie dopiéro, co za przyszłość buraków, i jaki one wpływ wywrą na cały Boży świat.
Wszyscy będą robili cukier, ty, ja, my, oni, wszyscy; chłopek nawet; soli zupełnie używać przestaną[2]; wszystko będzie z cukrem, albo z cukru, albo na cukrze, albo przez cukier, albo za cukier. Wszyscy będą robić i wszyscy będą kupować mnóstwo cukru, tak, że z tego powstanie niesłychane bogactwo. Z jednego morga cywilizowanych buraków będzie dochodu kilka miljonów. Naturalnie tedy wszyscy będą siać i sadzić same buraki. Cóż z tego? Oto: ziemia (ale cała ziemia) stanie się słodką niezmiernie; wszystko, co na niéj wzrasta, przejmie się cukrem; powietrze nabierze słodyczy; ludzie sami niechybnie staną się cukrowemi aniołkami. Wszystkie złe skłonności, podsycane pieprzem, cynamonem, wanilją, gałką muszkatołową, i tym podobnemi zbrodniczemi roślinami, znikną; człowiek, jedząc sam cukier, wyolbrzymieje, wydobrzeje; zrobi się miękki, smaczny, jak konfitura. Mógłby kto zarzucić, że nudno będzie na świecie. Co to nudno? ale jak słodko!!!
A za tyle dobrodziejstwa, które winniśmy wynalazkowi wielkiemu, niesłychanemu, jenjalnemu, cudownemu, wynalazkowi humanitarskiemu, socjalnemu, filantropicznemu i filobetnemu Pana B., słusznie należący mu wystawi potomność kolos. Kolos ten, oparty na podstawie burakowéj, ulany będzie z czystego cukru lodowatego, piedestał z kandyzbrotu, napisy z karmelków. Możnaby wprawdzie grobowiec tylko wśród pola uprawnego i zasianego burakami wystawić, z napisem:

Si quaeris monumentum, circumspice.

Ale toby już tchnęło naśladownictwem, tu zaś oryginalność pomysłu nagrodzić potrzeba oryginalnym pomnikiem.
Tymczasem nim co będzie, czytajcie dzieło P. B., sadźcież buraki i cywilizujcie je zapomocą mrozu; a nie zechcą być słodkie, niech marzną, opamiętają się przecie. Kto zaś otrzyma cukier z cywilizowanego nowego pokolenia, raczy mi przysłać jedną głowę (a bodajby i więcéj) dla rozesłania po kawałeczku drogą pism perjodycznych wszystkim prenumeratoróm.








JESZCZE FILOZOFJA.





II.
JESZCZE FILOZOFJA,
a do tego — narodowa.


Ego sic argumentor: Omnis clocha clochabilis in clocherio clochando, clochans clochativo, clochare facit clochabiliter clochantes. Parisius habet clochas. Ergo gluc ―
Gargantua L. I. C. XIX.

Następującą filozoficzną rozmowę niedawno na ulicy podłusłuchałem.

A. — wysoki, łysy, chudy, żółty, oparty na trzcinie z gałką kościaną.
B.  — mały, tłusty, gruby, rumiany, z parasolem w ręku, którym macha.
A. Potrzeba, abyśmy mieli filozofją narodową. Mamy już narodową poezją, która śpiewa nam o Kozakach i Ukrainie, o hucułach, o Tatarach, a z czasem przyjdzie może do opiewania sławy Chinczyków sposobem narodowym; mamy badania, które odkrywają Słowiańszczyznę w Afryce i Azji, a sam Baron Baude w Algierszczyznie pisze o Gur­‑gurze tak nazwanéj po słowiańsku w ojczyznie Beduinów, od sławiańskiego: Gór gora; mamy literaturę, o któréj już nawet niéma co i mówić: bo jest dziś pięćdziesiąt cztéry literatury narodowe nasze, a co pisarz to inna narodowość i coraz to lepsza i z innéj beczki. Trzeba nam filozofji narodowéj, koniecznie filozofji narodowéj. Trentowskiego i djabeł nie zrozumié, a do tego pisze po niemiecku i zszołdrzył się.
B. A wiész ty, bratku, co to filozofja?
A. Aha! A jużciż! Filo-sophia —
B. E! to to niegdyś tak było, teraz to zupełnie co innego. Posłuchaj tylko Niemców. Oni kpią się z definicji dawniejszéj; powiadają, że filozfja wyrosła, i już jéj kuso w staréj definicji. A zatém więsz, co to filozofja?
A. Nowomodnie?
B. Czém się zajmuje filozofja?
A. A jużciż nie matematyką, ani fizyką, ale filozofją.
B. Ale Wacpan nic nie rozumiész.
A. Być może, jednak chcę filozofji narodowéj, właśnie może dla tego, że tamtych wszystkich nie mam szczęścia znać i rozumieć.
B. To ci niewiele pomoże.
A. Powiedzże, cóż to ta twoja filozofja, według ciebie?
B. Jest to poszukiwanie prawdy bezwzględnéj w krainie ducha.
A. Powtórz, ażebym wbił w głowę sobie.
B. — powtarza.
A. A zatém, chcę filozofji narodowéj.
B. Posłuchajże mnie Waćpan.
A. Słucham; ale chcę filozofji narodowéj.
B. Prawda bezwzględna czy może być narodową lub nienarodową, a przez to, że bezwzględna, możeż być inną tu, a inną tam?
A. Oczéwiście, że nie może.
B. A filozofja zajmująca się tą prawdą możeż być narodową?
A. Może.
B. A to jak?
A. Prawda bezwzględna jest jedna — jako prawda, i bezwzględna — przystaję, aleśmy jéj podobno nie doszli jeszcze, i filozofja jest po prostu poszukiwaniem jéj tylko, pogonią za nią?
B.  Dobrze, zgoda.
A. Cel tedy jest jeden wszystkich; ale czy wszyscy jednakich użyją środków do dójścia go, czy wszyscy pójdą jedną drogą?
B. Rozumiém.
A. Filozofja zatém, jako dochodzenie prawdy, może się rozwijać w sposób narodowy, procederem umysłowym naszym, tak, jak naprzykład chleb może się u nas piec inaczéj niż gdzieindziéj, choć to będzie zawsze jeden chleb.
B. Choćbyśmy go piekli z grubszéj mąki.
A. I na kwasie, Panie Dobrodzieju!
B. I na kwasie.
A. Upadam do nóg.
B. Najniższy sługa.

I na tém się rozeszli; a ja, wróciwszy do domu, zapisałem sobie ich rozmowę, wielce, według mnie, nauczającą.








O PRZYJAŹNI I PRZYJACIOŁACH.





O PRZYJAŹNI I PRZYJACIOŁACH.

WIELU bardzo pisali o przyjaźni, a naprzód Cicero, a naostatku u nas podobno w owym traktaciku, wydanym w Dobromilu, co to go poczciwy Żukowski w Wilnie przedrukował, dla tego zapewne, że teraz nikt już traktatu o przyjaźni nie potrafi napisać, chyba zbierając o niéj wieści, jak o malarstwie u Greków i Rzymian, jak — o wszystkich rzeczach zatraconych. Pytam się: kto widział temi czasy żywą przyjaźń i żywych przyjaciół? Pojmuję doskonale nienawiść, miłość, namiętność, szacunek, przywiązanie; ale co to się zowie przyjaźń?
Czy to ten spokojny nałog, co przywiązuje dwóch ludzi do siebie, jak konia i capa, razem w stajni stojących?
Czy to utwor zgodności charakterów? (A dowiedzioną jest rzeczą, że zgodnych charakterów ludzie na śmierć się z sobą nudzą i sobą gryzą).
Czy to harmonja charakterów? (Pytam się: gdzie ją znajdziesz?)
Czy to wreście cóś jakby braterstwo duszne, słodkie, poczciwe?
Przyjaźń, jaką nam odmalowali starożytni, przyjaźń Oresta i Pilada, to połączenie, poświęcenie dla siebie, to namiętne ukochanie wzajemne, ta gotowość na wszystko, przyjaźń taka dziś należy do krainy, w któréj żyją gryfy, fenix, sfinx, centaury i t. d. Przyjaźń ta znajduje się u nas, malowana, pisana, kłamana, ale żywéj niémasz. Nawet zważcie, że jéj teraz wcale już nie opisują poeci i pisarze — tak w nią nie wierzą.
Cóż to teraz przyjaciel?
Przyjaciel — to narzędzie, posługacz, powiernik, szkatułka, kuchnia, co chcesz; przyjaciel, to ten, z którym będąc sobie bez ceremonji, karmisz go najgorszém, poisz najkwaśniejszém, witasz niegrzecznością, żegnasz szyderstwem; przyjaciel, to ten, co się za nic nie gniewa i daje sobie jeździć po nosie; przyjaciel jeszcze, to ten, co ci pochlebia; przyjaciel, co ci plotki znosi; przyjaciel, co ci pieniędzy pożycza (a to nie swoich), ach! i wieluż jeszcze!
Wszystko to przyjaciele!
Teraz przyjaciel, przetłómaczony na nowożytne języki, co do słowa, znaczy — narzędzie. Do czego? Różnie bywa użyty, ale zawsze to narzędzie tylko do zabicia czasu, do zrobienia interesu, do wyszukania pieniędzy, czasem do zbałamucenia żony nawet. W przyjaźni teraźniejszéj jest poświęcenie także, ale z tą różnicą, że dawniéj poświęcano się dla przyjaciół, a teraz przyjaciół się poświęca!
Wielka rzecz poświęcić przyjaciela, kiedy ich kopami, jak ekonomów na służbę, stręczy ci się po ulicach? Stracisz jednego, masz natomiast dziesięciu. Za drugą wizytą, za trzecim listem, niezawodnie już przyjaciel.
Biedny Puszkin narzekał na przyjaciół; o! czemuż lepiéj, sprawiedliwiéj, nie oburzał się na przylepienie tego imienia do istot bez duszy, jak płaskorzeźby albo złamanéj starożytnéj kolumny do lepianki pastuszéj? Tak dziś sponiewierano to imie!
Wyidealizowano miłość nowszemi czasy, a zbłocono imie przyjaźni, tak, że na prawdziwego przyjaciela trzebaby imienia nowego. I zważcie, jak to zawsze język maluje historją czasów — mówi się: prawdziwy przyjaciel, bo najwięcéj jest nieprawdziwych; a nie można bez śmieszności powiedzieć: prawdziwy kochanek, bo każdy kochanek prawdziwy, choć może nie na długo.
W towarzystwie prezentuje się zwykle każdego gospodyni domu, tém:
— Mój przyjaciel, Pan.... —  — Dawnoś go poznał? —
— Wczoraj wieczorem. —
Oczéwiście musi się nazwać przyjacielem, bo jakie mu dać imie? Przyjaźń, to széroki chomąt na wszystkie konie; czasem na osłów nawet; choć komu karku nadetrze, cóż to szkodzi?
W miarę jak cywilizacja postępuje, przyjaźń i gościnność znikają. Będą to wkrótce dwie cnoty bajeczne, których szukać trzeba będzie u dzikich ludzi, u barbarzyńskich narodów. Znamie wieku, miłość własna, intronizowana w sercu i w głowie, któréj nikt się już nie wstydzi, któréj wszyscy wszystko poświęcają, uczyniła przyjaźń niepodobną. Co dziś obchodzi najbardziéj człowieka? jużciż nie pozyskanie przyjaźni, nie zarobienie na szacunek, na spokojność sumienia, ale pozyskanie jak największéj summy dobrego bytu, majętności, bogactwa. Zawsze ceniono złoto od niepamiętnych czasów, ale nigdy tyle co dziś. Dawniéj przynajmniéj poeci i filozofowie zwali je

— podłym kruszcem. —

Dziś nawet poeci tego nie potrafią, chyba staréj szkoły, i to przez czyste naśladownictwo bez uczucia.
Przyjaźń, to była cnota innych zupełnie czasów, czasów bohatérskich, czasów poświęceń i heroizmu: bo przyjaźń nie ostoi się bez ofiar; a dzisiejsi ludzie nie pojmują ofiary, chyba upewniwszy się, że za nią wróci podwojony kapitał.
Nie darmo — stoi na chorągwi wieku napisano. Wszyscy popychają się, rwą, biegą, pędzą, padają, roztrącają — ku nabyciu fortuny. Jestże tu czas myśleć o przyjaźni i obciążać się przyjacielem? Dawniéj także robiono fortuny, ale spokojnie, powolnie, rachunkiem, oszczędnością, dziś prędko albo nigdy. Starosta lub kapucyn. I na co się zda przyjaciel, gdy rachub i widoków powierzyć nie można, gdy na ich utajeniu często zależy wygrana?
Ilekroć słyszę mówiących o przyjaźni, o przyjacielu, zawsze się rozśmieję. Jest to słaba lokucja, którą posłyszysz w ustach tych, co jeszcze mówią o Apollinie i Muzach; młode pokolenie, nawet w wieku przyjaźni, już jéj nie pojmuje, już potrzeby jéj nie czuje, nie rozumié słodyczy. Za sto lat zastanawiać się będą, czy przyjaźń istotnie exystowała kiedy, i czy tylko nie jest ona zmyśleniem czystém?







NOC.





NOC.

NIE wiém czy medycyna dostrzegła jakiego wpływu nocy na człowieka, prócz że w nocy i ku nocy, silniejsze podobno bywają gorączki; ale doświadczenie pokazuje, że noc na myśli, na ich kierunek, potęgę, koloryt i przeważny wpływ wywiera. Ten, na kim piękny wieczór, piękna letnia, xiężycowa, cicha noc nie uczyni wrażenia, komu w serce nie uderzy cudna noc wiosenna, wonna i dźwięcząca słowikami, czyich myśli do wyższéj potęgi nie podniesie swoją czarodziejską mocą, czyjego serca nie rozkołysze, czyim dumanióm nie przyczepi skrzydeł, ten należy do rzędu ludzi, którym przy kolebce można było zaśpiewać
Wieczne odpocznienie.

Ci żyją nie żyjąc i nie pojmując życia. Wiele to dziwnych pomysłów, zamiarów śmiałych, kolosalnych projektów, rodzi się w nocy, co nazajutrz oświecone blaskiem dniowym, wydają się zupełnie jak tanecznice, wychodzące z balu, na balu przepysznie strojne, a po dniu, zmięte, blade i zmęczone, albo zawstydzone sobą. La nuit porte conseil, powiada Francuz; ale rady nocy, są to rady Francuzóm tylko dobre: bo zwykle exaltacja nocna doradza szaleństwa i zuchwałe, a nierozważne kroki.
W nocy kwiaty podwójną woń wydają, w nocy myśli człowieka, jak ta woń, silniejsze; ale między wczoraj a jutro wiszą w obłokach, bezużyteczne, niezastosowane.
Są ludzie, co wierzą w rady nocy, i, pomimo przekonania, nazajutrz spełniają, co pomyślili w nocy. Łatwo to bardzo poznać po uczynkach, które są wybrykami zwyczajnie w takim razie i nie dają się wytłómaczyć charakterem tych ludzi codziennym. Wszystkie olbrzymie pomysły bohatérów niechybnie porodziły się w nocy, wszystkie spiski w nocy się knują, wszystkie śmiałe napaści zakochanych odbywają się w nocy, i wszystkie najpłomienistsze i najbezsensowniejsze xiążki w nocy się piszą.
Z tego wypada, że najlepiejby było, żeby w nocy ludzie spali. Ale człowiek, wychodząc z źwierzęcia, wyszedł i z posłuszeństwa prawóm obowiązującym go tylko jako źwierzę. Powoli, zaczyna życie swoje z dnia przenosić na noc — wszakże wiémy o całym takim świecie miejskim, co żyje prawie nocą tylko. Ciekawa byłaby obserwować, czyli go takie życie exaltuje bardziéj, czy wpływa co na umysły, czy nie czyni go podobnym do nietoperzów, sów i poetów?
A gdy mowa o poetach, noc, to ich pora — często bardzo natchnąć ich może. Niestety! tak teraz oklepały się opisy nocy, wrażenia nocy, westchnienia do xiężyca i medytacje nad szumem jezior, które do kropli wypił Lamartine nim został De putowanym i Ministrem[3], że choćby najsilniéj natchnęła noc, ostatni tylko parafjanin­‑poeta odważy się ją opisywać chyba. Tak to wszystko na tym starym świecie oklepało się nieznośnie. Nawet młode oczy nie pomagają na stare rzeczy. Poeci więc sami dla siebie karmić się tylko mogą nocą, nie podając jéj na pokarm powszechny: bo nikt tego pokarmu już nie chce. Nocy w poematach i nocy na obrazach spowszedniały, i teraz tak je łatwo zrobić, jak łatwo na nie zapisać nieochybną receptę.
Ale wróćmy do wpływu nocy na człowieka. Gdyby to jaki poczciwy Niemiec chciał popracować nad tém i dójść wiele dzieł urodziło się w nocy, wiele wielkich akcij i wielkich zbrodni spełniły się w nocy, nie prawda, że toby było ciekawe? Piérwszybym prenumerował na to dzieło; bodajbym nigdy go nie miał odebrać, sama idea warta kilku złotych, tém bardziéj, że mi się zdaje, że moja; a swojego, jak wiadomo, człek nigdy dość ocenić nie potrafi.
Nie potrzebuję dodawać, że ten artykuł piszę w nocy. Musicie się tego domyślać: bo któżby po dniu białym co tak próżnego pisał?? Nie prawdaż?? A zatém, dobranoc. Życzę wam dożyć jednéj przynajmniej takiéj nocy majowéj, jakie ja mam przed oczyma duszy, i uczuć ją, jak ja uczułem. Co daj Boże, ale o czém wątpię (N. B. o uczuciu).







KOMETA.





KOMETA 1843 r.[4]

Wyobrażam sobie, jak wielkie zdziwieniem, konfuzją, pomięszaniem, oczy zrobić musieli PP. Arago, Laugier, Mauvais i inni, gdy piérwszy raz ukazał się szydersko nad horyzontem świecący ogon olbrzymiéj komety! komety, któréj nie przepowiedział Herschell, Hallej, ani sam P. Arago nawet, komety, jedném słowem, z któréj exystencji, przysunienia się do ziemi, do słońca, zdać sobie sprawy nikt nie umiał, w któréj ogonie byliśmy podobno czas jakiś, i nic o tém nie wiedzieli; aż przypadkiem, o zmroku, ukazało się białe światło długo wyciągnione, jak rózga, jak miecz, jak pas — i wszyscy wykrzyknęli: Kometa!
Otoż to sławny ów, wszechmocny rozum ludzki, otoż to nauki ludzkie! Wszędzie człowiek samemu sobie oddany, o swéj sile idąc, kończy na upokarzającém przekonaniu, że nic nie umié, a przynajmniéj bardzo niewiele.
Ostatnią raza, Hallej, przepowiadając powrot komety, omylił się także o kilkaset dni; a któż wié, dla czego kometa nie ukazała się w danéj porze? kto wié, co są komety? kto wié, dla czego długiemi warkoczami zamiatają niebo? kto wié, dla czego teraźniejsza nie została wciągniona w słońce, przechodząc prawie przez ciało jego, a przynajmniéj bardzo blizko?
Nauka ludzka! nauka ludzka — marna to i zawodna rzecz. Panowie codzień o tém mocniéj przekonać się możecie. Tam nawet, gdzie na najpewniejszych oparta wnioskach, wywodzi, zdaje się, rezultata najwyższéj, matematycznéj pewności, jeszcze to tylko nauka ludzka, i nic więcéj.
Jakiś żartowniś życzył, aby do obserwowania komety użyto ze dwóch lub więcéj jasnowidzących; jabym radził użyć do tego jak najwięcéj pokory, nieufności w siebie i ducha pobożności. Więcéj wié jeden prorok przez Boga natchniony, niż stu astronomów z teleskopami, chronometrami i tablicami najdokładniejszemi.
Podobał mi się ten Anglik w Cambridge, co, pomimo ogona komety, pomimo rachunków, jakie już uczyniono, jéj biegu, dowodzi, że to nie jest kometa. Powiada on sobie (bardzo konsekwentnie): gdyby to była kometa, musiałaby być przepowiedziana; ergo, to nie jest kometa: bo rozum ludzki i nauka ludzka mylić się nie może. A więc cóż to jest? Jest to światło zodjakalne, pochodzące z szczególnego stanu atmosfery ziemskiéj. Wiadomo, powiada on, że atmosfera ziemi znajduje się w stanie excepcjonalnym i niewytłómaczonym; że niedawno o białym dniu, w południe, widziano na niebie Venus (w Niort); że stały słupy od słońca i t. p. i t. p.
Anglik temu bezpasportnemu zjawisku nie dozwala być kometą.
Tymczasem inni położenie jéj, bieg, coraz to inaczéj rachują i opisują; zgadzają się na to, że biegła szybkością siedm razy większą od ziemi. Herschell, który w komecie 1680 roku widział powrót téj, którą uważał za narzędzie Boskie w czasie wielkiego potopu, znalazł kontynuatorów, co tegoroczną za powracającą potopową i 1680 r. uznali. P. Arago podaje szybkość biegu komety w perihelium (w najbliższém stanowisku jéj do słońca, o 32,000 mil) za piętnaście razy większą od szybkości biegu ziemi, to jest, po 104 mile na sekundę, a tylko 740 razy mniejszą od szybkości światła.
Astronomowie utrzymują także, że kometa od ziemi najbliżéj znajdowała się o 32,000 mil. Porównanie tych wszystkich rachub, jakie poczyniono w Berlinie, Cambridge, Londynie, Paryżu, Ameryce, napełnia nas politówaniem i poszanowaniem dla nauki człowieka.
Prawda jest, człowiek wiele uczynił, podnosząc się do pojęć tak skomplikowanych, do rachub tak trudnych; prawda, jeśli co, to odkrycie prawd matematycznych i astronomicznych per consequens, jest wielką dla człowieka chlubą; ale stopień pewności, jaki uzyskał, wiecznie go upokarza. Wszędzie, ce krok, postrzega, że się myli, że się uwodzi, że więcéj niż powinien o sobie rozumié, że wié to tylko, czego poszukując, przeszedł przez tysiące obłąkań i omyłek.
Z niczego być dumnym, nie ma prawa człowiek: bo im więcéj nabywa nauki, tém silniéj się przekonywa, że szczyt wiadomości ludzkich jest odrobiną ogromu, którego nie obejmie nigdy.
Przywiedliśmy tu za przykład kometę naszą 1843 roku, jako może najboleśniéj upokarzającą naukę ludzką. Wszakże jeśli to jest ta sama, jaka była w 1680, Hallej powrót jéj dopiéro na r. 2254 przepowiedział??
Ale czémże jest jeszcze omyłka Halleja przy teorji Kepplera i Cassiniego, co komety uważali za ciała niebieskie, niemające pewnego biegu i exystencji długiéj? Nareście, kto z tych wszystkich teoretyków wyłożył jakkolwiek zaspokajający systemat na wytłómaczenie różnokształtności ogona komet i przyczyn tego zjawiska?? Tyle wiémy o kometach, ile o słonecznych plamach, ile o obrocie słońca około własnéj osi, wyrachowanym z postrzegania plam na niém, ile o całém niebie.
Wiémy cóś, zgadujemy, macamy, domyślamy się, a biedny nasz rozumek już dla braku danych pewników, których ma liczbę zamałą, już dla samych narzędzi, jakiemi się podpiera, aby dójść zasad piérwszych, potrzebnych do uczynienia rachunku, ciągle się sam łapie na grubych omyłkach, i nie wié nigdy, czy jutro nie wywróci wszystkich jego artykułów wiary wczorajszych.
W obliczu téj niepewności nauki i wiedzy ludzkiéj, pracowicie macającéj, dochodzącéj, a błąkającéj się z omyłek w omyłki, jakże wielką, jasną, wydaje się wszelka nauka objawiona!
Tysiące lat poruszyć jéj nie mogły, choć rozum ludzki podkopywać, wywrócić ją usiłował, choć obok niéj stawiał swoje zlepki maleńkie.
Jeśli taka niepewność w nauce o niebie panuje, jakaż dopiéro w filozofji, gdzie, wyszedłszy raz z niedowiarstwa, niéma się gdzie, na czém oprzeć i zatrzymać?? Nauka o niebie, co do głównych przynajmniéj swych punktów, okazuje niejaką pewność; nie zmienia się ona co chwila, jéj dane (données ) pozostają też same. W filozofji co chwila nowe pewniki powstają, a na nich nowe się budują nauki; nauki, w których całe umiejętne dowodzenie nie jest processem, którym się dochodzi prawda, ale którym się ona tylko okazuje. Tworzy się naprzód systemat, a potém się go zręcznie dowodzi. To dowodzenie jest dodatkiem przyczepionym après coup do prawdy wymarzonéj wprzódy. Jest to właśnie, jak kiedy uprojektowawszy sobie dowieść, że dwa a dwa są pięć, usiłujemy mniéj więcéj zręcznemi frazesami naprowadzić na to łatwowiernego słuchacza.
Ale wróćmy do komety.
Poszła od nas sobie, i wkrótce ledwie jéj przez teleskop dojrzeć będziemy mogli; ale zostawiła nam, jeśli zechcemy z niéj korzystać, naukę. Ludzka mądrość, powiadał jéj biały ogon, ani wszystko wié, ani wszystko, co wié, wié dobrze. Nie bądźcie dumni mądrością waszą, bo jest któś daleko od was mądrzejszy, mocniejszy, w kogo nie wierzycie, choć wierzyć co chwila zmuszani jesteście — a tym jest Bóg.







JAK SIĘ PISZĄ KRYTYKI?





Jak się piszą krytyki?

— Otoż, dzięki Bogu, dostałem dzieło Pana W.; obetnęż go, obetnę, wychłostam porządnie! —
Uważcie, czytelnicy, że się to mówi zwyczajnie, wprzódy nim do dzieła zajrzało, nim je otworzyło, nim można wiedzieć, co ono jest i czy godne chłosty czy pochwały. W tym wykrzykniku jest cała dzisiejszéj krytyki historja, najwięcéj mówiące jéj godło.
Krytyka zna Pana W., ale nie zna jego dzieła. Pan W. jest nieprzyjacielem, jest przeciwnéj opinji, jest innego od nas sposobu widzenia człowiek, a więc bijemy systematycznie na niego.
Toż to sumienie, proszę was?
Zapewne że to nie sumienie, ale to zwyczaj i reguła. Siada się do czytania z uprzedzeniem; czyta, poszukując słabości; naturalnie znajdzie się je łatwo, i chłosta potém tego nieszczęśliwego Pana W., który Panu Bogu ducha winien.
Dzieło wszelkie gorsze lub lepsze, wszystko porównoważywszy, dziesięć razy tyle żyje, co krytyka; krytyka więc, ta efemeryda, co rodzi się, płodzi i zamiera w jedném trwaniu jakiegoś tam promienia (wątpię o słoneczném) — krytyka musi się uwijać i dobrze ukłóć, aby exystencją swą czémś oznaczyć ― krytyka, moi mili Panowie, rzecz zupełnie dowolna.
Ot tak: siądźmy oba do jednego dzieła; ja będę szukał świateł, Pan szukaj cieniów; napiszemy obydwa sprawozdanie po części sprawiedliwe, w którém z jednéj strony będą same wady, z drugiéj same przymioty dzieła. Nic prostszego w świecie. Każde pismo, każdy utwor z tego i tego się składa. Gdybyśmy wzięli Illiadę Homera; ty będziesz bił na długie wyliczanie okrętów i nieprzebyte gawędy bohatérów, łających się i czczących naprzemiany; ja ci będę wskazywał cudowne miejsca téj nieśmiertelnéj xięgi — obydwa będziemy mieli słuszność po sobie.
Któś trzeci jednak będzie rozumniejszy od nas obu, bo zważy przymioty i wady, i zakonkluduje, co to przecie warto.
Doskonałe było dawniéj za czasów dysput przysłowie: Plus negare potest asinus, quam probare philosophus.
Jabym to zapisał na każdéj niemal dzisiejszéj naszej krytyce. Nic łatwiejszego jak negare. Daj mi co chcesz, a dowiodę ci, jak dwa a dwa cztéry, jasno jak słońce, że nic nie warto. Niéma arcydzieła, któregoby krytyka nawet bardzo mierna do góry nogami wywrócić nie mogła: bo zawsze negare jest najłatwiéj. Dla tego kto ma kropelkę dowcipu, trochę śmiałości a mało sumienia, ten może wybornie podjąć się pisać całe życie krytyki; co przy nabytéj wkrótce wprawie, z pomocą epizodów, uskoków, dywagacij, exploracij, porównań etc. da się ciągnąć ad infinitum.
Bądźcie też łaskawi i grzeczni, powiedzcie mi, kiedy komu na co przydała się jakakolwiek krytyka?
Słyszałem o kilku biednych, co sobie z powodu krytyk w łby wypalić raczyli; i dobrze zaprawdę uczynili: łby, które krytyka rozkruszyć mogła, niewiele musiały być warte; ale czy słyszeliście, proszę, kiedy o jakim innym skutku krytyki?
Gdybyście się mogli dowiedzieć, raczcie mi donieść, abym zapisał do Akt Babińskich; tymczasem zostaję w mocném przekonaniu, że krytyki są wyborne do obwijania świéc i innych domowych maleńkich użytków — więcéj nic.
Mylę się; krytyka ma jeszcze jeden użytek: ona niepojęcie uwesela, raduje, rozpromienia i uszczęśliwia autora. To niechybna! Potém, ona go wywyższa w oczach ludzkich, tak, jak wywyższa skoczka na linie wszelki śmielszy wybryk, zyskujący mu frenetyczne ludu oklaski. Nareście, jakem już powiedział, krytyki są wyborne do oprawiania świéc, obwijania pieprzu i t. p.
Czy może być w świecie mniéj znacząca, a łatwiejsza do zrobienia rzecz nad krytykę?
Drwa rąbać, bóty szyć, to się przecie choć trochę uczy, a pisać recenzje? po co? Siada się (nie czytając) i pisze.
Oto tak:
Naprzykład, popada ci się xiążka historyczna, dwutomowa, obejmująca opis jednego wypadku historycznego. Otwierasz ją w tomie piérwszym i w tomie drugim. W piérwszym znalazłeś fakt niedokładnie opisany, w drugim zaczepkę przeciw duchowieństwu. Autor, dodajmy, jest ci nieprzyjazny.
Tych danych już dosyć, siadasz i piszesz recenzją, na arkuszu, w tym sposobie naprzykład:
„Doszło nas tutaj nowe dzieło uczonego M..., w którém nie odstępuje od dawnego sposobu widzenia rzeczy i krąży w tém samém kole (circulus vitiosus ) (NB. cytata łacińskie są wybornego użycia w recenzji, jest to szpikowanie, jak dowcip solą). Zbadanie faktów, na których oparty cały wywod autora, mogłoby być sumienniejszém i dostarczyć cale przeciwnych wniosków, że tylko zacytujem jedno. Tom... karta...” (Następuje fakt).
Chcemy koniecznie ukąsić autora? więc mu wyrzucamy zaczepkę duchowieństwa, niedokładność faktów (w wyrazach ogólnych zawsze, aby bardzo nie pracować nad krytyką, bo pracuje się chyba już z ostatniéj złości i gniewu). Jeśli styl gładki, potoczysty, płynny i skromny, wymawiamy mu, że bezbarwny i chłodny, że nic nie maluje; jeśli gorący, kolorytu pełen, fantazji, poezji, dowcipu, zarzucamy niestosowne jego w historji użycie; jeśli autor doskonale zbadał źródła i zagłębia się w krytykę faktów, dowodzim mu oschłości, pedanterji; jeśli haftuje na tle historyczném, wyrzucamy dowolność, romansowość i niedokładność. Słowem, że zje licha, żeby się krytyce wychodzić mógł. On w prawo, ona w prawo; on w lewo, ona z lewa zaskoczy; on prosto, ona go z tyłu pochwyci ― a wykręcić się, nie wykręci.
Teraz naodwrót, chce‑li krytyka chwalić ― nic łatwiejszego. Niech dzieło będzie zupełnie a zupełnie nic nie warte, znajdziemy sposób pochwalenia go albo z naiwności (kiedy bardzo głupie), albo z fantazji (kiedy zupełnie sensu braknie a pretensji wiele), albo z erudycji (jeśli à propos du bottes poprzyczepiano łachmany cudze), to nareście z okładek i litografji, z pomysłu, a choćby z tego, czego w niém niéma. Dość, że kiedy się recenzent uprze chwalić, to wychwali.
I tak daléj, i zawsze tak.
Dawniéj był doskonale naiwny zwyczaj. Oto: naprzód występowała zwykle krytyka, ale nie dzisiejsza rozczochrana, kusa, pijana, szalona i bez ceremonji wychodząca z cygarem w gębie i rękami pod boki ― wyczesana, wypudrowana, grzeczna a kąśliwa, jak pies wściekły, uśmiechająca się i kłaniająca, a podsuwająca ci nogę, abyś się wywrócił ― słowem, stara klassyczna, zoilowska krytyka.
Ale na tém nie koniec.
Na krytykę, wychodziła w Monomachją anti­‑krytyka żwawa ― oko w oko, nos w nos, pięść w pięść.
Nuż tedy, stanąwszy przeciw siebie, pluć sobie w oczy, gadać sobie grubjaństwa:
— Ty taki ― a ty taki ― a ty taki. ―
Publika budowała się słuchając, i czekała, czyje będzie na wierzchu, jak mówią po prostu; kto ostatni wyłajał, ten zwyciężył.
Teraz całkiem co innego.
Krytyka rusza w świat, plecie co chce, i nikt jéj nie słucha, nikt nie odpowiada; uczy się, jak Demosthenes, deklamacji, sama siebie słuchając tylko. Ona jest zawsze na wierzchu; ale daremna praca ― dzieło dziełem, ona niczém.
Zawsze się mylę. Zdała się na cóś przecie, to jest, do obwijania i oprawiania świéc i do wynoszenia krytyków. Krytycy przez nie stają się wielkiemi ludźmi, nic nie uczyniwszy, i uwieńczeni mnóstwem laurów, spoczywają na nich syci chwały i oklasków ― pewni, że przejdą do potomności. Jakoż istotnie przechodzą, tylko nie do potomności, ale do kredensu i spiżarni na funciki; co zresztą może się nawet największemu człowiekowi przypadkiem trafić.







OKRUSZYNY.





Okruszyny.

Nic tak budującego, jak widok gazeciarstwa we Francji, które codzień wysoko wynosząc znaczenie tak zwanéj presse, to jest, dziennikarstwa całego zbiorowo wziętego, codzień się na znaczeniu, na moralnéj swéj wartości zabija. Wszystkie dzienniki, mniéj więcéj, są autofagami (samożercami) w osobie swych współbraci, zabijają siebie i pożerają się. Codzień czytasz, jak sobie wyrzucają najpodlejsze kłamstwa, zmienność opinji, zupełny brak sumienia i t. p. Lżą się od najostatniejszych słów. Każdy jednak z tych dzienników ma niby‑to wyobrażać pewną klassę narodu i jéj opinją. Exystencja zaś dzienników, mimo tych ciągłych zapasów, tém się tylko tłómaczy, że każdy czyta tylko jeden dziennik, swój, swojéj opinji, a wydawcy główni mają przecie tyle sensu, że nie powtarzają tego, coby im zaszkodzić radykalnie mogło.
Drugim ciekawym widokiem w dziennikach francuzkich, są tak zwane Faits divers — różne wypadki. Pod tą rubryką mieści się prawdziwa kronika; ale coż w niéj czytasz najczęściéj? oto: nic nad opisy napadów, rozbojów, mordów, oszukaństw, kradzieży, niegodziwości najokropniejszych. Tych opisów tak są pełne dzienniki, że nieraz myślałem sobie, iż‑bym za żadne w świecie skarby w téj zachwalonéj nie mieszkał Francji, w Paryżu żyć nie mógł. I pytam się was, jak podobna żyć tam, gdzie najmniejszego bezpieczeństwa niéma dla osoby, dla majątku, dla imienia? Oszustwo i demoralizacja doszły do takiego stopnia, że o białym dniu na najludniejszych ulicach odbijają mieszkania i zabierają co znajdą; że lada zmrok, napadają i zabijają pod obwachtem; że nareście tysiąc jest przykładów, że ci któś imie twoje poczciwe weźmie i z niém chodzi po mieście, używając go na korzyść swoją. Jakiś podróżny pod imieniem P. Hip. Lucas (du Siècle) podróżował i dawał się przyjmować po całéj Hiszpanji; w samym Paryżu któś się żenił w imieniu P. Alex. de Lavergne; teraz na ostatek jakiś oszust dość długo chodził po Paryżu i broił pod imieniem Duc de Vicence. — Złodziejstwa stały się wykwintném rzemiosłem, które ma swoje tajemnice, innowacje, pomysły jenjalne i t. d. Societés en actions, których tyle Paryż liczy, są podobno najwyborniejszém złodziejstwem, a od nich idąc w dół, do prostych złodziejstw, ile to cieniowań, ile inwencij, ile rozmaitości! Dziwią się, że przy cywilizacji francuzkiéj liczba zbrodni powiększa się. Jak ma być inaczej, proszę? Czytają o złém, słyszą o złém, patrzą na złe, grają im teatra o zbrodniach, gazety im rejestrują zbrodnie, osobne pisma jak, Fastes du Crime i Causes Célébres (Dumas), rozchodzą się w tysiącu exemplarzy po rękach — powiedzcie mi, jak się popsuć nie mają?



Od dawna nazwano człowieka — mikrokosmos małym światem, zapewne dla tego, że w nim jest wszystkiego po trosze, co się tylko na świecie znajduje. Ale wyznajmy, że bliższe wejrzenie w ten mały światek nie bardzo jest przyjemne. Zacząwszy od namiętności, znajdą się w człowieku najbrzydsze źwierzęce popędy, obok najpiękniejszych uczuć. Idźmyż do ciała! W wnętrznościach jego żyje robactwo, na powierzchni wyradza się robactwo, na łbie wyrastają grzyby, pokrywa go także trawa żółta, czarna lub płowa (czemu już nie zielona przynajmniej?); z krwią płyną cząstki metallów, kamieni i soli; kamienie i piasek w żółci i więcéj gdzieś jeszcze. A wiele tam jeszcze rzeczy, których nie znamy, o których nie wiémy? Prawdziwy mikrokosmos.
Pocieszmy jednak ludzi z ciał naszych podobno nie wyradza się robactwo po śmierci — tylko — zgnilizna prosta.



Jeżeli, wedle ateuszów, świat ten nasz, świat prześliczny, stworzył się sam przez się z głupich jakichś tam atomów, z sił bezprzyczynnych, z agglomeracji, z emanacji, z ciepła, z wilgoci, jak grzyb, czemuż, powiedzcie mi, i jak wyrobiło się w nim, czemu utrzymuje stopniowanie istot, organizacje tak różne? czemu to stopniowanie, któremu przyczyny moglibyście dać w przeszłości, istnieje do dziś dnia, pod jednemi warunki bytu? czemu wszystko nareście, co jest, mnoży się teraz wcale innym sposobem, nie tym, jakim, wedle ateuszów, początkowo powstać miało? Czyliż, gdyby świat i wszystkie istoty powstały z przypadku, nie powinnoby się powtarzać tworzenie istot, tylko, pod tym samym warunkiem przypadku?



Poświęcenie się jest rzadkie bardzo, ale jest, ale exystować może. Kto w nie całkiem nie wierzy, daje miarę siebie. To znaczy, że nie pojmuje, jak się poświęcić można, i samby tego głupstwa nie zrobił. Toż z cnotą, to ze wszystkiém.
Moralny świat exystuje dla ludzi w miarę ich oczu intellektualnych; widzą go mniéj lub więcéj. Jedni daleko sięgają wzrokiem, drudzy zapierają exystencji, bo nie dójrzą, a dla każdego tylko własna swoja prawda jest prawdą absolutną. Z tego względu, wyobrażenia, jakie człowiek ma o świecie, wybornie posługują do — poznania jego indywidualności. —
Tajemnic przed nami zakrytych, i co się nazywa zakrytych, niéma — nie było — oczu tylko nam braknie. — Prawda nas otacza; żyjemy w niéj, bije o nas; cała rzecz, że nie możemy jéj ani namacać, ani dojrzeć.

Koniec.








  1. Dzieło, o którém tu mowa, wyszło przeszłego roku nakładem autora w Wilnie w drukarni Zawadzkiego. Rozbiór jego najpiérwejby powinien mieścić się w Aktach Babińskich; dla pośpiechu i braku miejsca, dajemy tylko ideę.
  2. Tak stoi w xiążce.
  3. a nareście przeszedł na lewą (gauche). — Dopisek gazety.
  4. Piszę nie ten kometa, ale ta kometa, powtarzając, że do języka wyraz wchodzi, jak obywatel do kraju, nie z prawami swemi, ale pod prawa, jakie exystują.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.