Życie na niby/Dwie jesienie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie na niby |
Podtytuł | Szkice z lat 1939—1945 |
Wydawca | Książka i Wiedza |
Data wyd. | 1957 |
Druk | Toruńska Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
ziemi ojczystej przez piersi,
a moja dłoń jest bezbronna
i bezbronna jest ziemia ojczysta.
Wł. Broniewski
Na ziemiach polskich położonych na wschód od Wisły okupacja niemiecka trwała pięć lat bez jednego miesiąca. Na ziemiach położonych na zachód trwała pięć lat i pięć miesięcy. Było więc na tych ziemiach wiele wojennych wiosen, wiele miesięcy, kiedy nadzieja mówiła — a może już tego roku? — i było wiele jesieni i zim, kiedy nadzieja zasypiała. Mimo to, kiedy już z tego niewielkiego dystansu, jaki posiadamy w roku 1946, patrzeć na lata okupacji, układają się one w porządek pór całkiem inaczej rozciągniętych w czasie i przeżyciach zbiorowych, aniżeli wskazuje na to kalendarz.
Ten czas okupacyjnego doświadczenia skupia się bowiem w trzy bardzo wyraźne pory, które tylko częściowo pokrywają się z astronomicznymi wycinkami roku. Skupia się przede wszystkim w dwie jesienie. Jesień roku tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć i jesień roku tysiąc dziewięćset czterdzieści cztery, bardzo różne od tej przewlekłej doby, która je rozdziela. Doba ta, chociaż obejmuje kilka lat, bardziej jest jednolita i bardziej tylko do siebie samej podobna aniżeli do którejkolwiek z tych dwóch jesieni. Zatem: dwie jesienie — i okres, jaki wypada nazwać pełnią okupacji.
Jesień pierwsza, poprzez którą społeczeństwo polskie wchodziło w okres doświadczenia okupacyjnego. Jesień druga, w jakiej społeczeństwo to, przemienione i przetworzone głębiej, niż jest tego po dzisiaj dzień świadome, z doświadczenia lat okupacji wychodziło w życie normalne narodu. Pomiędzy nimi okres, w którym to społeczeństwo wytworzyło sobie jakieś sposoby bytowania w narzuconych mu warunkach, sposoby obrony gospodarczej i samotniczej, czysto indywidualnej, albowiem wszelkie formy zorganizowanej obrony społecznej — poza konspiracyjnymi — zostały mu odjęte. Dość powiedzieć, że zjawisko gospodarki wyłączonej i związane z tą gospodarką przeobrażenia w obrębie społeczeństwa polskiego, powstanie nowego mieszczaństwa, związane są z pełnią okupacji, a pierwszej jesieni zaledwie kiełkują. Jaką zaś rolę gospodarka wyłączona odgrywa podczas drugiej zasadniczej jesieni wojennej — ujrzymy.
Z tych dwóch twierdzeń chronologicznych niewątpliwie bardziej proste i oczywiste do przyjęcia jest zdanie dotyczące pełni okupacji. W miarę upływu czasu stosunki za okupacji upodabniają się do siebie bez względu na rok, do jakiego odnosi się konkretne, pojedyncze wspomnienie. Któż potrafi dzisiaj naprawdę dokładnie odtworzyć różnicę atmosfery psychosocjalnej pomiędzy wiosną 1942 a wiosną 1943? Któż zapamiętał dokładnie ceny z poszczególnych lat? Już dzisiaj trzeba wysiłku pamięci, ażeby ustalić we własnych wspomnieniach, której to wiosny Niemcy całkowicie nie reagowali na wzmożoną akcję bojową i zamachową, a której jesieni poczęły na słupach i murach jaskrawieć listy rozstrzelanych. Te listy wydają się tak dawne, jak cała okupacja w ogóle, ceny wydają się wysokie od pierwszych tygodni. Tak bowiem działa pamięć nasza: sumuje i upodabnia nawet koszmar.
Natomiast odrębność wstępnej i końcowej jesieni domaga się uzasadnienia i opisu. Spróbujmy najpierw w sposób czysto kalendarzowy. Mówiąc: jesień, na myśli mam w obydwu wypadkach porę znacznie rozciąglejszą aniżeli jesień astronomiczna roku 1939 czy 1944. Tyle że kulminacja zjawisk, o jakich będziemy mówić, w obydwu wypadkach przypada na jesień prawdziwą. W rozumieniu, które pragnę uzasadnić, pierwsza z tych pór rozciąga się od chwili najazdu niemieckiego na Polskę do upadku Francji. Oprócz jesieni następującej po kampanii wrześniowej obejmuje zatem zimę i wiosnę następnego roku. Druga z pór rozpoczyna się w głębi lata 1944 roku, kiedy armia radziecka wkroczyła na ziemie polskie, sięgać zaś powinna do wczesnej zimy 1945 roku, kiedy wszystkie ziemie polskie zostały wyzwolone. Sięgać, kończyć się powinna w styczniu minionego roku. Ponieważ bynajmniej o tym czasie się nie skończyła, jeżeli idzie o szerokie masy społeczeństwa polskiego, mówić o niej warto i należy.
O takich dwóch jesieniach będziemy pisać.
By ocenić należycie szok, którego w ciągu kampanii wrześniowej zaznało społeczeństwo polskie, należy cofnąć się do tych pojęć o własnej roli militarnej i politycznej, z jakimi przeciętny człowiek polski wkraczał w drugą wojnę światową. Będziemy najpierw analizowali pojęcia dotyczące roli militarnej, a to z tej przyczyny, że — ujrzymy to — w ich gwałtownym przekreśleniu zawiera się centralne miejsce szoku przebytego we wrześniu 1939 roku przez społeczeństwo polskie. Od tego miejsca w sposób promieniujący rozchodzą się dalsze objawy psychosocjalne owej jesieni.
Na to zaś bowiem, co w ciągu września 1939 stało się w tym społeczeństwie, nie ma innego terminu jak — szok. Czyli najbardziej gwałtowny, nie przygotowany, zaskakujący wstrząs polityczny, społeczny i moralny. Wstrząs rozciągnięty na wszystkie dziedziny życia zbiorowego, na wszystkie twierdzenia, na jakich postępowanie i przewidywania opierały się jeszcze 31 sierpnia, jeszcze 1 września. Twierdzenia nieważne w tydzień później. Wstrząs ten nie był równomiernie rozłożony na wszystkie klasy społeczne. Przeciwnie, uzasadnimy to niżej, inaczej przebiegał u chłopa, inaczej u robotnika, a wygląd klasycznego zawodu i rozczarowania nie otwierającego żadnych perspektyw posiadał tylko wśród inteligencji.
Szok związany był z błyskawicznym tempem pochodu niemieckiego, z przeżyciem terroru lotniczego, z nie widzianym dotąd związaniem działań bojowych z psychozą ucieczki ogarniającą całą ludność cywilną, z błyskawicznym zapadnięciem się dachu nad budowanym przez lat dwadzieścia gmachem państwa. Dzisiaj, po latach siedmiu, niełatwo jest odtworzyć przeraźliwą dotkliwość tego doświadczenia. Zblakło ono przez to, że podobnie runęła Holandia, Belgia, Francja, Jugosławia — ale społeczeństwu polskiemu przypadło pierwszeństwo w tym doświadczeniu. To wszystko prawda, wszystko to były czynniki wyzwalające ów wstrząs, ale w istocie był on związany z zawaleniem się pewnych pojęć, z powstaniem próżni psychosocjalnej, w którą natychmiast napłynęły treści najbardziej dziwaczne, najbardziej nieoczekiwane, pochodzące z przeróżnych i nagle ożywionych schematów historycznych.
I dlatego musimy najpierw określić, które to pojęcia runęły, tworząc na przeciąg pierwszej jesieni próżnię. Rozpocznijmy od przeżycia, jakie wydawało się wówczas sprawą tylko polską, zanim wiosną 1940 roku w przebiegu kampanii francuskiej nie okazało się powszechnym doświadczeniem strategicznym tej wojny. Spróbujmy temu przeżyciu nadać kształt słowa i wzruszenia, jakie posiadało wówczas, przed laty siedmiu. Oto dzisiaj dzień pierwszego września. Późne lato u stóp Śnieżki jest piękne i łagodne, kończą się żniwa, niech je przekreśli pamięć.
Żelazny i błyskawiczny pochód niemiecki wydawał się we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku jakoś znajomy. Kiedy w nocy ucieczki płonęły nieznane wsie, kiedy dniem i nocą, i znów nocą i dniem, w kurzu nie opadającym jak powłoka mgieł, w chrzęście i niskim, drażniącym huczeniu, sunął wszystkimi szlakami najeźdźca, powstawały w pamięci przytłumione wyobrażenia poczęte z czasów zniszczeń dawnych. Tak samo musiały wyglądać najścia Krzyżaków, z takim wilczym pośpiechem przez puszcze średniowieczne przerzynać się musiały, byle naprzód, byle najdalej, zagony Tatarów. (Oglądając w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym wspaniały film Eisensteina „Aleksander Newski“, uderzony byłem siłą podobnie zaczerpniętej z najdawniejszej przeszłości analogii wizualnej i historiozoficznej zarazem).
Ta sama też biegła przed nimi wieść grozy, obezwładniając wolę i decyzję, tym samym złym skrzydłem wyprzedzała krok najeźdźcy. Pancerz i biały krzyż na czołgach były krzyżackie, pośpiech i niepokój łupieżców był tatarski. Płowowłosy Słowianin zbrojny w maczugę, w procę i ledwie okuty oszczep ścierał się z rycerzem w hartowanej zbroi. Karabin szedł na czołg, maczuga na miecz obosieczny. Ta krzyżacka różnica zwyciężała we wrześniu jak przed wiekami. I dlatego, zanim objawiły się inne klęski podobne, wyglądała na tak specyficznie polską i — chciałoby się powiedzieć — zgodną z tradycją polskich upadków militarnych.
W tygodniach wrześniowej wędrówki ujawniały się również w przeżyciu prawdy inne i prześlepione w latach pokoju. Z kart geografii zbiegły mądrze uładzone zdania o kraju przejściowym, otwartym, o przeważającym procencie granicy niebezpiecznej, o oporze, który na tej ziemi postawi tylko człowiek, ponieważ nie pomoże mu w tym przyroda. Do końca życia nie zapomnimy tych niesamowicie trwałych pogód września, rozpiętych nad płaszczyznami różańcem dni upalnych i nocy zatłoczonych od gwiazd. Różańcem tak niezmiennym, że zatracała się rachuba dni i wydawać się mogło, że sam czas przystawał w locie, że zastygał w pysznej obojętności przyrody, obojętnej na dopełniające się w jej tle losy ludzkie.
Ziemia nasza była jedną wielką mapą rozwijaną pędem bombowców. Jak nieme i przerażone zwierciadło przyjmowała na siebie cienie przelatujących eskadr i nie myliła ich z obłokami. Drogami wlokły się kłębowiska kurzawy, nie ściekające ku ziemi, podniecane nowym milionem słów. O przedrannej godzinie wstawały mgły i majakiem rozcieńczały martwiejący w ostatniej kwadrze księżyc. Milczące i znużone rzesze, wędrujące w tych godzinach, zdawały się pochodzić wprost z zapomnianych grobów powstańczych, na podobną klęskę beznadziejności podniesione nocnym oddechem ziemi. Ponure zmartwychwstanie wszystkich mar zapomnianych na krótką chwilę niepodległości.
Bagna nadrzeczne nad Nidą, spękane i pobrużdżone w skorupiaste wieloboki, nie wciągały stóp. Wisła przestawała toczyć wody i po przedwczesnym wysadzeniu mostu zapóźnione pułki przechodziły ją w bród. Z wyschniętych studzien wiadra czerpały brudny szlam. Odludne drogi, strzechy porosłe nie zrywanym nigdy mchem, płotki plecione z nie obrobionych gałęzi, bajora pełne wymierających żab. Dla ludności miejskiej, a ona przede wszystkim została ogarnięta pędem ucieczki, było to odkrycie nieznanej, oglądanej dotąd z okien wagonu ojczyzny. Odsłaniała się prowincja polska i wieś, nędzne i zesmutniałe w ubóstwie, w zapadłej, małorolnej biedzie, rzadko ozdobione pamiątką wspanialszych czasów, kraj, którego świetność historyczna mieści się w dalekiej przeszłości, a teraźniejszość ukształtowały niewola, wiekowe błędy rozwoju społecznego, leniwa obojętność ludzi zamieszkujących ziemię, o której pisał poeta:
Nie dla nas winnic modrych stok
I winnic wdzięk, i winnic sok,
A dla nas pylny owsa łan
I karczmarz Żyd, i wódki dzban.
Nie wszystko w tym obrazie było tak ponure. Nie minął miesiąc, a do łańcucha nazw historycznych powtarzanych z czcią przybyły nowe klejnoty. Tym cenniejsze, im bardziej świadomość zbiorowa potrzebowała pokrzepienia, im silniej tęskniła za legendą i potwierdzeniem, że bohaterstwo żołnierza, że cierpienia porwanej wędrówką ludności nie były daremne. Nazwy Warszawa, Kutno, Westerplatte, Hel ustaliły się natychmiast w nowej swojej roli. Poprzez trzaski i tupot niemieckich orkiestr wojskowych przedzierał się w aparacie radiowym pobrzękujący jak ginąca mucha głos Warszawy. Rwały się zmęczone zdania prezydenta Stefana Starzyńskiego i obnażonym do żywej kości sensem płakała melodia Warszawianki. Nie wstydzili się wówczas ludzie łez.
Jest dzień pierwszego września 1946 i nawet tutaj, daleko od tamtych ugorów, pokrytych wczesną rdzą jesienną i pleśnią wrzosów, trudno się opędzić od wspomnień.
Wspomnienia przełóżmy na język, którego nie znaliśmy jeszcze we wrześniu. Ten przekład dokonał się później, w obliczu kampanii francuskiej, utrwaliła go zaś kampania jugosłowiańska. We wrześniu wszyscy w Polsce sądzili, że tylko wyjątkowe błędy i kłamstwa ukryte pod skorupą tzw. tajemnicy wojskowej, a oznaczającej całkowite nieprzystosowanie militarne naszego kraju do wymagań współczesnej wojny, stanowiły przyczynę klęski. Kampania francuska była bowiem czymś w rodzaju rehabilitacji. Z przerażeniem na widok błyskawicznego rozpadu machiny wojennej anglo-francuskiej mieszało się uczucie o takim mniej więcej wyglądzie: a przecież nie okazaliśmy się najgorsi, przecież w proporcji sił wrzesień polski znaczy tyle co sześć tygodni francuskiego oporu. W ciemności nastającej u kresu pierwszej wojennej jesieni było w tym porównaniu jakieś światełko — zupełnie bezsilne zrazu. Jeszcze nie wyjaśniające tego przewrotu w oczekiwaniach wojennych światełko, które dopiero po napaści Niemiec na Związek Radziecki, po Stalingradzie szczególnie, stało się zrozumiałe.
Ale przełóżmy wreszcie doświadczenie wrześniowe na język obalanych w nim pozornie pojęć strategicznych. Przekładając pamiętajmy wciąż, że będąc pierwszym preparatem doświadczalnym owej jesieni, jeszcze zupełnie nie pojmowaliśmy, o co chodzi. Cóż bowiem wiedzieliśmy jedynie? Że masowe i celowe użycie broni pancernej oraz lotnictwa daje napastnikowi przewagę, która grzebie wszelkie przewidywania o przebiegu starcia. Ujrzeliśmy tylko nagle i jaskrawo, że dysproporcja siły pomiędzy narodem liczniejszym a mniej licznym pogłębiła się na niekorzyść narodu słabszego w sposób przez nikogo nie przeczuwany.
Państwo o trzydziestu kilku milionach mieszkańców, którego obywatele posiadają wielokrotnie sprawdzone w historii cnoty żołnierskie, gdyby na jakiejś idealnej płaszczyźnie walki, nie istniejącej naturalnie nigdy w dziejach, mogło się spotkać z państwem siedemdziesięciomilionowym, nie jest w porównaniu z nim aż tak słabe, ażeby doszczętnie rozpadało się w niecałym miesiącu. Państwo dwudziestomilionowe nie jest tak słabe, by zostawać rozniesionym w dwa tygodnie. Tymczasem w pierwszym terminie upadła Polska, w drugim miała upaść Jugosławia. Przypadający w Polsce militarny początek drugiej wojny światowej wyglądał z pozoru całkiem nielogicznie, poza granicami przewidywań. Tyle tylko było wiadome, bo tyle zostało doświadczone na szosach wrześniowej klęski.
Nie wiedzieliśmy natomiast, że w tej rzekomej nielogiczności skrywa się po prostu nieznajomość czynników i faktów czysto militarnych, które chociaż obecne w chwili rozpoczęcia starcia, nikomu nie mogły być wówczas znane w swoich skutkach. Chociaż teoretycznie każdy zapowiadał, że druga wojna światowa będzie odmienna od pierwszej, działał jednak dyktat wyobraźni, urobionej według wyglądu wojny 1914—1918. Bo nasze myślenie, nasza wyobraźnia operuje zastanymi schematami dużo częściej, niż o tym wiemy, a momenty całkowitego zagubienia historycznego polegają zazwyczaj na tym, że przedawniony schemat wyobrażeń okazuje swoją nieskuteczność, a wyobraźnia mimo to czepia się go w sposób rozpaczliwy. Tak też czepiała się w oczekiwaniu drugiej wojny, z zupełnie ponadto paradoksalnym przydatkiem. Nikt absolutnie w to nie wierzył, ażeby nowa wojna jako całość miała być dłuższa od poprzedniej, a mimo to poszczególne ofensywy i kampanie bynajmniej się nie skracały w proporcji tego oczekiwania. Przeciwnie, wojna jako całość miała być krótka, a poszczególne kampanie miały być o długości mniej więcej zbliżonej co w pierwszej wojnie światowej. Dziwny splot trwogi ze schematem! Sposób wywalczenia zwycięstwa w tamtej wojnie, zbliżony do partii szachów, którą się poddaje na długo przedtem, zanim wszystkie figury zostaną wybite, utwierdzał jeszcze mocniej ten splot i nie pozwalał przewidzieć zaciekłości ideologicznej drugiej wojny światowej.
Nie wiedzieliśmy bowiem, że jeśli idzie o sztukę militarną, pierwsza wojna światowa raczej była wyjątkiem niż regułą. Po krótkiej fazie ruchomej — marsz na Paryż, ruchy frontu wschodniego — zastygła w operacjach niesłychanie przewlekłych, nieproporcjonalnie krwawych wobec zysków taktycznych. Stało się to z powodu przewagi obrony nad atakiem. Czołg i samolot jako broń napastnicza, dająca mu możliwość inicjatywy i ruchu, pojawiły się zbyt późno i były technicznie zbyt niedoskonałe, ażeby zaważyć na ostatecznym wyniku. Główną bronią tamtej wojny światowej wydaje się karabin maszynowy jako broń trudna do zniszczenia najbardziej uporczywym ogniem artyleryjskim, a zabójcza dla piechoty muszącej atakować bez osłony rowu strzeleckiego. Mają rację ci, którzy piszą, iż pierwsza wojna światowa była właściwie okresem wielkiego upadku sztuki wojennej, albowiem nie są jej świadectwem rzezie setek tysięcy dla zdobycia jednego wzgórza, jednego fortu. Dodajmy wszakże, że ten upadek wywołany był przede wszystkim ówczesnym stanem techniki produkcyjnej, która nie dostarczała dowódcom środków zdolnych na polu bitwy przemienić olbrzymie masy wojsk nowoczesnych w jednostki ruchu i inicjatywy.
Nie wiedzieliśmy nadto, że aktem rozegranym nad Wisłą otwiera się widowisko wielu błyskawicznych i efektownych kampanii, z których każda zamykała się werbalnym epilogiem Adolfa z wąsikami, tak brzmiącym, jakby historia wojen niczego podobnego dotąd nie oglądała. Armia odpowiednio zaopatrzona w nowoczesną technikę ruchu z równą sprawnością poruszała się po bezdrożnych równinach Polski, co przez gęste linie fortyfikacji zachodnich, co pośród gór i przełęczy bałkańskich. Poruszała się mimo niebywałego skomplikowania swego aparatu. Motor docierał wszędzie — to niewątpliwie było nowością. Wędrowcy na drogach wrześniowej ucieczki modlili się każdej godziny o deszcz, sądzili bowiem, że tylko brak odpowiedniej ilości błota na polskich drogach pozwala się posuwać gąsienicom niemieckich czołgów. Resztę historia oglądała, i to w lepszych wydaniach. Bonaparte spadający niespodziewanie z Alp w kampanii włoskiej na tyły Wurmsera czy Gustaw Adolf z niewielką armią przemierzający błyskawicznie całe Niemcy dokonywali w proporcji swoich czasów większego zaskoczenia od generałów hitlerowskich. Nie wspominajmy już Hannibala czy Aleksandra Wielkiego.
Nie wiedzieliśmy również, że ten polski akt pierwszy, jeżeli wnosi elementy całkiem nowe, wnosi je nie tylko dla rozbitej armii polskiej. Istnieje powiększający się w miarę rozwoju historii stopień rozprężności siły militarnej. Na prostym schemacie objaśnijmy, co ów termin oznaczać może. Wyobraźmy sobie wojownika, który z bronią znaną starożytnym wyrusza pieszo w pochód wojenny w kraju całkiem nie zaludnionym, stepowym, pozbawionym większej ilości zwierzyny. Posiada miecz, tarczę, włócznię, a koń nie stanowi dla niego instrumentu bojowego, ponieważ wojownik ten nie nauczył się posługiwania strzemionami i łatwo go z siodła strącić. Jego działanie bojowe ściśle jest zależne od prowiantu, który zdołają unieść jego tabory, a tych pojemność możliwą do zabrania nietrudno przewidzieć. Można tych wojowników uzbroić wielu, ale naprawdę do walki użyć się oni dają tylko w pewnej proporcji pomiędzy tymi warunkami naturalnymi a siłą nagromadzoną do walki. Stopień rozprężności tej siły jest bardzo niski. Ale ci sami wojownicy niech uformowani będą w oddziały jazdy zaopatrzonych w strzemiona, jazdy mało dla siebie wymagającej i zdolnej przebywać wielkie przestrzenie, zyskują promień siły tak wielki, że zanim przeciwnik się opamięta, leży na obu łopatkach. Schemat wymyślony? Nie, w schemacie tym powtarzamy rzeczywiste przejście militarne od starożytności do wędrówek ludów.
Nie wiedzieliśmy, że zakreślony przez użycie czołgu i samolotu promień siły tak się rozprzestrzenił, że potrafi swoim zasięgiem od jednego rzutu ogarnąć całe państwa. Rychło ogarnął prawie całą Europę kontynentalną, a wrzesień polski został tylko wielkimi manewrami. Zdobycz niemiecka osiągnięta w kampanii wrześniowej stanowiła tylko pierwszy okrąg obwiedziony ruchem cyrkla o nowym ramieniu. Stało się to dzięki tkwiącym w czołgu i samolocie właściwościom pośpiechu i natychmiastowego wyzyskania sukcesu. Te obydwie bronie nadwyżkę siły, jaką posiada lepiej uzbrojony i lepiej do wojny przygotowany napastnik, przenoszą natychmiast w kraj napadnięty, zagarniają w promieniu dotąd nie oglądanym.
Nie wiedzieliśmy spraw jeszcze ważniejszych. Oto zaledwie wstępne ogniwa wojny przynoszące błyskawiczne zwycięstwa Niemiec stały się zrozumiałe militarnie, kiedy ten sens znów został przewrócony w wielkich zmaganiach na Wschodzie. Znowuż się okazało, że ponad współczesną techniką wojenną górują klasyczne i pradawne prawidła wojny, proporcja ogólnego stosunku sił, stosunku przestrzeni, materiału ludzkiego i jego liczebności. Okazało się, że ów promień siły, jeżeli mu się przeciwstawi odpowiednia głębia teatru wojennego, pozwalającego w nim rozpuścić skutki szoku powstałego po przełamującym uderzeniu, jeżeli natrafi on na dowództwo zdolne odnawiać swoje rezerwy, wówczas nie tylko nie zakreśli kręgu wokół nowej zdobyczy, ale promień ów, złamany, zmuszony do skracania się, powróci do gniazda wyjściowego i jak cierń wbije się w serce napastnika.
Nie wiedzieliśmy sprawy jeszcze donioślejszej. Czynnik oporu ideologicznego oraz bezwzględnej wiary w słuszność bronionej sprawy, kiedy przydanym mu zostało odpowiednio silne ramię techniki wojennej, osiągnął w armii radzieckiej współudział w zwycięstwie nie spotykany od czasu tryumfu wojsk walczącej rewolucji francuskiej. Wojna, która póty składała się z błyskawicznych epizodów, póki w odrębnych pojedynkach narzucanych przez Niemców przeciwnikom dobieranym według najdogodniejszego dla Hitlera porządku dzisiejsza technika wojenna mogła się rozprężać i połykać całe państwa, ta wojna rozciągnęła się w kampanie niezwykle wyczerpujące i długotrwałe, odkąd te nowe okoliczności znalazły się we względnej równowadze. Ale pod bombami w poranek 1 września 1939 któż przypuszczał, że bomby te będą padać dłużej aniżeli pociski w pierwszej wojnie światowej?
Nie wiedzieliśmy pierwszej jesieni z tych spraw jeszcze ważniejszych, że swoje błyskawiczne zwycięstwa początkowe zawdzięczają Niemcy nie tyle czołgom, ile nieprzedawnionej w ich przekonaniu sytuacji politycznej powstałej po układzie monachijskim. Nie wiedzieliśmy, że dlatego tak niecierpliwie przyspieszają kampanię polską, by złożywszy dowód siły, ukłonić się przez kanał La Manche i dać do zrozumienia, że sytuację monachijską można i teraz odtworzyć. Nie wiedzieliśmy, że ukłon ten powtórzą jeszcze nieraz. Specjalnie w przeddzień najazdu na Związek Radziecki: oto wykonujemy zlecony nam wówczas, w tamtej konfiguracji politycznej, kierunek ekspansji, przeprowadzamy na własną rękę, ale nie we własnym tylko imieniu krucjatę antykomunistyczną. Nie wiedzieliśmy, że swoją metodę wypreparowywania przeciwnika z jego naturalnych koneksji politycznych zawdzięcza Hitler sytuacji monachijskiej.
Kto nie wiedział? Będę się starał mówić o stanowisku politycznym każdej warstwy społecznej naszego kraju, ale w tym wypadku liczba mnoga oznacza warstwę, do której należę. Inteligencja polska naprawdę najmniej wiedziała.
Pierwszej jesieni wojennej nie znaliśmy zatem prawie wszystkich „dlaczego“. Poczuliśmy jedynie, że na głowy runął strop. Ale właśnie dlatego, że istotna proporcja klęski i jej powody docierały w stanie zamąconym, padający na głowę strop wywoływał szok, który przebiegał przede wszystkim według polskiego wymiaru klęski. Przynosił wstrząs, który nakazywał poszukiwać przyczyn we własnym domu, w jego złym politycznie i społecznie urządzeniu. I ten wstrząs byłby już pierwszej jesieni mógł uzdrowić politycznie społeczeństwo polskie, gdyby... Tych gdyby będzie wiele. Niewątpliwie jednak na krótki okres uzdrowił, a z czego uzdrowił, rozpatrzmy poprzez wspomnienia.
Powstanie niepodległego państwa polskiego w wyniku pierwszej wojny światowej było rezultatem zupełnie wyjątkowej konfiguracji politycznej. Konfiguracji, w jakiej tak kończąca się Rosja carska, jak wstrząsane klęską Niemcy cesarskie nie były zdolne wywrzeć istotnego wpływu na powstające pomiędzy nimi państwo. Kiedy ponadto po wojnie 1920 roku udało się Piłsudskiemu zrealizować częściowo kuszący go program ekspansji ku wschodowi, powstało złudzenie, że niepodległość swoją Polska międzywojenna zawdzięcza własnej sile. O decyzji partii komunistycznej w Rosji przekreślającej traktaty rozbiorowe i uznającej prawo Polski do samodzielności państwowej mało kto pamiętał. Mało też kto pamiętał o wpływie tej decyzji na politykę państw koalicyjnych wobec sprawy niepodległości Polski pod koniec pierwszej wojny światowej. Upadek Rosji carskiej rozwiązał tym państwom ręce i uwolnił od zobowiązań sojuszniczych, ale nie dlatego, ażeby naprawdę mocarstwom zachodnim zależało na sprawie tej niepodległości czy na dopełnieniu nadziei moralnych ciągnących się od stuleci. Dlatego natomiast, ponieważ w nowej grze politycznej wypełniającej się na przedpolu Związku Radzieckiego państwo polskie stawało się istotnym elementem tej gry. Stworzyć miało i tworzyło główne ogniwo kordonu sanitarnego oddzielającego Rosję komunistyczną od reszty Europy, z chwilą kiedy zawiodła interwencja bezpośrednia.
Tymczasem w Polsce trwało złudzenie niepodległości odzyskanej wyłącznie dzięki samym sobie. Złudzenie przerodziło się w mit troskliwie pielęgnowany przez obóz sanacyjny, a z chwilą oderwania Polski od łączności z kontynentalną polityką francuską, po roku 1933, ten mit w propagandzie obozu rządzącego wybujał ponad wszelką miarę. W tych dopiero latach na serio głosi się mocarstwowość Polski, a frazes taki jest konieczny jako zasłona dymna osłaniająca przed własnym społeczeństwem awanturniczą politykę zagraniczną u boku Niemiec i Włoch. Bo społeczeństwo w olbrzymiej większości nie posiadało zaufania do kierunku przekreślającego wszelkie, nawet papierowe i czysto traktatowe gwarancje niepodległości. Do kierunku, który na ich miejsce nie stwarzał żadnych gwarancji realnych, oprócz perspektywy wasala u boku hitlerowskich Niemiec.
Zatem w mocarstwowość istotną jako uzasadnienie całkowitego samotnictwa politycznego postawionego oko w oko z faszyzmem niemieckim mało kto wierzył. Istniała jednak dziedzina, gdzie frazes ten wydał owoce. I były to znów owoce jak najbardziej przydatne dla obozu sanacyjnego, dla traktowania pułkowników jako geniuszów przydatnych na każde stanowisko. Frazes mianowicie wydał owoce w sferze sądów o sile militarnej kraju. W to, że Polska pod względem militarnym stanowi partnera zdolnego do prowadzenia polityki nie liczącej się z najbardziej podstawowymi możliwościami politycznymi i geograficznymi kraju, wierzono dosyć powszechnie.
Dlaczego wierzono, rzecz to inna. W kraju tak zacofanym przemysłowo, jak nasz przed wojną, mało kto oceniał realnie związek siły obronnej ze stopniem uprzemysłowienia. W kraju wydającym tak dzielnych żołnierzy nikt z nich nie przypuszczał, że bitność osobista nie wyrówna nawet w skromnym stopniu różnicy uzbrojenia i przygotowania technicznego. Wreszcie filtrowane w społeczeństwo teorie wojenne przepowiadające bezapelacyjną wyższość konia nad motorem, owsa nad benzyną, usypiały krytycyzm wywodem rzekomo fachowym. Prymitywnymi środkami bojowymi rozegrana kampania 1920 roku umacniała te teorie, a w znacznej mierze dawała im podstawy. Resztę okrywała tzw. tajemnica wojskowa. Kiedy ponadto w widłach Sanu i Wisły rozpoczęto budowę kilku fabryk zbrojeniowych i huty stali, zowiąc to szumnie COP-em, strategicznie chronionym od niespodzianki, mit docierał do granic histerycznego wmówienia i byli, którzy twierdzili, że Niemcy spieszą się z wojną, ażeby nie dopuścić do ukończenia COP-u. Bo jeśli tylko zbudujemy... I nagle piachy i lasy między Rzeszowem a Sandomierzem pozbawione bryły węgla nabierały wymiarów Zagłębia Ruhry.
Szok klęski militarnej uderzył więc w miejsce najmniej u społeczeństwa chronione, najbardziej obnażone. W przeciągu kilku dni ujawniło się, że pod tajemnicą wojskową kryje się pospolity bluff, że armia do wojny nowoczesnej jest absolutnie nie przygotowana. Ale uderzenie w to właśnie miejsce nabrało charakteru promieniującego i nie ograniczyło się tylko do spraw wojskowych. Nabrało dlatego, ponieważ obóz polityków w mundurach właśnie na mundurze opierał swoje racje polityczne i społeczne. Tak więc podstawa zaufania do obozu rządzącego, jaką wmuszano społeczeństwu i jaką niejednemu rzeczywiście wmuszono, okazywała się opartą na ślepocie, kłamstwie i lekkomyślności. I dlatego we wrześniowych warunkach uderzenie w mundur nabrać musiało i nabrało charakteru rozprzestrzeniającego się na całą przeszłość przedwrześniową.
Jeśli idzie o zagadnienia czysto militarne, ten wstrząs został później złagodzony przez konfrontacje z dalszymi kampaniami Hitlera. Nie został natomiast złagodzony w swoim oddziaływaniu promieniującym. Cechą zaś pierwszej jesieni jest to, że obydwa te kierunki zaznaczone są w psychice społeczeństwa polskiego z równym natężeniem. Nie było w ciągu całej okupacji drugiego okresu, w którym reżim byłby równie mocno potępiany, w którym wszelkie, później dokonywane w konspiracji, próby jego wybielenia byłyby bardziej nieskuteczne.
Oddziaływanie przybrało różny charakter zależnie od klasy społecznej i pisząc: potępiany, musimy określić dokładnie, przez kogo. Sanacja opierała swoje rządy na biurokracji i znacznej części inteligencji. Inteligencka rekrutacja społeczna Legionów, szczególnie korpusu oficerskiego, który później został korpusem rządzącym, wyodrębniała tę grupę od reszty społeczeństwa. Wyodrębniała na mocy tego specyficznie polskiego objawu, jakim był dotąd zawsze w naszym kraju proces zamykania się inteligencji we własnym klanie, nawet kiedy dopływała do niej krew społeczna chłopska. Inteligenckość tzw. obozu legionowego posiadała jeszcze mocniej i w bardzo specjalny sposób podkreślony charakter. Była w niej domieszka jakiegoś mesjanizmu à rebours, na przekór własnemu społeczeństwu. Tekst pieśni „My, Pierwsza Brygada“ ma w tym względzie wymowę dokumentu socjologicznego. Domieszka ta po schwytaniu władzy w ręce wyraziła się jakimś całkowitym otorbieniem tego obozu, sięganiem wyłącznie po własne i topniejące rezerwy personalne z lat legionowych, i to sięganiem tym bardziej zaawansowanym, im dłużej było się przy władzy.
Grupa o takim pochodzeniu, stanowiąca rozszerzoną liczebnie formację socjologiczną „drużyny wodza“, jak ją opisuje w znakomitym studium pod tym tytułem Aleksander Hertz, szukając dla siebie oparcia ideologicznego, znajdowała je w teorii elity. Dlatego w niej, ponieważ teoria ta, powzięta z prefaszystowskich poglądów Vilfredo Pareto, najlepiej zaspokajała i teoretycznie tłumaczyła, ba, nadawała trwałą rzekomo godność historiozoficzną tej rekrutacji społecznej, jaka obowiązywała w grupie legionowej. Stąd teoria elit powstających na firmamencie społecznym i krążących po nim na podobieństwo samotnych komet była ulubioną teorią oficjalnych socjologów sanacyjnych. Regeneracja zaś legionowej komety, szczuplejącej przez upływ czasu, zgony i zużycie ludzi, dokonywać się miała tylko z surowca biurokratycznego i inteligenckiego. Ten to proces odtwarzają „Mury Jerycha“ Brezy w jego stanie na progu wojny.
Wstrząs wrześniowy w całą tę nadbudowę teoretyczną uderzył w sposób bezlitosny. Ale uderzenie zostaje przyjęte na rozmaity sposób, zależnie od tego, jak dalece dana klasa społeczna związana była z ustrojem sanacyjnym i odpowiedzialna za pojęcia polityczne wytworzone po roku 1926. Najbardziej odpowiedzialne sfery inteligencji i biurokracji zareagowały zjawiskiem, które nazwać wypada zerwaniem z miejscem odpowiedzialności.
Wyjaśniam od razu, jakie objawy z września 1939 umieszczam w tej kategorii. Masowa ucieczka biurokracji sanacyjnej, cywilnej i wojskowej, od generałów do sierżantów, od ministrów do starostów, była w tym miesiącu zjawiskiem, które całą tę biurokrację skompromitowało w oczach społeczeństwa. To bowiem w dwudziestu kilku milionach uciec nie mogło i nie miało gdzie, i dlatego oceniło ten objaw jako ucieczkę szczurów z okrętu wpędzonego przez nie na skały. Nie obchodzi nas jednak moralna ocena tej ucieczki. Starajmy się zrozumieć jej mechanizm ideologiczny, a poprzez to zrozumienie dojdziemy dopiero do skutków moralnych i do znaczenia samego objawu.
Dlaczego uciekali właśnie ministrowie i generałowie? Czy tylko lęk o własną skórę? Przecież w limuzynach spieszących do Rumunii nie brakowało ludzi niegdyś odważnych. Uciekali raczej dlatego, ponieważ daremnie wszczepianą społeczeństwu teorię elity, jedynie powołanej do rządów, samym sobie ludzie ci zaszczepili w sposób skuteczny. Byli przekonani, że unosząc głowy za granicę, zabierają ze sobą instrument najcenniejszy, bo instrument przyszłej władzy nad krajem, który dla dobra tego kraju należy ocalić za wszelką cenę. Zachowywali się też, znalazłszy się poza krajem, jako naczynia szczególniejszej władzy. Nie chcieli się nią dzielić, Mościcki wyznaczał następcę, jakby klęska kraju była fikcją, a rzeczywistością jedyną trwanie Dziennika Urzędowego określającego sposób przekazywania władzy prezydenckiej. Zrywali na jakiś czas z miejscem swojej odpowiedzialności, ale samej odpowiedzialności na siebie nie przyjmowali, nie wyrzekali się też jej formalnych atrybutów. Na firmamencie rozpiętym nad płonącą Europą czekała na godzinę swego ponownego wzejścia — elitarna kometa.
W tej grupie inteligencji i biurokracji uderzenie zatem w ogóle nie zostało przyjęte do wiadomości. I ludzie obozu rządzącego dlatego masowo uciekali za granicę, ponieważ ujrzawszy wstrząs wrześniowy pragnęli siebie usunąć poza zasięg jego oddziaływania, pragnęli umknąć od wyrzutów i świadków, a pozostać przy automatycznie przedłużonych funkcjach. Inaczej inteligencja, która pozostała w kraju. Ta z miejscem swojej odpowiedzialności zerwać nie mogła. Ta w zastępstwie nieobecnych wysłuchiwała wymierzonego przeciwko nim oskarżenia i oburzenia. Ta wreszcie — milczała. Bo oburzenia były słuszne, oskarżenia celne. Dla tej warstwy społecznej pierwsza jesień tworzyła okres największej dezorientacji i zagubienia ideowego. I dlatego, ponieważ poczucie próżni wywołanej klęską było w tej klasie najsilniejsze, nie równoważone poczuciem dokonanego zwycięstwa politycznego, jak to miało miejsce u chłopa i robotnika — w próżnię tę gwałtownie wtargnęły schematy. Przedawnione, a z pozoru aktualne schematy historyczne; po raz drugi zapowiadamy te tajemnicze schematy, za trzecim nawrotem już je opiszemy.
Całkiem odmiennie odpowiedział na szok wrześniowy robotnik i chłop polski. Klęska była jego zwycięstwem politycznym. Była słusznością otrzymaną po najbardziej lichwiarskiej cenie. Odsunięty od bezpośredniego udziału w rządach, na skutek ciężkich warunków materialnych tylko nielicznie przedzierający się na szczebel pełnego awansu kulturalnego, nieobecny jako składnik rekrutacyjny w teoriach elity, robotnik i chłop nie ponosił odpowiedzialności za profaszystowski kierunek polityki zagranicznej. Nie uczestniczył też w biurokratycznej konstrukcji państwa. Klęska potwierdziła po niewczasie słuszność jego oporu politycznego, szczególnie ostro przebiegającego od lat kryzysu.
Pierwszej jesieni wojennej powstała skutkiem tego sytuacja, w której jakże łatwo można było przed oblicze wroga postawić wewnętrzną rozgrywkę społeczną i polityczną i wrogowi dać z tej rozgrywki argument. Tymczasem poza wypadkami indywidualnego donosicielstwa z zemsty, z porachunków osobistych, które było częstym niestety zjawiskiem pierwszej jesieni, rzecz ułożyła się inaczej. Jako świadectwo wysokiego wyrobienia politycznego i dumy narodowej klas ludowych zapisać należy, że rozgrywka ta pozostała wewnętrzną rozgrywką Polaków. A każdy utajony kandydat na polskiego Quislinga wiedział, iż rozgoryczenia i oburzenia na rumuńskich uciekinierów nie da się nigdy skapitalizować w proniemiecki i profaszystowski sposób. Niewątpliwie wpływała na to również niedźwiedzia taktyka okupanta wobec ludności, ale sama ta taktyka jeszcze nie decydowała. Decydowało zdrowie polityczne i trzeźwość masy ludowej. Prosty człowiek polski tej jesieni, chociaż nie czytał ich nigdy, instynktownie spełniał słowa poety i może dlatego te słowa były wówczas tak przejmująco i boleśnie bliskie:
Są w ojczyźnie rachunki krzywd,
obca dłoń ich też nie przekreśli,
ale krwi nie odmówi nikt:
wysączymy ją z piersi i z pieśni.
Ci, co krwi nie odmówili hojnie, pamiętali o obcej dłoni.
W próżnię wywołaną klęską wtargnęły pierwszej jesieni wojennej schematy, schematy te rychło ze świadomości inteligencji poszerzyły się na poglądy innych klas i one to sprawiły, że rekonwalescencja społeczna i polityczna naszego społeczeństwa już pierwszej jesieni zaczęła przebiegać znacznie wolniej, aniżeli to zapowiadała siła doznanego uderzenia. Z końcem zaś tej jesieni, przypadającym na lato 1940 roku, schematy te proces ozdrowieńczy prawie całkowicie powstrzymały.
Na miejsce błędnych i doszczętnie przegranych pojęć o Polsce mocarstwowej, jako kraju silnym i za równego uważanym wśród tzw. młodych, dynamicznych i pokrzywdzonych przy podziale dóbr tego świata, napłynęły pojęcia inne. Pojęcia pochodzące z arsenału nie spełnionych dotąd nigdy przepowiedni i nadziei politycznych, z lamusa historycznych i poetyckich racyj XIX stulecia. Ażeby określić, jakie to pojęcia, przypomnijmy konfigurację polityczną z jesieni 1939 roku. Armia niemiecka, zanim doszła do wschodnich granic Polski, napotkała na drodze swojego pochodu wkraczającą również do Polski armię radziecką. Niektóre tereny już przez siebie zajęte armia niemiecka musiała opróżnić, tak że z początkiem października ustaliła się biegnąca Sanem i Bugiem wschodnia linia demarkacyjna przyszłego Generalnego Gubernatorstwa. Zrazu bowiem w oficjalnej nazwie zajętych, a nie przyłączonych do Rzeszy terenów polskich okupacyjno-militarny charakter ich posiadania był ujawniony. Nazwa brzmiała: General Gouvernement für die besetzten polnischen Gebiete. Dodatek ów odpadł dopiero w roku 1940, kiedy GG stało się Nebenlandem wielkiej Rzeszy.
Naiwni sądzili, że armia radziecka wkracza do Polski, by wystąpić przeciwko Niemcom i bronić reżimu, którego flirty z Hitlerem tak ponuro się kończyły. Rychło się okazało, że armia ta nie wkracza w tym celu. Z jakimi zaś zamiarami przychodzi, pierwszej jesieni mało kto w Polsce umiał zinterpretować. Wobec tego układ terytorialny i polityczny powstający na gruzach Rzeczypospolitej międzywojennej ułożył się w świadomości inteligencji polskiej w kształt schematu ciążącego nad naszą historią przez cały okres rozbiorów. Ponowne porozumienie mocarstw zaborczych, ich zgoda na ciele Polski — tak wyglądał ów schemat, nagle wydobyty ze składu minionych pojęć historycznych.
Równocześnie wyłonił się schemat drugi i jeszcze głębiej zakorzeniony w nie spełnionej dotąd, a przepowiadanej historiozofii poetyckiej. O wojnę ludów prosimy Cię, Panie, o wojnę ludów za sprawę Polski, która przyniesie nam wolność — modlił się Mickiewicz i rzeczywiście odbyła się już jedna wojna ludów, która tę wolność przyniosła. Tamta wojna ludów jednak nie rozpoczęła się o sprawę Polski. Tymczasem druga wojna światowa miała właśnie ów początek marzony przez wieszczów i mistycznych historiografów narodu. Gwarancje granic udzielone przez Wielką Brytanię dotyczyły Grecji, Rumunii i Polski. Na tych trzech płotach zawieszone zostały dzwonki alarmowe dla napastnika i o każdy z nich wojna mogła była wybuchnąć. Tymczasem propaganda reżimowa tak kwestię podawała społeczeństwu, jak gdyby dzwonek alarmowy przeznaczony był wyłącznie dla Polski. Propaganda taka w nieoczekiwany sposób trafiała w nadzieje pochodzące jeszcze z „Ksiąg Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego“.
Ale nie tylko druga wojna światowa wybuchała rzekomo o sprawę suwerenności i niezależności Polski, wypełniając schemat marzeń politycznych żywotnych od czasu Napoleona. Rychło i klęska zdołała się pomieścić w schemacie podobnego pochodzenia. Ze zdumiewającą szybkością i łatwością dokonał się owej jesieni przeskok od Polski silnej ręki, mocarstwowego trzymania za mordę — do Polski nieszczęśliwej, udręczonej, szlachetnej, cierpiącej dla zbawienia drugich.
Rozbiorowa rzekomo sytuacja na ziemiach ojczystych pociągnęła za sobą do życia dalszy schemat pochodzący również z porozbiorowych czasów. Całe pokolenia emigrantów polskich marzyły wówczas, ażeby na zachodzie Europy zrozumiano nareszcie rolę polityczną Polski. Ażeby tam, ściślej: we Francji, naród polski mógł posiąść swoją legalną reprezentację polityczną. Pierwszej jesieni wydawać się mogło, że to pragnienie spełnia się w pogrobowy sposób. Francja, klasyczny w XIX stuleciu kraj ochrony dla emigrantów politycznych z całej Europy, została na przeciąg kilku miesięcy siedzibą rządu polskiego. Emigranci-powstańcy, ludzie hotelu Lambert patrzący w stare wierzby wyspy św. Ludwika daremnie na to oczekiwali. Ich pragnienia spełniały się powrotnie. Małe miasto prowincjonalne Angers, w proporcji naszego kraju jakiś Płock czy Tarnów, zostało stolicą Polski — in partibus opressorum.
Tak więc w próżni politycznej wywołanej klęską dokonało się w kraju jakieś wielkie zmartwychwstanie uspokajających schematów politycznych. Uspokajających, ponieważ w konsekwencji swojej zapowiadały one, że przebieg wojny potoczy się na podobieństwo pierwszej wojny światowej, tyle że z poprawką na korzyść Polski, jako początkowego politycznie, mesjanicznego w odgrywanej roli ogniwa. Tymczasem ani jeden z tych schematów nie był już aktualny i tylko na chwilę, na tę jedną jesień, historia przystanęła na dawno poniechanych pozycjach, rozniecając dzięki temu analogie całkowicie już przebrzmiałe.
Od klęski Francji ruszyła z tych pozycji w całkiem nowy i nieprzewidywany sposób, przekreślając chwilowe schematy. Dzięki temu wszakże, że tak bardzo one odpowiadały urobionym w Polsce nałogom historiozoficznym, że tak dalece ustalały one społeczeństwo w ramach, które nie wymagały żadnych nowych decyzji społecznych i politycznych, szczególnie zaś nie wymagały społecznie — schematy pierwszej jesieni zdołały się zakorzenić bardzo głęboko. I upadek Francji dlatego został w okupowanym kraju przeżyty tak boleśnie, dlatego opłacano go samobójstwami jak klęskę wrześniową, ponieważ burzył cały ten uspokajający gmach pojęć. Ponieważ otwierał nową próżnię, ale próżnię jeszcze gorszą, bo wytrawioną z analogii historycznych i militarnych obowiązujących pierwszej jesieni. Ta nowa próżnia wymagała wielkiego wysiłku wyobraźni politycznej. Wymagała spokojnej i realnej oceny nowych faz wojny. Niestety, w warunkach polityki konspiracyjnej, wśród życia na niby, wysiłek ów nie został wykonany. Schematy runęły jako fakty, a przecież jakoś trwały jako wyobrażenia zbiorowe. Opiszemy ten dwoisty proces, mówiąc o drugiej jesieni.
Analogie były pozorne. Schemat rozbiorowy i schemat emigracyjny fałszywie określały rzeczywistość. Postępowanie polityczne i militarne Związku Radzieckiego jesienią 1939 roku należało interpretować nie na tle zadawnionych pojęć rozbiorowych, ale na tle niedawnej sytuacji monachijskiej. Od chwili napaści Niemiec na ZSRR i nim powstały nowe urazy, interpretację tę w kraju powszechnie rozumiano. Nie mijał przecież jeszcze rok od dnia, kiedy w Monachium, rzucając Hitlerowi na pastwę Czechosłowację, wyraźnie dano mu do zrozumienia, że ostrze ekspansji niemieckiej powinno iść na Wschód, że nadszedł czas zużytkowania jego potęgi militarnej w tym kierunku, gdzie towarzyszyć jej będzie przychylność świata kapitalistycznego. W kierunku na Związek Radziecki.
Korzyści sytuacji monachijskiej Hitler zepsuł łapczywym postępowaniem wobec resztek Czechosłowacji. Awanturniczo ryzykował wdając się w konflikt z Polską. Mimo to nie uważał on, że tak postępując przekracza granice cichych i intencjonalnych pełnomocnictw otrzymanych w Monachium.
Po rozgromieniu Polski składał w pierwszych dniach października propozycję pokoju, czyli nawrotu do układu monachijskiego przy wzmocnionych pozycjach własnych. Ba, zapewniał, iż gotów jest odbudować państwo polskie, wyobrażając je sobie naturalnie pod rządami jakiegoś Tiso, Pavelića czy Antonescu. Okrojone od zachodu, sprowadzone do granicy niemiecko-rosyjskiej z roku 1914, państwo takie zapewne byłoby otrzymało na podobieństwo Rumunii Antonescu szerokie posiadłości terytorialne sięgające Dniepru. Dopiero kiedy propozycja październikowa została odrzucona, Hitler w tydzień później mianował Franka generalnym gubernatorem, odsunął armię od odpowiedzialności politycznej za okupowane tereny polskie (początkowo gubernatorem miał być generał Rundstaedt) i rozpoczął organizację tych terenów pod bezpośrednimi rządami partii narodowosocjalistycznej. Propozycje ponawiał — misja Hessa — ciągle zatem sądził, i nie sądził błędnie, że kroczy według monachijskich intencji.
Polityka ZSRR w świetle tej sytuacji była jasna. Nie wolno było dopuścić, ażeby impet pierwszego uderzenia niemieckiego skierował się na Związek Radziecki. Nie wolno też było dopuścić, ażeby pozycje niemieckie dla grożącego konfliktu tak zostały poprawione, by mogło się to stać groźne. Niemcy zajmując bez oporu całą Polskę w jej granicach wschodnich 1939 roku, wasalizując ewentualnie ten kraj — bo i z tym należało się liczyć! — stwarzaliby sobie takie pozycje wyjściowe. Posunięcie z 17 września przekreślało te rachuby, osadzało armię niemiecką na linii Sanu, Bugu i Narwi. Posunięcie zaś to zrozumiałe jest jedynie w kontekście dyplomatycznym monachijskim.
Tymczasem pierwszej jesieni, wśród urazu klęski, wśród rozgoryczenia jej doświadczeń, mało kto w społeczeństwie polskim ocenić umiał sytuację według jej nowych i nieschematycznych elementów. Dlatego również mało kto, ponieważ w sytuację monachijską polityka zagraniczna Polski była mocno wplątana i za nią współodpowiedzialna. Skutek ten, że istotne przesłanki tej sytuacji były szczelnie maskowane przed społeczeństwem. Tym szczelniej, im bardziej skutki tego uczestnictwa, mizerny zysk Zaolzia, wystawiały rachunek najazdu niemieckiego na nieposłusznego partnera. Fałszywy schemat rozbiorowy miał więc na czym zakwitnąć. Rozluźniony przez klęskę Francji, przekreślony ostatecznie od chwili najazdu Niemiec na ZSRR, schemat ten w pełni okupacji już nie oddziaływał i nie został przekazany drugiej jesieni. Natomiast nie stracił żywotności schemat emigracyjny. Chociaż nie Francja, lecz Anglia zamieniła się w balkon pełen emigrantów, chociaż rządów na emigracji przybyło tyle, że należało zrozumieć, iż gra jest całkiem odmienna od tęsknionej wojny ludów za sprawę Polski, chociaż od dni Stalingradu nawet ślepiec musiał widzieć, skąd przyjdzie na ziemie polskie decyzja o ich przyszłości społecznej i politycznej, schemat emigracyjny żył. Twarzą ku Zachodowi obrócony żył nadal.
Warto w tym miejscu sięgnąć do przebiegu wojennego i bezpośrednio przedwojennego doświadczenia u najbliższego nam narodu: u Czechów. Dlatego warto, ponieważ w ten sposób zdobędziemy dodatkową przyczynę tłumaczącą, dlaczego schemat emigracyjny umieszczony na zachodzie Europy tak silnie się zakorzenił w naszym kraju, podczas kiedy mimo obecności czeskiego rządu emigracyjnego w Londynie o ileż słabszy był w tym kraju. Pewnie, że Czesi nie posiadają jego polskiej tradycji w wieku XIX. Pewnie, że w stuleciu tym Czesi zawsze orientowali się na Rosję, a ich słowianofilstwo posiadało określony kierunek. Ale nie tylko to! Zaznany przez społeczeństwo czeskie szok, a był on przecież podobny do polskiego wstrząsu, szarpnął nagle całą konstrukcją polityczną lat dwudziestu — ten szok uderzał w inne miejsce. Nie w zaufanie we własne siły, jak w Polsce, lecz w zaufanie do sprzymierzeńców z Zachodu. Nie orientujemy się w Polsce dostatecznie, czym dla narodu czeskiego było Monachium. Było zaś wrześniowym wstrząsem Polski, rozegranym na jeszcze krótszej przestrzeni czasu, jeszcze gwałtowniej. Ponieważ zamiast tekstami polityków posługujemy się chętnie w węzłowych miejscach tego szkicu wywodami poetów, sięgnijmy do wspaniałej „Pieśni niepokoju“ Franciszka Halasa:
Dzwoni dzwoni zdrady dzwon zdradą dzwoni
Czyjeż go ręce rozhuśtały
O Francjo słodka cny Albionie
Czechy was tak kochały
Ty Francjo słodka ty Marianno
frigijską czapkę swoją podaj
Słoneczny szczyt twój roztrzaskano
i hańbą cuchnie twoja zgoda.
Noc w schronach ciemnych i okopach
i w ziemi krwi brzmi tętno
do ciebie świecie do ciebie Europo
ostatni żołnierz wstręt ma.
We wrześniu 1939 roku wstręt żołnierza polskiego skierowany był ku wnętrzu własnych, czysto polskich spraw. Europejskiego i emigracyjnego nigdy nie dotyczył. I dlatego schemat emigracyjny został przekazany drugiej jesieni wojennej w swym pełnym rozwoju. Dlatego zaważył na jej wyglądzie w tragiczny sposób.
Podsumujmy stan, w jakim społeczeństwo polskie z pierwszej jesieni przechodziło w pełnię okupacji. Stan zatem z maja i czerwca 1940 roku. Wstrząs wrześniowy zestawiony z przebiegiem kampanii francuskiej przestał oddziaływać ze swą bolesną dotychczas dotkliwością. Klęska militarna stawała się czymś bardziej rozumiałym, odsłoniły się bowiem nowe elementy militarne. Ich polskie wydanie przestało być jakimś wydarzeniem nie spotykanym i wyjątkowym. Jak każdy moment otrzeźwienia i ujrzenia realnych proporcji zjawiska był to moment zdrowy. Skutki jednak, które za sobą pociągnął, przekreśliły jego zdrowy wpływ. Przede wszystkim znacznie osłabione i zneutralizowane zostało potępienie polityczne, jakie na obóz sanacyjny sprowadził wrzesień. Mogły się rozpocząć próby rehabilitacji munduru legionowego w jego politycznej funkcji. Wyniki tego na emigracji zachodniej nie kazały na siebie długo czekać. Pojawiły się próby zamachu stanu przeciwko Sikorskiemu. W kraju zmiany te wobec utajonych powiązań politycznych życia konspiracyjnego były mniej widoczne. Odczuwało się wyraźnie tylko to, że ostrze krytycyzmu politycznego, wymierzone w stosunki przed wrześniem 1939 roku, zaczęło tępieć.
Ponadto schemat emigracyjny uzyskiwał z końcem jesieni nieoczekiwane uzasadnienie. Były już masowe wysiedlenia z Wielkopolski. Były ustawiczne gwałty i morderstwa popełniane przez armię niemiecką. Była akcja krakowska z profesorami Uniwersytetu Jagiellońskiego. Był pierwszy masowy „sprawiedliwościowy“ mord w Wawrze, który na Boże Narodzenie 1939 roku wstrząsnął społeczeństwem. Było podobnych faktów wiele, mimo to polityka niemiecka wobec ludności polskiej nie posiadała jeszcze w pierwszej jesieni znamion bezwzględnego niszczycielstwa biologicznego. Dopiero maj roku 1940 przynosi pierwsze masowe łapanki w Warszawie. Dopiero czerwiec pierwsze fundamenty Oświęcimia. Przechodząc z jesieni w pełnię okupacji, społeczeństwo polskie przechodzi w „porządek prawny“, który będzie się zaostrzał, będzie się niekiedy cofał i wahał, ale swoje oblicze ustala właśnie u końca tej jesieni. I to właśnie było dodatkowym uzasadnieniem schematu emigracyjnego. Niejeden, który we wrześniu 1939 bezwzględnie potępiał, w czerwcu 1940 powiadał: — Każdy swoją głowę chroni. Trudno aż tak bardzo się dziwić.
Jeszcze nie przebrzmiały fanfary zwycięstwa nad Francją, jeszcze Hitler nie odkrzyczał swojej tryumfalnej mowy, a już szosy polskie w ostatnich dniach czerwca i pierwszych lipca 1940 roku zapełniły się wojskami pancernymi i zmotoryzowanymi pędzącymi dniem i nocą na Wschód. Żołnierze byli znużeni. Jechali wprost z Francji. Pytali, jak daleko posunęli się Rosjanie. Bardzo się dziwili, że na tych terenach nie ma żadnej wojny. Rychło wymiecione z taboru na czas kampanii francuskiej linie kolejowe zapełniły się transportami wojskowymi sunącymi na Wschód. Tygodniami, miesiącami. Nad wyspą brytyjską rozpętała się bitwa powietrzna, ale wojska lądowe dowództwo niemieckie przerzucało wciąż na Wschód.
Od owego niedzielnego popołudnia, kiedy pierwsze formacje czołgów przesunęły się przez podkrakowskie miasteczko, kiedy aż do wcześnie nastającej godziny policyjnej oglądało się ich wciąż nowe kolumny, sprawa była jasna. Wojna wchodziła w fazę decydującą. Krótkotrwały schemat rozbiorowy kończył żywot. Coraz więcej ludzi zaczynało go odszyfrowywać w sposób bliższy prawdy. Powiadam bliższy, a nie identyczny z prawdą, ponieważ główne elementy sytuacji monachijskiej nadal były zasłonięte przed pozostałym w kraju społeczeństwem. Ze zrozumiałych względów nie odsłaniali ich Niemcy. Z powodów równie zrozumiałych ze stanowiska swoich mocodawców nie odsłaniała ich związana z rządem londyńskim prasa konspiracyjna. A innej wówczas nie było.
Przejście od pierwszej jesieni w pełnię okupacji to zarazem przejście w stan, jaki domaga się całkiem odrębnego potraktowania i opisu. Nazwiemy to życiem na niby. Chodzi o to, że do wiosny 1944 roku wszyscy w Polsce kalkulowali wojnę według czasu trwania jej kampanii. Skoro te są błyskawiczne, wojna nie powinna trwać długo. Od chwili kapitulacji Francji stało się wiadome, że krótko może potrwać tylko wojna zwycięska dla Niemiec. Wojna zakończona ich klęską potrwać musi długo. (Ale i tak nikt nie sądził, że aż do maja 1945).
To całkowite przestawienie nadziei i obliczeń na nowe tory dokonać się musiało w sytuacji wyjątkowo trudnej. Nie tylko klęska Francji, ale ponadto równocześnie z nią zadane przez okupanta ludności w GG nowe ciosy świadczyły, że życie pod taką okupacją nie będzie podobne do żadnego z doświadczeń minionych. I właśnie w obliczu łapanek, Oświęcimia, przykręconej śruby gospodarczej, społeczeństwo w kraju musiało się zdobyć na decyzję wewnętrzną tej treści: wojna potrwa długo. Taka decyzja domagała się kompensacji, wyrównania wzmocnionego sensu oczekujących cierpień i prześladowań. Umacniała zatem schemat emigracyjny.
Należało się również umocnić od wewnątrz, tzn. w ramach życia pozostawionego mieszkańcom GG. Z pomocą przyszły zupełnie specjalne funkcje wyobraźni i świadomości zbiorowej wytworzone w tych warunkach. Rzeczywiste życie Generalnego Gubernatorstwa, panujący w nim ucisk gospodarczy i biologiczny, nasilona propaganda sukcesów wojennych niemieckich — wszystko to zostało uznane za sferę życia na niby. Życie natomiast prawdziwe schroniło się gdzie indziej, w podziemie polityczne, w tajną prasę, w coraz to obficiej zakwitające funkcje konspiracyjnego szkolnictwa, wydawnictw, działalności kulturalnej. Życie oficjalne, praca oficjalna były na niby. Na serio natomiast było jedynie tamto życie utajone i zazdrośnie chronione przed wrogiem. A już najbardziej na niby były w ocenie opinii GG niewątpliwe sukcesy militarne Niemiec. Przeciętny Polak dopiero po wojnie dowiadywał się, że np. cyfry dokonanych przez łodzie podwodne zatopień niewiele w komunikatach niemieckich odbiegały od rzeczywistości. Tak silnie obronna i ochronna funkcja tego podziału na życie rzeczywiste i pozorne skreślała w owej sferze uznanej za pozorną wszystko, co dla przetrwania padających wciąż ciosów było zbyt niebezpieczne. Co zbytnio podważało chwiejną równowagę obronną społeczeństwa wpędzonego w warunki przekraczające najgorsze przewidywania.
Przez pełne cztery lata, od czerwca 1940 roku do wiosny 1944, kiedy armia radziecka zaczęła się zbliżać do granic polskich, trwał ów podział. Okres dostatecznie długi, ażeby z funkcji obronnej przeszedł on w stan powszechnego nałogu, wobec którego bezsilne okazywały się fakty najbardziej oczywiste. A najbardziej bezsilne stały się one podczas drugiej jesieni wojennej i wówczas to szczególnie ostro się ujawniło, jak zasadniczemu skrzywieniu w nierealnych, na pół fantastycznych, na pół histerycznych warunkach okupacji uległa wyobraźnia polityczna społeczeństwa polskiego.
Napisaliśmy, że druga jesień wojenna rozpoczyna się w głębi lata 1944, kiedy armia radziecka wkroczyła na ziemie polskie. Początek owej jesieni należy jednak jeszcze bardziej uściślić — zaczęła się ona 1 sierpnia 1944, w dzień wybuchu powstania warszawskiego. Dlaczego w ten dzień? Ponieważ patrząc ze stanowiska mieszkańca GG dzień ów był chwilą, kiedy przynajmniej dla stolicy skończył się ów znamionujący życie za okupacji podział na sferę serio i na sferę niby. Kiedy nareszcie wszystkie przez pięć prawie lat przysposabiane podziemne funkcje życia zbiorowego mogły się przedrzeć w życie przeżywane realnie, codziennie. Kiedy ponadto, a moment to bodaj jeszcze donioślejszy, mogły się w to życie przedostać przygotowane przez te lata pojęcia i schematy polityczne. Z tym skutkiem, że po raz drugi, z nie mniejszą co we wrześniu 1939 dobitnością, społeczeństwo w kraju zobaczyło, że wychodzi z przesłanek całkiem fałszywych. Za błąd musiało zapłacić nową, dodatkową cenę.
Opowieść o drugiej jesieni wojennej rozpoczynać należy od trzech zagadnień jednocześnie. Od pojęć społeczeństwa polskiego na temat własnej przeszłości politycznej oraz na temat stosunków i przemian, w jakich społeczeństwo to żyło przez pięć lat okupacji. Od faktów ukrytych pod tymi pojęciami i w miejscach najbardziej centralnych całkowicie z nimi niezgodnych. Wreszcie od powodów rozbieżności pomiędzy koncepcjami nadającymi kierunek postępowaniu a istotną i fałszywie ocenianą podbudową tych koncepcji. Bo lata okupacji, chociaż wiedzę o nich tak krwawo opłacano, wiedzy o sobie nie udzieliły natychmiast. Dopiero dzisiaj z mozołem do niej docieramy.
Z tych trzech narzucających się w opisie ujęć decydowały o zachowaniu się społeczeństwa przede wszystkim pojęcia i koncepcje, które zdołały dotrzeć do świadomości zbiorowej i w niej się zakorzenić. Jakie z nich były najważniejsze? Traktowanie przez Niemców społeczeństwa polskiego jako zwartego i bezwzględnie wrogiego bloku, w który okupant uderzał z tą samą wszędzie srogością, od okupacyjnego spekulanta do księdza, od podrostka do profesora uniwersytetu, wywołało złudzenie, że postawione w stan permanentnego oporu patriotycznego społeczeństwo rzeczywiście tworzy taki blok. Że wszelkie istniejące w normalnej zbiorowości klasowe linie podziału przekreśla wspólna martyrologia o charakterze zrazu ogólnikowym, pozbawionym specyfikacji przestępstw politycznych mniej ważnych i ważniejszych ze stanowiska okupanta. Dlatego zrazu, ponieważ w miarę trwania okupacji gestapo zaczęło wyodrębniać działalność polityczno-konspiracyjną związaną z organizacjami demokratycznymi i podawać do wiadomości jako przestępstwo szczególnego kalibru. Tymczasem wspólna martyrologia tylko przytłumiła klasowe i polityczne linie podziału. Przytłumiła na samej ich zbiorowej powierzchni, nie tłumiąc bynajmniej w sporach politycznych życia konspiracyjnego. Te linie dojrzałe przez pięć lat jaskrawo wyskoczyły na ową powierzchnię podczas drugiej jesieni wojennej. Było to niespodzianką dla wielu mniemających, że ofiary okupacji padają za tę samą sprawę. Padały za sprawy różne.
Okupant, odbierając naszemu społeczeństwu wszelkie funkcje polityczne, uniemożliwiając mu najskromniejszy bodaj wyraz publicznej, jawnie manifestowanej woli politycznej, na krótką metę działał w sposób podniecający i przymuszający do oporu. Na dłuższą metę w sposób usypiający. Ta krótka meta objawiała się wprawdzie przez cały ciąg okupacji — ostatniej jesieni wojennej tak samo szło się do obozu za kolportaż prasy podziemnej, jak w roku 1941 czy 1942. Nie wymiar w czasie mam jednak na myśli pisząc: meta krótka, meta długa. Co innego mieści się w tych określeniach. Chodzi mi o skutki, jakie wywołało w opinii zbiorowej zepchnięcie jawnego życia politycznego w podziemie, w grupę zawodowców lub namiętnych specjalistów nie umiejących żyć bez działalności politycznej oraz przerzucenie tego życia na odległą, objawiającą się tylko za pośrednictwem dalekich decyzyj emigrację londyńską i w Związku Radzieckim. Skutki te na dłuższą metę polegały na zwolnieniu od odpowiedzialności, od konieczności wyboru i decyzji politycznej, obowiązującej każdego świadomego człowieka w normalnym życiu społecznym.
„Ja cierpię, ja się poświęcam, na mnie czyha obóz, ale moje decyzje i postępki naprawdę ustala i wybiera kto inny. W tym wyborze uczestniczę tylko plecami podstawionymi pod bat, ponieważ głowy odpowiednio otwarte znajdują się gdzie indziej i one wiedzą lepiej“.
Tak w skróconym schemacie przedstawiało się to złudzenie. Kiedy nastawała druga jesień wojenna, ten stan bynajmniej u większości nie ulegał naprostowaniu. Właśnie kruszenie się i bezsilność koncepcji londyńskiej utwierdzały sąd: oni tam wiedzą lepiej. Tymczasem druga jesień ujawnić miała, że główne i wiążące decyzje polityczne muszą zapaść w kraju, wśród ludzi przyzwyczajonych przez pięć lat do myślenia tylko plecami, a nie głową, i że od gatunku tych decyzji zależeć będzie przyszłość uwalnianego kraju.
Przy każdym opisie i badaniu zbiorowości ludzkiej najtrudniejszy do uchwycenia bywa moment, kiedy przemiany ilościowe przechodzą próg, na którym zamieniają się w nową jakość, w nową cechę odtąd obowiązującą. W normalnym życiu zbiorowym cały zespół instrumentów sygnalizujących i poznawczych nastawiony jest na ów moment. Sygnalizuje prasa, stwierdza reportaż dziennikarski i literacki. Nastawia swoją uwagę literatura piękna. Ponadto co chwila dane ich są korygowane przez żądania i sprostowania zgłaszane od strony materiału poddawanego obserwacji.
Wszystkie te instrumenty w latach okupacji były nieobecne. Jeżeli nawet wegetowały w ukryciu, jak twórczość literacka, nie chwytały gwałtownie zachodzących przemian, a już prawie całkowicie nie podlegały sprawdzeniu ze strony opinii publicznej. Twórczość literacka docierała jedynie do martyrologicznych lub najbardziej ekspresyjnych szczytów fali przetaczającej się przez społeczeństwo polskie: obozy, konspiracja, tragedia Żydów. Samego przebiegu i składu społecznego tej fali nie określała ani za okupacji, ani nawet dzisiaj. Gadzinówki przeznaczone dla ludności polskiej pisane były zupełnie z księżyca. I tyle z rzeczywistym życiem ludności miały wspólnego, co promienie tej planety z krążeniem soków w drzewach.
Braku takich instrumentów nie zdołała nadrobić najbardziej wyczulona i wyostrzona świadomość jednostki. Społeczeństwo polskie przymuszone zostało w GG do prawie zupełnej niewiedzy o swym istotnym stanie, o dokonujących się w przyspieszonym tempie przegrupowaniach społecznych. Było jak człowiek w gorączce, któremu nikt nie założy termometru, by stwierdzić, co oznacza jego gorączka. Równocześnie z tą jego niewiedzą ludność kraju zmieniała się gwałtownie. Przecinające ją podziały klasowe ułożyły się w nowy sposób. Zmieniała się również pod względem biologicznym. Wyrastało całe młode pokolenie nie znające czasów przedwojennych. To pokolenie inteligenckie, które skrwawiło się w powstaniu warszawskim, które skrzywiło swoją psychikę w przeciągniętej na lata niepodległości konspiracji. A drugiej jesieni wojennej wszystkie te fakty wystrzeliły jako całości już gotowe, przez ogół w swoim wymiarze i skutkach niedostrzeżone. Bo społeczeństwo polskie trwało w pojęciach o sobie z jesieni 1939 roku, a fakty były z roku 1944.
Nie rozmnażajmy perspektyw w sposób nadmierny. Już te trzy przekrzywione i zamazane przez okupację zwierciadła wystarczą, ażeby odpowiedzieć, jak się w nich odbiło oblicze drugiej jesieni.
Centralny fakt drugiej jesieni, powstanie warszawskie, przedstawia się całkiem odmiennie dla walczącego uczestnika, odmiennie dla cywila z piwnicy, a już całkiem inaczej dla jego świadka z głębi kraju. Każdy wielki fakt historyczny posiada tę różnolitość zależną od pozycji, z jakiej był przeżywany, ale powstanie warszawskie różnolitość taka charakteryzuje w sposób zupełnie wyjątkowy. Dlaczego, postaramy się tego dowieść. Na razie, mając pisać o tym najbardziej tragicznym ogniwie naszej historii, chciałbym określić, z jakiej pozycji przeżywałem powstanie warszawskie. Bo wiem, że ta pozycja określa również sąd o nim i stosunek. Dlatego nie będę mówił o niczym, co jest mi wiadome tylko z relacji uczestników czy późniejszej lektury. Chcę pozostać wyłącznie przy opisie powstania z perspektywy tej przeważającej części społeczeństwa w GG, które było tylko biernym jego obserwatorem, a natomiast czynne być musiało w wyciąganiu wniosków.
Warszawę nie zburzoną widziałem ostatni raz w pierwszych dniach lipca 1944. Nie przyjeżdżając do Warszawy, ujrzałem ją też pewnej październikowej nocy tego samego roku. Zobaczyłem ją ponownie, zburzoną i rzeczywistą, w marcu 1945. Nie zburzona Warszawa mimo zadanych jej wojną i zadawanych ustawicznym tępieniem ludności ran była chyba najbardziej niezwykłym miastem Europy w latach drugiej wojny światowej. Życie na niby, to życie we wspólnej z okupantem i przez niego kierowanej rzeczywistości w reszcie kraju zagarniało olbrzymie płaty. Przymuszało do ustawicznej czujności na każde słowo. W tym natomiast mieście kurczyło się w tej proporcji, że każdy z nas, prowincjuszy, przyjeżdżał do Warszawy niczym do jakiejś centrali z tlenem wolności. By tego tlenu nabrać do płuc na czekające po powrocie miesiące, jak pilot unoszący butlę z nim na wysoki lot. Warszawa, chociaż nie grały w niej działa, była właściwie przez lata okupacji w stanie permanentnego powstania. Nie dlatego, że strzelano na jej ulicach gęściej niż gdziekolwiek w GG. Dlatego, ponieważ miasto nigdy nie przyjęło do wiadomości klęski i okupacji. Nie przyjęło przede wszystkim w swoim obyczaju codziennym, w poczuciu pewności własnej, w zaufaniu wobec nadchodzącego losu. Warszawa była znów bohaterska i nadal z Wiecha.
Warszawa była ponadto zbyt wielkim środowiskiem miejskim, ażeby ją można w trybie czysto administracyjnym, przy braku kolaboracji uświadamiającej okupantowi atmosferę psychiczną środowiska, zamienić na miasto potulne, polakierować na kolor germański i czuć się u siebie. Dlatego stolicę GG umieszczono w mieście, które można było tymi sposobami przemalować na niemiecko. Niemcy, znający dobrze stosunki okupacyjne, Warszawy nienawidzili. Jeździli do niej niechętnie. Powiedzenie zaś, że znajdowała się w stanie permanentnego powstania, nie jest moim wynalazkiem. Zawdzięczam je pewnemu kwaterującemu w moim mieszkaniu urzędnikowi z Arbeitsamtu, który wybrawszy się na pół roku przed powstaniem do stolicy wrócił zgnębiony. Das ist eine verrückte Stadt. Immer im Aufstand — powtarzał.
Przez pokój owego urzędnika przewinęło się wielu kwaterujących Niemców. Wszyscy bardzo mocno odczuwali tę niezwykłość i odmienność Warszawy. Przerzucani z frontu na front, a nie znający stosunków w GG oficerowie pytali: — Dlaczego twierdzicie, że jest wam ciężko pod naszą okupacją? Drugiego tak bogatego i wesołego miasta jak Warszawa nie ma w całej Europie. Oficerowie przemierzali rzeczywiście całą Europę, jednego szczególnie zazdroszcząc temu wesołemu miastu, gdzie co dzień na ulicach odbywały się egzekucje — braku nalotów.
Niezburzona Warszawa była wyspą nie tylko na mapie okupowanej Europy. Była nią również na karcie Generalnego Gubernatorstwa. Z naszego stanowiska przede wszystkim na tej karcie. Mieszkańcy wyspy mało się orientowali w istotnej proporcji sił pomiędzy doszczętnie rozbrojonym i okupowanym narodem a najeźdźcą, nawet kiedy ten słabnął, nawet kiedy już był bity. Mało też wiedzieli, że w porównaniu z resztą gubernatorstwa żyją właściwie, chociaż każdego dnia z bezsilnością oglądali ofiary, w powietrzu wolności. Cóż dopiero w porównaniu z obszarami wcielonymi do Rzeszy!
Przeczuwali natomiast, i przeczuwali słusznie, że losy polityczne kraju będą się rozstrzygać na tej wyspie. Dlatego w pierwszych dniach lipca miasto było znużone i zdezorientowane. W sposób oczywisty kruszyła się londyńska koncepcja zwycięstwa. Wolność nadciągała drogą najprostszą i najbardziej logiczną: z armią radziecką, z oddziałami polskimi u jej boku. Armia ta w rozpędzie wiosennej ofensywy zbliżała się już do Bugu. Wszystkie ofensywy frontu wschodniego dokonywały się skokami. Nietrudno było przewidzieć, że i ten skok wiosenny gdzieś utknie. Do serca Niemiec było jeszcze daleko. Któż przypuszczał, że utknie właśnie na Wiśle, że na wiele miesięcy przekroi Warszawę? Że Syrena na Wybrzeżu Kościuszkowskim stać będzie w linii okopów?
Był czas przed ostateczną decyzją. Decyzja wymagała zerwania schematów, które zdążyły narosnąć i zeskorupieć w latach okupacji. Skupione, znużone miasto przeczuwało, że decyzja padnie ponownie wprost na jego mury. Że wojna na ziemiach polskich, swój finał we wrześniu 1939 roku mając w stolicy, finał drugi mieć będzie również na jej ulicy. A tymczasem na dzień przed powstaniem koneser Norwida wydawał mityczny odtąd zbiór nieznanych utworów poety. Do ostatnich dni z dworów ziemiańskich zwożono do stolicy cenne obrazy, rodzinne pamiątki, książki. Warszawa uchodziła powszechnie za miejsce bezpieczniejsze. Wyspa zaczynała się dołączać do lądów ogarniętych wojną, a nie przestawała być wyspą.
Już pod koniec sierpnia zaczęli się pojawiać krewni i znajomi, którzy z peryferyjnych i szybko zdobytych dzielnic Warszawy zdołali się wydostać unikając śmierci czy Oświęcimia. Słowo Pruszków stawało się tak wiadome, jak to, które wymieniłem właśnie — Oświęcim. Mijały tygodnie. Wspólnie chodziliśmy do robót fortyfikacyjnych (mówiło się: „na okopy“). Nastawała jesień równie piękna, co w roku 1939. Szły jej tygodnie. Powstanie trwało wciąż.
Wydawało się to nieprawdopodobne, ponad normę wszelkiej ludzkiej wytrzymałości. Pewnego dnia, gdzieś we wrześniu, pojawił się u mnie wraz z żoną znakomity inscenizator, krytyk i tłumacz w jednej osobie. (Był nim Wilam Horzyca. — Przyp. aut.). Najświeższe odpryski personalne walczącej wciąż Warszawy. Podaliśmy herbatę. A wtedy żona jego, stukając łyżeczką o szklankę, zaczęła mówić: „Pan sobie sprawy nie zdaje, jak skomplikowaną rzeczą jest szklanka herbaty“. Zrobiłem zdziwione oczy. „Tak, skomplikowaną. Trzeba mieć czystą, nie cuchnącą wodę, dużo tej wody, a trupi cuch przesiąka nawet pod ziemią; piec, w którym jest czym zapalić; komin, który nie został przetrącony w połowie i zasypany gruzem, i ciągnie dym; trzeba mieć szklankę, a w czasie obstrzału szkło najpierw się tłucze; trzeba mieć osobny imbryczek na esencję, a łyżeczka, a spodek. Dopiero kiedy człowiek nie ma nic, absolutnie nic, nawet własnej łyżeczki, zaczyna oceniać, jak skomplikowaną sprawą jest szklanka herbaty“.
Wszyscy ci ludzie absolutnie nie mieli nic. Śmierć otaczających człowieka przedmiotów, tych wszystkich najbardziej oczywistych narzędzi, bez których i Robinson niewiele mógł zdziałać, póki ich nie skonstruował na nowo, tę śmierć w procesie masowych wysiedleń Polaków, a szczególnie tępienia Żydów poznawaliśmy w stanie powolnym. Odpadały kolejno mieszkania, biblioteki, fortepiany, meble, poduszki, garnki. Rzeczy coraz bardziej konieczne, aż człowiek stawał nagi, najbardziej samotny, bo nawet wyzwolony od wszystkich tworów, które go wyróżniają od zwierzęcia, stawał nagi u brzegu mogiły, nad którym dokonywała się kaźnia.
Taka śmierć otoczenia odbyła się tutaj nagle, na całym mieście, na całej jego powiązanej z indywidualnymi losami przestrzeni i na przestrzeni socjalnej, wyznaczającej wspólną wszystkim historię. Ludzie z kręgu tej śmierci wychodzili jednak nie złamani. Wychodzili spokojni, nie przerażeni swoją ofiarą. W ich psychice dokonało się dziwne przemieszczenie istniejące już dawniej w okupacyjnej psychice naszego społeczeństwa, a teraz wzmocnione przez przykład Warszawy. Przemieszczenie tej treści: łyżeczki do herbaty są niezbędne, ponieważ bywa, że bez herbaty nie można się obejść, ale łyżeczki nie są czymś, do czego warto i należy przywiązywać wagę.
Był dzień 10 października i przyjazd pociągu ewakuacyjnego z ludnością warszawską zapowiedziano od samego ranka. Od rana też setki wozów chłopskich koczowały w miasteczku pod wodzą sołtysów, by kilka tysięcy mających nadjechać ludzi rozwieźć po gromadach i gminach okolicznych. W samych Krzeszowicach ze względu na obecność gubernatora Franka nie wolno było nikomu pozostać. Nieco osób i tak przycupnęło. Trzeba je było ukrywać jak przestępców. Mieszkańcy rozebrali między siebie przybyły z ulicy bodaj Siennej sierociniec. Towarzyszyła mu nieprawdopodobnie liczna — każdy jak mógł, chronił się przed wywózką — obsada opiekunów i opiekunek. Dzieciom po ich umieszczeniu, jak to u ludzi zazwyczaj, jednym było dobrze, drugim było gorzej.
Pociąg nie nadjeżdżał cały dzień, ciągle był tuż. Wreszcie o gęstym już mroku lokomotywa przytoczyła bardzo wolno przed sobą olbrzymi łańcuch węglarek. Był dłuższy od wojskowej rampy, popychano go opróżniając kolejno. Nad ścianami wagonów poruszały się grudy nie widzianego dotąd węgla. Nie od razu spostrzegliśmy, że to głowy ludzkie. Kiedy grudy zaczęły coś pytać, wyglądało to na pomyłkę. Od transportu szedł smród. Deszcz o wieczorze rozpadał się na dobre, godziny nastały bardzo ciemne, i rozpoczęła się noc, której nie zapomnę do końca życia. Całą tę noc podjeżdżały wozy. Konie szarpały się w ciemnościach. Pracowały kolby. Chłopi targowali się z przybyłymi i wybierali lepszych klientów. Gubiły się i skamlały dzieci. Palono ogniska, krążyła butelka z wódką, kiełbasa z chlebaka. Jedzono oglądając się podejrzliwie: kto nadchodzi, czy głodny? Padało pytanie: „Duże to miasteczko? Czym tu można zahandlować?“ Ostatnie trupy z transportu pogrzebano na poprzedniej, o sześć kilometrów odległej stacji. Granatowi policjanci przechodzili wzdłuż węglarek i wyciągali zatłamszonych starców. Transport pochodził z centrum miasta, z okolic Złotej i Siennej, był wyjątkowo obfity w starców i dzieci. Tak powiadali przybysze. Że wyjątkowo obfity. „Jak nam tyle tych dzieci i starych naładowali, to już myśleliśmy, że na pewno jedziemy do gazu. I ciągle ktoś z młodszych uciekał. A tu widać, że niepotrzebnie. Eskorta strzelała!“
Ta noc od razu wówczas wydała się dziwnie podobna do nocy wrześniowych sprzed pięciu lat. Dwie jesienie zaczęły się nakrywać poprzez wszystkie dzielące je lata. Znów waliło się nierozumne, pozbawione jakiegokolwiek podobieństwa z przeżyciami innych narodów nieszczęście — tak samo jak było pozbawione tamto z września. Znów na ciasny, ileż ciaśniejszy niż jesienią 1939 obszar, ograniczony linią frontu, przyczółkami na Wiśle, a granicą Rzeszy biegnącą tuż za Łowiczem, Radomskiem i Częstochową, wylewała się z rany ropa ludzka. Zaciekała do każdej wsi. Kto z mieszkańców Warszawy nie poznał pierwszej jesieni prawdy o polskiej prowincji i wsi, ten jej zaznał drugiej jesieni. W jeszcze dotkliwszych warunkach, chociaż bez wojny lotniczej. Bo obszar przeznaczony na to, ażeby wsiąknęła doń ropa, był równocześnie traktowany jako teren przyfrontowy. Rządziła nim obca armia, dbając tylko o swój militarny punkt widzenia. Demontowano pospiesznie fabryki, wywożono tabor kolejowy, na terenie Generalnego Gubernatorstwa pozostawały tylko wierzby, bunkry i zgnębieni do ostateczności ludzie.
Rozmiar ponownego doświadczenia był drugiej jesieni jeszcze bardziej okrutny — przez kontrast. O krok stała wolność. Całe już kraje europejskie wyzwolone od najazdu faszystowskiego podnosiły broń przeciwko najeźdźcy, a tutaj? Czyżby gorzkim przywilejem historii na tych ziemiach było to, że za głupotę rządzących, za ciasnotę egoizmu klasowego, za własną ślepotę rządzonych, za wygodę schematów myślowych nie kontrolowanych, póki sama historia nie sprawdzi ich z bezwzględnością, jaką do wszystkich spóźnionych stosuje, zwykły człowiek w tym kraju płacić musi potrójną cenę cierpienia, marnotrawionego bohaterstwa?
Koniec wojny, jej ostatnia jesień, okazywał się na ziemiach jeszcze nie wyzwolonych równie zamącony, równie mało podobny do przewidywań, jak jej inauguracja. Tym razem przecież człowiek odpowiadał inaczej. Zaciskał twardo zęby i chociaż bolało — zdzierał skorupy.
We wszystkich okupowanych przez Niemcy krajach siła oporu ideologicznego przeciwko najazdowi faszystowskiemu przeradzała się w opór zbrojny. Jego kierownicy orientowali się, że opór ten po aktach sporadycznego, chociażby całkowicie kierowanego sabotażu i partyzantki będzie się musiał przerodzić w akt najbardziej jawny, demonstracyjny, w powstanie. Tylko w jednym kraju opór mógł się wyładowywać w ciągłej otwartej walce, w licznych i daremnych ofensywach niemiecko-włoskich, w stałym opanowaniu przez powstańców części kraju. Była tym krajem Jugosławia. Działo się to dzięki jej warunkom naturalnym, a może również i dzięki temu, że to ognisko zapalne leżało dosyć daleko od głównych i spodziewanych teatrów wojny, nie ściągając dzięki temu na okupanta specjalnego niebezpieczeństwa militarnego. W innych krajach opór był przygotowywaniem punktu kulminacyjnego — powstania na tyłach armii niemieckiej w momencie, kiedy powstanie takie będzie mogło otrzymać realną pomoc od nadciągającej armii wyzwoleńczej. Bo każdy znający potęgę dzisiejszej techniki wojskowej wiedział, że tylko w tych okolicznościach można się pokusić o wystąpienie masowe dokonane wprost.
Powstania zatem były wszędzie preliminowane raczej jako demonstracja polityczna aniżeli całkowicie samodzielny akt militarny. Demonstracja zaś taka musi być uzgodniona z partnerem wojującym, który podszedł najbliżej jej miejsca. Demonstracją też, wyprawioną w chwili najbardziej sposobnej, było powstanie w Paryżu i Pradze. Już jednak powstanie słowackie, mimo bliskości frontu radzieckiego, mimo udzielonej mu bogato pomocy, skończyło się klęską, ponieważ dla tyłów walczącej armii niemieckiej było naprawdę niebezpieczne i ściągało uwagę.
Cała ta kalkulacja w innych krajach europejskich padała na tablicę dotąd nie zapisaną i wobec tego przymuszała do dużej uwagi w przewidywaniach. W innych, za wyjątkiem narodów bałkańskich posiadających przekazywane z pokolenia w pokolenie tradycje i nawyk irredenty. Z wyjątkiem też, i to wyjątkiem najwyższym — Polski. Tutaj padała na jeden więcej wielokrotnie przeżyty i doświadczony w tym kraju schemat historyczny. Słowo powstanie jest nad Wisłą pospolitym terminem historycznym. I dlatego, chcąc mówić o drugiej jesieni, jeszcze i ten schemat wprowadzić musimy do rozważań nad nią. Wprowadzić i ukazać jego skutki.
Najpierw dwa, w tym miejscu wyjątkowo konieczne zastrzeżenia. Staram się pisać ustawicznie o zjawiskach zachodzących w zbiorowej świadomości społeczeństwa, o faktach zatem często pozbawionych realnych podstaw kalkulacyjnych i przynależnych nieraz do mitologii społecznej. Jedynym załącznikiem dowodowym staje się w takim wypadku pamięć tych lat, utkana z rozmów z wieloma ludźmi, z podsłuchu, z zapamiętanych anegdot. Pamięć tkała się nie tylko w kręgu inteligenckim, ponieważ z racji wykonywanego zajęcia — handel desek — stykałem się wciąż z ludźmi spoza swojej klasy społecznej.
Pewne elementy owej świadomości układały się w sposób zdumiewająco jednorodny. Do takich należy mit powstania. Elementy ułożone zgodnie z przynależnością klasową w sposób odmienny staram się dokładnie oddzielać. Czy został ów mit zaszczepiony przez prasę konspiracyjną, czy też może powstał spontanicznie i w wielu okolicach równocześnie, a to w związku z legendą oporu i partyzantki wcześniejszą od samego faktycznego oporu (ten moment doskonale uchwycił Putrament w „Początku eposu“) — odpowiedzieć trudno. Dość, że przyjeżdżający z bardziej zapadłych okolic chłopi pytali bodaj już od jesieni 1941 roku: — Panie Wyka, a czy ta już Niemce nie uciekajom? Bo wy tu zawsze bliżej szosy, a u nas we wsi powiadali, że widzieli, jak bez Olkusz już uciekali.
Zastrzeżenie drugie dotyczy stopnia udziału tego mitu w kalkulacjach i odpowiedzialności sprawców politycznych powstania warszawskiego. Polityk odpowiedzialny jest właśnie za znajomość sytuacji realnej ukrytej pod mitologią zbiorową. Tym bardziej odpowiedzialny, im mocniej ta mitologia kładzie się na motywach i decyzjach ogółu. Tymczasem polityczne przygotowanie powstania warszawskiego, jego nędzne przysposobienie militarne znów ukazało nawrót sytuacji z września 1939. Nawrót tej samej wagi we względzie wojskowym, tej samej dezorientacji we względzie politycznym oraz nie mniej zbrodniczej lekkomyślności żerującej na zaufaniu i posłuchu żołnierza powstańczego. Ukazało, ponieważ wojnę w Polsce przegrywali u początku i przegrywali u końca ci sami ludzie z kręgu sanacyjnego, przegrywali w imię tej samej postawy socjalnej. Analogia zaś tego dotyczy, że dla polskiej legendy powstań trudno wskazać w historii innych narodów jakieś przybliżone zjawisko.
Chyba tylko francuski mit Gwardii Narodowej w tej postaci, w jakiej jego wpływ przed zamachem stanu Napoleona III analizuje Marks w „18 brumaire’a Ludwika Bonaparte“. Bo niewątpliwie legenda powstań oprócz konkretnych doświadczeń Polski wywodzi się również z odziedziczonej po XIX wieku zabobonnej wierze armii w wszechmoc ludności cywilnej. Gwardia Narodowa — pisze Marks — „w r. 1830 zdecydowała o upadku restauracji. Za Ludwika Filipa każda rewolta kończyła się niepowodzeniem, jeżeli Gwardia Narodowa stanęła po stronie wojska. Kiedy w dniach lutowych r. 1848 zachowała się ona biernie wobec powstania, a dwuznacznie wobec Ludwika Filipa, uznał on, że jest zgubiony, i rzeczywiście był zgubiony. Toteż zakorzeniło się przekonanie, że rewolucja nie może zwyciężyć bez Gwardii Narodowej, a armia nie może zwyciężyć mając przeciwko sobie Gwardię Narodową“. Póki czerwiec 1849 roku nie podważył tej wiary, a grudzień 1851 jej nie przekreślił ostatecznie.
Inaczej w Polsce. Żadne z powstań porozbiorowych nie dało zwycięskiego wyniku, z wyjątkiem czynu, który podciągnięty został również pod kategorię powstań — rozbrojenie Niemców i Austriaków w listopadzie 1918 roku. Mimo to każde z powstań polskich dołożyło swoją cząstkę do tej legendowej sumy, jaką mit powstania tworzy w świadomości przeciętnego Polaka. Cząstek tych nie różniczkowano, nie zastanawiano się też nad ich całkowicie odmiennym pochodzeniem i nauką. Nie piszemy tego zdania o historykach i fachowcach, piszemy o ludziach przeciętnych, którzy z doświadczeń historycznych przechowują tylko ich najbardziej ogólnikowy wynik.
Oczywiście zadaniem historyków będzie ukazać w przyszłości, które z powstań złożyło do tego mitu największą cząstkę. Moim zdaniem powstanie styczniowe plus rok 1918, a to dlatego, ponieważ nadzieje na rychłe, a pozbawione większych ofiar przepędzenie Niemców opierały się na pamięci o listopadzie 1918 roku w Królestwie Kongresowym; długoletnia zaś sytuacja społeczeństwa za okupacji najbardziej przypominała lata 1861/62, również w Królestwie Kongresowym. W tych dwóch ich cechach głównych: bezwzględny posłuch ogółu dla konspiracyjnych i anonimowych kierowników opinii politycznej oraz środki stanowczego terroru patriotycznego wobec wrogów i zdrajców.
Jeżeli wymieniam te obydwie daty — to nie tylko dla zabawy w analogie historyczne, nie prowadzące do żadnych wniosków aktualnych. Oto na doświadczeniu tych obydwu dat opierała się powstańcza historiozofia obozu sanacyjnego. Drugiej jesieni wojennej, gdy win politycznych tego obozu nie odczuwano tak jaskrawo i aktualnie, co w roku 1939, bo położył się na nich cały ciężar okupacyjnej próby i nienawiści do Niemców. Piłsudski był przecież badaczem 1863 roku, doświadczenia powstania styczniowego rozpatrywał jako wzór strategii zarówno politycznej, jak militarnej. Rok 1918 przygotowała zaś związana z Legionami POW. I dlatego na wyjściu z okupacji sądzono w tych kręgach, że cudzym ogniem pieczone kasztany polityczne będzie można wyciągnąć dla siebie, ponieważ kasztany te piekły się w foremkach skądinąd znanych i uważanych za własne.
Powróćmy jednak do prawdziwego doświadczenia militarnego powstań polskich, przesłoniętego poprzez te głównie zapamiętane, a w nowej sytuacji właściwie najmniej aktualne momenty. Powstania roku 1794 i 1830 dlatego ważyły i posiadały przebieg zmuszający do wysiłku ówczesną Rosję, ponieważ ich ramię militarne stanowiła zorganizowana, regularna siła zbrojna, uchwycona w porę przez rząd rewolucyjno-powstańczy. W roku 1830 uchwycić się dało to ramię zbrojne nie tylko dzięki całkowitemu powodzeniu zamachu pałacowego na Belweder — wszak książę Konstanty umknął, a z relacji Nabielaka wiemy, że tylko szczęśliwy przypadek uchronił wracający z Belwederu oddział belwederczyków od zniesienia go przez nadciągającą pomoc. Ramię zostało uchwycone dzięki późniejszemu niezdecydowaniu Konstantego i zręcznemu wydobyciu od niego rozkazu do wojsk narodowych poza Warszawą, którym zalecił on posłuszeństwo rządowi powstańczemu. Na uzyskanie siły zbrojnej złożył się zatem szereg szczęśliwych a przypadkowych okoliczności, natomiast sama ta siła, po zgubieniu politycznej linii powstania, niewiele znaczyła. Opuszczając po kapitulacji Warszawę wojsko powstańcze było liczniejsze aniżeli nazajutrz po nocy listopadowej, ale politycznie niezdolne do dalszej walki.
Powstania zaś roku 1863, a tutaj zaliczyć również wypada lata 1846 i 1848, dlatego były jedynie mniej lub więcej krwawymi demonstracjami politycznymi bez większego znaczenia militarnego, ponieważ tego ramienia w nich zabrakło. Wówczas to wprawdzie, szczególnie w Poznaniu i we Lwowie, polska legenda powstań połączy się jedyny raz z wiarą w Gwardię Narodową. Dlatego jedyny raz, ponieważ wtedy właśnie Gwardia Narodowa przegrywa we Francji swoją postępową szansę historyczną i już nigdy podobnej roli nie odegra. Dlatego również, ponieważ na kierowników politycznych Wiosny Ludów, zapatrzonych w rewolucyjne wzory francuskie, oddziaływała mocno pamięć o decydującej roli Gwardii Narodowej w lipcu 1830 roku.
Pozostają dwie chronologicznie najbliższe daty. Rok 1905. Mimo masowości ruchu i jego nowych środków walki, uderzających w aparat gospodarczy nowoczesnego państwa, zwycięstwo i tak osiągnęła na razie przemoc militarna. Osiągnęła, ponieważ aparat administracyjno-policyjny Rosji carskiej, mimo całkowitej nieudolności politycznej kierownictwa, jeszcze wystarczył na kilkanaście lat, by opóźnić ruchy rewolucyjne. W ostatecznym wyniku ich nie zahamował, ale zawsze — opóźnił. Rok zaś 1918 w Polsce niesłusznie podciągano pod kategorię powstań, albowiem brakowało mu istotnego elementu wszelkiego powstania: chęci oporu, chęci walki ze strony ciemiężyciela. Niemcy w Królestwie Kongresowym byli psychicznie najzupełniej do tego dojrzali, że niedorostki będą z nich ściągać pasy i zabierać karabiny. Już jednak na Górnym Śląsku, gdzie wcale nie byli ku temu dojrzali, już w Poznańskiem lud śląski i poznański musiał walczyć. Walczyć naprawdę — na Śląsku przegrywać w starciu militarnym.
Tak więc doświadczenie powstań polskich jest bardzo zróżniczkowane, jeśli dokładniej na nie spojrzeć. Mimo to w latach okupacji układało się ono w prosty schemat: kiedy Niemcy zaczną wiać, pokażemy im... i każdy prawie koniec wojny wyobrażał sobie jako pełną popłochu ucieczkę okupantów. W ostatnich dniach lipca 1944 roku Niemcy zaczęli rzeczywiście uciekać w popłochu, i to nawet w okolicach jeszcze dalekich od kul. Panikę, jaka wybuchnęła wówczas wśród aparatu administracyjnego GG, udało się po jakimś tygodniu władzom centralnym opanować. Plotka okupacyjna twierdzi, że nie ominęła ona również Franka i że specjalny wysłannik Hitlera czy też on sam przyjeżdżał z uspokajającą popłoch awanturą. Sytuacja jednak w ostatnich dniach lipca wyglądała na ten przedpowstańczy i wyczekiwany moment, kiedy Niemcy będą uciekać.
Tuż po pierwszym sierpnia w promieniu Krakowa została ona całkowicie uśmierzona, w improwizowany sposób zaczęły nadjeżdżać transporty Hitlerjugend, wyrwanych z kopalń górników, zabranych z fabryk zbędnych sił roboczych i najpierw bezładnie rozpoczęto wielkie roboty fortyfikacyjne. Później systematycznie i na całą jesień wciągnięto w nie ludność, a przede wszystkim propagandę. Powstawał według tej propagandy niezłomny Ostwall, spoza którego Rzesza, skupiwszy na skróconych liniach komunikacyjnych swoje siły, wyjdzie do decydującego ciosu, wydobywając zza pazuchy nową, nie znaną dotąd broń. W wystąpieniach Goebbelsa wciąż się ponawiały aluzje do tej broni. Ponieważ działały już V1 i V2, aluzje te kładło się pomiędzy niemieckie przechwałki, nie biorąc ich poważnie. Dzisiaj ich tam nie kładziemy. Chodziło o bombę atomową. Sam zaś fakt świadczy, jak dalece do ostatniej chwili istniał podział na życie serio poza Niemcami i życie na niby razem z nimi. Istniał, skreślając z tego życia na niby wszystko, co niedogodne i co plątało rachuby nadziei.
Ta legendowa suma powstań ze specjalną siłą oddziaływała na warszawską wyspę. Dlaczego na nią, nietrudno powody odtworzyć z wypadów na tę wyspę. W Warszawie najmniej z całego Gubernatorstwa orientowano się w proporcji sił okupanta i okupowanego oraz ucisku. Najmniej wiedziano, że cofające się od Stalingradu fronty niemieckie stanowią jednak potęgę militarną zdolną zgnieść każdą demonstrację powstańczą, która by im naprawdę zagroziła. Równocześnie na wyspie pamiętano, że decydującą dla kraju sprawą jest posiadanie Warszawy. Pamiętano według lat 1794, 1831, 1918. Powstanie zaś wybuchnęło w chwili, kiedy przeciętny człowiek mógł był sądzić, że oto nadszedł moment popłochu okupanta przyjmowany we wszelkich rachubach poprzedzających ten wywód. Człowiek taki preliminował przebieg powstania na kilka dni, najwyżej tydzień, a więc mimo pokrywających go mitów i złudzeń preliminował słusznie, bo w ramach demonstracji. Przewidywał mądrzej, trafniej, słuszniej aniżeli przywódcy AK. Tymczasem w wyniku kalkulacji politycznej, niezdolnej do tego, by dla dobra narodu przekreślić interes rządzącej dotąd klasy, demonstracja przerodziła się w samodzielny akt militarny. Trwał dwa miesiące. Z najcięższej, jaką otrzymaliśmy w całej naszej historii, rany wyciekła drugiej jesieni wojennej ropa, a jej wyciek przekroczył próby wyzwolenia i zatruł miesiące wolności.
Jesień kalendarzowa rozpoczęła się na przekrojonym frontami skrawku GG, kiedy ludność Warszawy wsiąknęła w ten skrawek. I razem z nią, jak w retorcie doświadczalnej, otwarły się wszystkie tłumione dotąd i niewidoczne sprzeczności, jakie narosły w latach okupacji. Polityczne, społeczne, klasowe. O wszystkich będziemy mówić. Najpierw jednak sprzeczności współżycia zbiorowego. W miarę eliminacji Żydów społeczeństwo polskie w Gubernatorstwie zaczęło się układać w roztwór względnie ustabilizowany. Ułożony według formuły, dającej się szczególnie wyraźnie ustalić na lata 1943—1944, bez jesieni. Do tego roztworu wtargnął owej jesieni czynnik nowy. Istniejący dotąd, ale w separacji, w wielkim środowisku miejskim, bardzo różnym w tych latach od reszty kraju — ludność zburzonej Warszawy.
Ludność Warszawy, chociaż tak twarda i niezłomna osobiście, chociaż z taką dzielnością i inicjatywą potrafiła natychmiast czepić się codziennego życia, handlować, zarabiać, ba, wypierać tubylców z zajmowanych miejsc, przynosiła ze sobą nabyte w powstaniu urazy. Było tych urazów wiele i do wyboru. Zakażały one otoczenie zależnie od gruntu, na jakim wybrany uraz chętniej zapuszczał korzenie. Równocześnie w codziennym współżyciu warszawiaków z nowym otoczeniem wynikały konflikty o źródłach znów nader różnorodnych. Warszawiacy, poza ostatnim okresem powstania, przyzwyczajeni byli do atmosfery solidarnego entuzjazmu, wzajemnej pomocy i przychylności, nieobecnej na codzień w psychice polskiej. Wszyscy z nich zgodnie twierdzili, że w przeżyciu początkowego okresu powstania atmosfera ta była czymś najbardziej podniosłym. Nie uległa też zapomnieniu, chociaż w miarę jak powstanie się przeciągało, nie dała się utrzymać. Na wygnaniu (był to charakterystyczny i często używany zwrot, który gorszył tubylców — „jesteśmy na wygnaniu“), otóż na wygnaniu pamięć o niej wydobywano jak klejnot.
Klejnotem tym w zwykłe dni chciano mierzyć kamienie przydrożne. Zwrot zaś „na wygnaniu“ nie tyle oznaczał poczucie obcości wobec nowego środowiska, chociaż to uczestniczyło w nim również, ile potwierdzał fakt, że ludność została bezlitośnie wygnana ze swojego miasta. Potwierdzał też nadzieję, że natychmiast do niego powróci. Bo chociaż każdy orientował się jako tako w zniszczeniach najbliższej dzielnicy, w sumę zniszczeń mało kto wierzył. I wywiad czerpany u tych, co później wyszli z płonącej Warszawy, zaczynał się zazwyczaj od pytania: — Nie wie pan, czy oficyna na Smolnej 32 stoi jeszcze? Była przechodnia na Kopernika, wie pan.
Z wymaganiami szacunku dla tego klejnotu czy też nadzieją, że go napotkają poza opuszczoną Warszawą, porzucali jej mieszkańcy podwójnie teraz ukochane, bo w utraconym marzeniu i w tragicznym przeżyciu ukochane miasto. Nigdy Warszawa nie była piękniejsza i godniejsza przywiązania jak w ich opowieściach. Tymczasem poza pierwszym, drugim dniem gorącego serca napotykali codzienny i żmudny dzień okupacji. Napotykali ludzi albo tak zaskorupiałych, egoistycznie zamkniętych, albo tak przepojonych krzywdami, że i w jednym, i w drugim wypadku nie było już miejsca na cudze nieszczęście. Bo pojemność uczestnictwa w cierpieniu drugich ma swoje granice. Zetknięcie zaprzepaszczonego entuzjazmu z zabłoconą, zaciemnioną, nadsłuchującą nadal trwożliwie nocnych kroków żandarma uliczką polskiej prowincji wywoływać musiało ciężką zgagę. Chociaż odarci ze wszystkiego co posiadali, warszawiacy przez kilka tygodni byli wolni. Tego doświadczenia wolności wygnanie nie mogło im odebrać. Wnikali znów w ponury tryb życia okupacyjnego, w dodatku im, żyjącym na wyspie, tak mało znany.
Nie dosyć tego. Ci rozbitkowie w każdej prawie sytuacji życiowej okazywali się zaradniejsi, sprytniejsi, obrotniejsi od tubylców. W większych miastach natychmiast okupowali stoliki kawiarniane i okazywało się, że w przemyślnych schowkach, w obuwiu, w ubraniu, w szczoteczkach do zębów wywieźli ze spalonego miasta nadspodziewanie dużo dolarów. Ożywił się ruch walutowy. W mniejszych miejscowościach zabite deskami wystawy sklepów pożydowskich nauczyli się rozpoznawać prędzej niż okolicę. Tubylcy patrzyli i powiadali: — Takim to żadna bieda nie da rady. Powiadali i zazdrościli. Warszawiacy zazdrość tę słyszeli i tym bardziej czuli się pokrzywdzeni, źle przyjęci, nie zrozumiani. Mało kto rozróżniał, że rzuca się w oczy niewielka grupa tych, co przy transporcie ewakuacyjnym palili ogniska i pożerali kiełbasę, a natomiast olbrzymia większość cierpi nędzę niczym nie złagodzoną i z ostatecznej potrzeby chwyta się każdego pomysłu, byle wyżyć. Bezsilność opieki charytatywnej nigdy nie była równie jaskrawa, co owej jesieni. Ludzie, którzy się z nią bezpośrednio zetknęli, nie powinni poskąpić swoich świadectw. Mimo to sąd o warszawiakach i normy współżycia układały się według nielicznych zaradnych i mających „twarde“, a nie według tych liczniejszych i również zaradnych, ale sterczących w kolejkach po stare spodnie czy kilo cukru. Kto wie, czy nie dlatego, że wszyscy, tak ci od „twardych“, jak ci z kolejek, posiadali wyższe niż u reszty mieszkańców poczucie humoru, umiejętność natychmiastowej reakcji przy użyciu dowcipu. Zachowywali dzięki temu twarz i fason nawet u brzegu nędzy, a taka twarz myli. Zamiast ją uznać i uszanować, u nie posiadających tej sztuki budziła zazdrość.
Urządzanie swego życia oraz życia otoczenia miało zawsze w latach okupacji charakter tymczasowy. Drugiej jesieni, po diasporze stolicy, charakter ten nabrał wymiarów całkowicie absurdalnych. Na Wiśle stał front, za Wisłą powstawało nowe życie polskie, wiadomości sprawdzone, rzeczywiste przeciekały o nim skąpo, tymczasem na balkonie pozostałym po zburzonym domu okupacyjnym ludzie się krzątali i próbowali zamieszkać. Nie przeczuwało się wówczas, że urządzają się na długie lata, że odczynnik warszawski, który wtargnął do retorty, tylko częściowo odpłynie do stolicy, a w znacznej dozie osiądzie w probówce na stałe. Nie przypuszczało się też wówczas, że on to przede wszystkim rozejdzie się na Ziemie Odzyskane w roli elementu eksploatatorsko-handlowo-szabrowniczego, wyobrażającego sobie życie na tych ziemiach jako dalszy ciąg bytowania w Generalnym Gubernatorstwie. Przede wszystkim jako dalszy ciąg skończenie niemoralnych stosunków gospodarczych w tych latach. Dlatego się nie przeczuwało, ponieważ stopień zniszczenia stolicy odsłonił się dopiero w styczniu 1945 roku. Chodziły wprawdzie gęsto słuchy, że Niemcy systematycznie palą ocalałe dzielnice. Mało kto mógł je sprawdzić, z wyjątkiem nielicznych osób wyjeżdżających do Warszawy, by ewakuować urządzenia fabryczne. Przed styczniem ileż to osób spotkałem, które „na własne oczy“ widziały płonące Muzeum Narodowe, a nie zniszczony Pałac Staszica!
Urazy, które na wygnanie zabrali ze sobą warszawiacy, były podwójne i chociaż powinny się były wykluczać, ponieważ stały ze sobą w sprzeczności, współistniały wzajemnie. Bo gdyby urazami rządził bodaj ślad logiki, nie byłyby one, czym są. Pierwszej jesieni wojna dla społeczeństwa polskiego zaczęła się od szoku, a więc zjawiska psychosocjalnego o charakterze paranormalnym. Kończyła się na urazie, na zjawisku przynależnym do podobnej kategorii. Pierwszy z tych urazów był specjalnie silny u ludności cywilnej. Zresztą, z powodu wywiezienia żołnierzy powstańczych do obozów jenieckich, tylko u niej dawał się obserwować. Był to uraz skierowany przeciwko dowództwu militarnemu i kierownictwu politycznemu powstania. Dotyczył tego, że powstanie dokonane bez porozumienia z nadciągającą armią radziecką wystawiło ludność na nie widziane dotąd cierpienia, a miasto na nie dające się jeszcze nawet ocenić straty. Ostatnia część argumentu różnie wyglądała, zależnie od rozmówcy. U ludzi o szerszych zainteresowaniach uderzała pamięć o stratach kulturalnych i dopiero tej jesieni nagle uświadomiliśmy sobie, czym była Warszawa jako skarbnica dorobku kulturalnego minionych pokoleń, zwłaszcza skarbnica porozbiorowa. Kiedy wszystkie spalone domy warszawskie zaczęły ożywać w opowiadaniach swoich mieszkańców, kiedy utracone obrazy i pamiątki zaczęły lśnić już tylko w słowach — nigdy Warszawa nie była tak zasobna, jak owej jesieni, podobnie jak nigdy nie była tak piękna.
Uraz wymierzony przeciwko kierownictwu politycznemu zadziwiająco był podobny do skarg i narzekań wrześniowych na rumuńskich uciekinierów. I jeszcze mocniej aniżeli tamte skargi nie dawał się zużytkować w sposób realny, zgodny z rzeczywistą sytuacją. Szok pierwszej jesieni stał się pożywką emigracyjnego schematu. Urazowi drugiej jesieni towarzyszył uraz wzmacniający. Był z nim niezgodny, a jednak go wzmacniał. Polegał na tym przeświadczeniu, że powstanie upadło, ponieważ dowództwo radzieckie celowo i rozmyślnie nie przyszło mu z pomocą. Ci sami ludzie, którzy nie lękali się przyznania, że powstanie miało być antysowiecką demonstracją polityczną, zachowywali pretensję i uraz, że strona, przeciwko której demonstrowano, nie podała mu natychmiast pomocnej dłoni. I również szczerze, również bez zająknienia w jednym zdaniu łączyli oba twierdzenia.
Uraz pierwszy był raczej sprawą wewnętrzną ludności Warszawy. Reszta społeczeństwa mniej go przyjmowała w siebie. Bo ta reszta nie uczestniczyła w nim śmiercią najbliższych, utratą całego dorobku. Natomiast uraz drugi szerzył się na podobieństwo schematu rozbiorowego z pierwszej jesieni i nie mniejsze jak on wyrządzał szkody. Nie mniej blokował i zaciemniał oczekujące to społeczeństwo decyzje.
A tymczasem na skrawku Generalnego Gubernatorstwa położonym na wschód od Wisły rozpoczęły się pojawiać ze strony Niemców zjawiska dziwne i przedtem w tym kraju nie znane. Politykę wobec ludności polskiej, zainaugurowaną wiosną 1940 łapankami i Oświęcimiem, okupant wyraźnie usiłował zmienić. Słowo zmienić bardzo niedokładnie oddaje stan rzeczy w ostatnich miesiącach istnienia GG. Gubernatorstwo przypomina w tym okresie mapę, na której pozostał zarys całej dawnej konfiguracji terenu, ba, niektóre linie tego rysunku zostały zaostrzone. Mapę wszakże, na którą kartograf nie przemazując warstwic dawniejszych usiłuje nanieść warstwice nowe.
Było tych zarysów wówczas aż trzy. Chociaż teren był przyfrontowy, rządziła nadal partia. Funkcjonował cały aparat administracyjny okrojonych dystryktów, do ostatnich dni robiło swoje gestapo, na kilka dni przed ofensywą styczniową, kiedy ludność warszawska zdążyła się jako tako rozmieścić, rozpoczęto masowe łapanki na warszawiaków. Były np. pociągi od strony Zakopanego z pochwyconym łupem skierowane na Kraków, które nie zdołały dotrzeć do tego miasta, ponieważ wcześniej zostało ono zdobyte manewrem armii radzieckiej. Palono systematycznie opustoszałą Warszawę, a rysu tak mściwego nie posiadały nawet lata największej ufności niemieckiej w swoje siły. Zresztą cała struktura urzędowa GG, postępowanie administracyjne wobec ludności trwało jak za najspokojniejszych lat Nebenlandu i to był zarys pierwszy.
Teren był jednak przyfrontowy. Roboty przy budowie kilku linii obronnych przecinających cały skrawek GG były zrazu w sierpniu całkowitą improwizacją. Kiedy ofensywa radziecka stanęła, rozrosły się w system skomplikowany i wciągający całą ludność. Trudno dzisiaj ocenić, czy wznoszone umocnienia ze stanowiska militarnego posiadały jakiekolwiek znaczenie, czy też Niemcy robili wokół nich gwałt, ażeby siebie zablagować, a uwagę ludności przykuć do ziemi i wbitej w nią łopaty, tym sposobem ludność tę do reszty nużąc i mącąc jej nadzieje. Faktem jest, że styczniowej ofensywy radzieckiej wszystkie te linie nie opóźniły w jej rozpędzie ani o jedną dobę. Ofensywa ta zatrzymała się nie tam, gdzie jej nakazywały rowy przeciwpancerne, ale tam, gdzie to spowodowały naturalne warunki wielkiej strategii. Prace fortyfikacyjne miały służyć armii, robotami kierowała jednak partia. Namnożyło się mężów specjalnego zaufania, kierowników odcinków roboczych, łączników z firmami, nastały niedziele „ochotniczej“ pracy. Ludek roboczy z ironicznym uśmiechem oceniał nowych dekowników, a Volksgenosse Pietrzalla aus Hindenburg im O. Schlesien klarował mi pewnego dnia, że przy tym bunkrze jest ostatnia Tropfen von Boden, jaką można jeszcze oddać bolszewikom. Nieliczne inwestycje posiadały charakter militarno-doraźny i jeszcze bardziej wyniszczały kraj, jak np. przyspieszone wycinanie lasów dla napędu motorów na gaz drzewny. Równocześnie wywożono obrabiarki, wagony, samochody, z terenu powstawał wielki etap przyfrontowy. Był to zarys drugi na karcie Gubernatorstwa.
Na tych dwóch rysunkach pojawił się trzeci: z przymuszoną kokieterią uśmiechnięta do ludności polskiej twarz Goebbelsa. Niemcy kokietowali. W imię czego kokietowali, a co obiecywali za przyjęcie pieszczoty? Nie obiecywali niczego, bo w chwili kiedy armia radziecka przystanęła na Wiśle, trudno było cokolwiek przyrzekać nie wpędzając się w sytuację Zagłoby ofiarowującego Niderlandy. Natomiast można było grozić obrazem przyszłości. Można było nawoływać w imię „wspólnego“ niebezpieczeństwa. Groźba była dobrze znana społeczeństwu polskiemu, teraz wszakże została użyta wśród specjalnych okoliczności towarzyszących. Niemcy rozpoczęli wojnę od akompaniamentu utrzymanego w tonacji: Lebensraum dla uciśnionego narodu, zjednoczenie wszystkich pogubionych ziem i odłamów tego narodu. Akompaniament propagandowy w tonacji „Obrona wspólnoty europejskiej przed niebezpieczeństwem komunistycznym“ został wprowadzony dopiero od chwili najazdu na ZSRR, ale wówczas jeszcze całkiem piano.
Dlatego zapewne piano, ponieważ Hitler liczył, że wspólnie z wasalami rumuńsko-fińsko-węgierskimi rozgromi Związek Radziecki nie wciągając zbyt wielu partnerów do gry i nie wystawiając rachunków, które należałoby później wobec nich jakoś respektować. W roku 1942, latem, kiedy ruszała z początkiem lipca wielka ofensywa owego roku, akompaniament ów zabrzmiał forte. Ponieważ kampania się przeciągała, partnerów należało wciągać więcej. Na front wschodni przybyła armia włoska. Zmobilizowano legiony faszystowskie w Hiszpanii, Francji, Belgii. Bardziej jako argument dla tych, którym to forte było jeszcze zbyt słabe, aniżeli jako realną pomoc militarną. Od katastrofy w Stalingradzie propaganda niemiecka rozdarła szaty, zadęła fortissimo w tę samą wciąż tubę i po raz pierwszy późną zimą 1943 roku zaczęła przypominać Polakom, że brakuje ich dotąd w krucjacie całej Europy. Przypominano to w lutym, w marcu, później przyszedł Katyń pomyślany jako argument rozstrzygający, gestapo na jakiś czas wstrzymało represje za akty sabotażu. Dopiero kiedy cała ta orkiestra głuchym Polakom nie przedarła się do uszu, Niemcy z niej zrezygnowali i rozpoczęli najgorszy okres ludobójstwa, publicznych egzekucji, list ze skazańcami zagrożonymi śmiercią, okres ostatecznej likwidacji Żydów.
Kokieteria w imię wspólnoty europejskiej już więc raz była zastosowana bezskutecznie. Drugiej jesieni Niemcy nałożyli tę maskę na twarz w okolicznościach bardziej im sprzyjających. Połączyli ją mianowicie z urazem powstania. Ówczesne postępowanie rządu londyńskiego było w tym dla nich najlepszym sprzymierzeńcem, a już szczególnie propaganda radiowa wszczęta po obaleniu Mikołajczyka jako premiera. Nastały miesiące, kiedy przeznaczona dla Polaków prasa nie wysilała się na argumenty własnego chowu. Czerpała je wprost z prasy emigracyjnej i audycji dla kraju. Lojalnie i skrupulatnie cytowała, a sama obłudnie troskała się o przyszłość biednych zaprzedanych Polaków. I przypominała, że jeszcze czas, ostatni czas nawrócić z błędnej drogi. Że zbłąkany polski syn marnotrawny może jeszcze znaleźć miejsce w domu narodów europejskich. Maskarada tej jesieni posuwała się jeszcze dalej. Niemcy doskonale się orientowali w wpływie prasy nielegalnej na opinię. Wobec tego zaczęli tę prasę sami inscenizować. Odpowiednie świstki podrzucano trybem administracyjnym przed świtem pod drzwi, do ogrodów, a burmistrz wychodząc do urzędowania sprawdzał, czy są na miejscu. Użyty do tej funkcji goniec gminny powiadał do mnie przy pierwszym widzeniu tego dnia: — Panie profesorze, ja tam panu rano wrzuciłem taką gazetkę do ogrodu. Ale niech jej pan nic nie wierzy, Kochański ma takich pełno w biurze.
Ta propagandowa kokieteria była zbyt spóźniona, ażeby na ostatnie miesiące wojny, kiedy odpadli wszyscy wasale, przynieść Niemcom niewczesnego sprzymierzeńca. Nie była jednak spóźniona, by wzmocnić szkody polityczne tych miesięcy. Szkody, które odziedziczyliśmy w całej pełni i oceniliśmy w roku 1945. Emigracja wewnętrzna już wówczas się rozpoczęła, ostatniej jesieni, a nie dopiero po wyzwoleniu całości ziem polskich. Bo w istocie — postaramy się tego dowieść! — emigracja wewnętrzna była przede wszystkim przedłużeniem życia na niby. Przedłużeniem samej zasady tego życia, przy zmianie elementów wchodzących w jej obręb.
Nie była wreszcie spóźniona ta propaganda jako symptom. Symptom oznaczający, że w społeczeństwie polskim, stanowiącym rzekomo monolit, dokonywały się procesy społeczne, na których tle „obrona wspólnoty europejskiej“ i nad Wisłą posiadała wyraźny sens klasowy. Wyraźnie służyła obronie bankrutujących i historycznie przegranych interesów polskiej neoburżuazji okupacyjnej, dawnej przedwojennej i ziemiaństwa. Monolit wydobyty spod okupacyjnego ciśnienia, zacierającego pęknięcia i szpary, kruszył się w zwykłym powietrzu. Czy Niemcy zdawali sobie z tego sprawę, że i w społeczeństwie polskim istnieją siły, które przy innym traktowaniu mogły się stać podstawą rządu zwasalizowanego jak w wielu krajach europejskich, i że pod koniec wojny, w obliczu nadciągającej rewolucji społecznej, siły te się mobilizują — wątpię. Melodia była zbyt cienka na ich grube uszy. Raczej przypuszczam, że argument wspólnoty europejskiej kierowali do Polaków z braku jakiegokolwiek innego języka. Symptom wszakże pozostał widoczny i towarzyszyły mu objawy wewnątrz społeczeństwa polskiego nie mniej widoczne.
Przede wszystkim dopiero teraz nabrała śmiałości kolaboracja jawna, oparta na podbudowie myślowej, a nie na prostym przekupstwie czy drobnostkowych gierkach i ambicyjkach osobistych. Pisząc ostatnie słowa mam na myśli niektórych aktorów oraz polskich współpracowników gadzinówek. Chociaż kolaborantów ideologicznych było bardzo niewielu, a potępiły ich i odrzuciły wszystkie kierunki polityczne reprezentowane w konspiracji, zastanowić się warto, dlaczego dopiero ostatniej jesieni mieli oni czelność wystąpić jawnie?
Fakt, że pierwszej jesieni wojennej nie byli jeszcze Niemcom potrzebni i ówczesne zaloty Studnickiego skończyły się rekuzą, sprawy nie tłumaczy. Apelem do możliwości kolaboracyjnych był już Katyń. Apel ten, zamiast echa zamierzonego przez Niemców, wywołał echo jeszcze liczniejszych strzałów i zamachów na zdrajców oraz przesadzających w zbrodniczej nadgorliwości urzędników niemieckich. Już jednak po Katyniu rozdarło szaty i podniosło głos kilku proroków ze Skiwskim na czele, którzy tylko dlatego ucichnęli później, ponieważ nie ozwał się za nimi chór. Milczał, chociaż łechtali go Niemcy wszelkimi dostępnymi im środkami propagandy.
Po klęsce powstania, w atmosferze antyradzieckiego urazu, i prorocy ówcześni, i Niemcy uznali, że chyba tym razem chór się odezwie. Nie dał się on słyszeć, ale w listopadzie—grudniu 1944 roku sytuacja była inna aniżeli w kwietniu—maju 1943 roku i poszczególne głosy i tym razem jako całość niedoszłego chóru zabrzmiały dużo głośniej. Tak na powierzchni życia, jak w jego odpowiedniku konspiracyjnym oraz partyzanckim. Głośniej niż kiedykolwiek w latach okupacji. A tylko z zespołu, z sumy głosów podobnych mogła była się wyłonić kolaboracja o znaczeniu politycznym — podobna francuskiej czy norweskiej.
Jakie to były głosy? Nie będę pisał o jawnym zdeklarowaniu się NSZ na pozycjach współpracy militarnej i ideologicznej z okupantem oraz o mającym nastąpić w styczniu — wspólnie z usuwającym się frontem niemieckim — wycofaniu się brygady świętokrzyskiej. Dlatego nie będę pisał, ponieważ same te fakty i ich wymowa dopiero później stały się wiadome w sposób powszechniejszy. Jesienią 1944 wyznawali się w nich dobrze tylko ludzie tkwiący w politycznym kierownictwie konspiracji, ogół raczej nie.
Natomiast inne głosy były bardzo słyszalne. W głównej swej części wiążą się one ze skutkami panującej w GG gospodarki wyłączonej. Dotąd gospodarka wyłączona dostrzegalna była raczej tylko na powierzchni zjawisk gospodarczych. Istniała w codziennym trybie życia pod okupacją, w fantastycznych karierach finansowych i łatwości zarobku dla jednych, nędzy dla drugich. Nie odgrywała natomiast większej roli jako fakt ideologiczny, z którego wynikają przewidywania i normy działania na przyszłość.
Drugiej jesieni wojennej gospodarka wyłączona, nie przestając być nadal panującym systemem codziennego postępowania ekonomicznego, staje się podobnym faktem. W tym właśnie mieści się specyficzna właściwość obydwu opisywanych tutaj zjawisk okupacyjnych: drugiej jesieni i gospodarki wyłączonej. Na drugą jesień ów anormalny system nakłada się już nie jako fakt, lecz jako norma. Jako norma też przetrwa wojenny koniec tej jesieni i jeszcze ciążyć będzie przez lata. Z perspektywy grudnia 1948 rzec można, że np. ruch współzawodnictwa pracy był dopiero pierwszym ciosem wymierzonym w gospodarkę wyłączoną jako normę i nauką na jednym tylko, lecz jakże doniosłym odcinku: moralności pracy.
Z systemem gospodarczym panującym w gubernatorstwie było bowiem podobnie jak z przewidywaniami dotyczącymi poszczególnych kampanii wojennych. Teoretycznie wojna jako całość miała być krótka (bo długiej nie wytrzymamy), praktycznie poszczególne kampanie miały być długie (bo błyskawicznie wygrywają tylko Niemcy). Teoretycznie każdy powtarzał, że życie gospodarcze za okupacji jest zjawiskiem anormalnym i musi się skończyć z nastaniem pokoju. W praktycznym natomiast stosunku do tego życia i jego ocenie przeciągało się ono podobnie jak wojenne kampanie. W miarę zaś jak system ten utrwalił się dzięki samemu automatyzmowi kalendarza ukazującego coraz to nową cyfrę roku — praktyka brała górę nad teorią. Brała ją również z innych przyczyn: coraz więcej było zainteresowanych w tym systemie, korzystających z jego kapryśnych dobrodziejstw.
Były ponadto całe odłamy społeczeństwa, których życie zostało w sposób wyłączny podzielone pomiędzy anormalną moralność gospodarki wyłączonej i równie anormalną moralność konspiracji. Gospodarki wyłączonej w sferze życia na niby kontaktującej się z Niemcami, konspiracji w życiu prawdziwym i uznawanym za normę patriotyczną. Te odłamy nie oznaczają jakichś określonych klas społecznych, lecz pewne roczniki w obrębie całego społeczeństwa, szczególnie zaś roczniki młodzieży inteligenckiej i pseudo-inteligenckiej. Generacja tej młodzieży, nie pamiętającej lat przedwojennych, zarobki i wydatki okupacyjne uważała za swój normalny start życiowy, który w dalszym biegu nie powinien ulec zmianom. Bezpośrednio po wojnie, w „bohaterskim“ i zdobywczym okresie szabru, podobną stopę życia uważać będzie ta młodzież nadal za przysługujące jej zjawisko. I nadal też równie zamącone i niezdrowe objawy polityczne będą towarzyszyć temu rozszczepieniu świadomości.
Kto zaś korzystał szczególnie z kapryśnych dobrodziejstw? Fatalnym skutkiem gospodarki wyłączonej było to, że zainteresowana w niej została ogromna większość społeczeństwa polskiego. Uczestniczyła zrazu po to jedynie, ażeby jakoś przeżyć okupację w kraju i nie dać się porwać do Niemiec. Biorąc udział początkowo tylko w celach obronnych, większość ta mimo woli i niechcąco wyrabiała w sobie słuch na argumenty, przesądy i trwogi tych, którzy uczestniczyli czynnie i z nadzieją na stałe utrzymanie zagarniętej sfery interesów gospodarczo-osobistych.
Tak uczestnicząc, drugiej jesieni wojennej poczuli się klasowo zagrożeni nadciągającą wolnością: nowe mieszczaństwo wojenne, rozkrzewione na ruinie żydostwa polskiego, spekulanci, pośrednicy pomiędzy Niemcami a ludem podbitym. Postępując wyżej, poczuli się zagrożeni wszyscy, dla których wolność miała oznaczać powrót do systemu gospodarczego, społecznego i politycznego z roku 1939, plus niewielkie poprawki w imię tzw. sprawiedliwości społecznej, uwzględniającej ponadklasowy interes ogółu czy jak się to inaczej pięknie powiada. Bo chociaż sprawdzone wiadomości zza Wisły nadchodziły skąpo, model ustrojowy przyszłej ojczyzny był już widoczny i ten model przymuszał do czujności wszystkich jemu niechętnych.
Skutkiem tego dopiero druga jesień rzucała wyjaśniające ostatecznie światło na powody klęski wrześniowej. Rzucała wszakże jedynie wśród tych, którzy rozpoczęli myśleć samodzielnie lub weszli w krąg organizacyjnego oddziaływania lewicy polskiej. W listopadzie i grudniu 1944 nie stanowili oni większości na zachód od Wisły. Ukazywała mianowicie druga jesień społeczne, z obroną własnego stanowiska klasowego związane, powody kurczowego trzymania się władzy przez następców Piłsudskiego. Powody równocześnie ich niewiary w nieuchronność starcia z hitleryzmem. Bo starcie takie musiało być dla nich próbą pod każdym względem — społecznym przede wszystkim.
Drugiej jesieni sytuacja układała się analogicznie. Znów nadciągała próba, próba jeszcze bardziej pod każdym względem, zwłaszcza że była to próba charakteru przede wszystkim ideologicznego, a nie militarna rozgrywka z partnerem, z którym o ileż chętniej flirtowałoby się nadal. W obliczu próby zbliżona, co w ostatnich miesiącach przedwojennych, mobilizacja sił. Ta mobilizacja w miesiącach kończących wojnę dokonywała się pośród innych elementów aniżeli w roku 1939, ponieważ brakowało biurokracji i jej roli, inteligencji i jej wpływu. Brakowało zatem sił i warstw raczej wtórnych, a jaśniej krystalizowały się zasadnicze w każdym społeczeństwie warstwy i klasy. Do gry stawali partnerzy społecznie o wiele jaśniej zdeklarowani aniżeli pierwszej jesieni.
To spojrzenie wstecz poprzez pryzmat oczywistego już doświadczenia społecznego drugiej jesieni nie stało się za czasu jej trwania nabytkiem większości. U tej większości natomiast dziwacznie się pokrzyżowały i pomieszały świeże nałogi i nawyki lat okupacyjnych z pojęciami dawniejszego, całkiem przedwojennego kroju. Zapowiadaliśmy poprzednio, że okupant, odbierając społeczeństwu polskiemu wszelkie funkcje polityczne, działał na dłuższą metę w sposób usypiający i że skutki tego ujawniły się przede wszystkim w drugiej jesieni. Zapowiadaliśmy również, że w owych miesiącach schemat emigracyjny, chociaż w sposób najoczywistszy przegrywał jako fakt ideologiczny, nie przegrywał jeszcze jako oczekiwanie, jako skorupa zdolna istnieć samodzielnie. Czas te zapowiedzi połączyć i na tle końca wojny przeprowadzić dowód bardziej szczegółowy.
Podczas drugiej jesieni zaczęły się zatem sumować skutki zepchnięcia życia politycznego w fachową konspirację ze skutkami zaufania do odległych i mitycznych przywódców emigracyjnych. I gdybyż ta suma występowała zawsze z identycznym znakiem! Tymczasem u jednego występowała jako bezwzględne plus, u kogo innego jako bezwzględne minus. Występowała tak suma złożona z tych samych bezwzględnie składników realnych, z tych samych faktów. Skutkiem czego ogólna analiza zjawiska jest nieoczekiwanie trudna.
O co chodzi w tej arytmetycznej metaforze? Rozpocznijmy od skutków zaufania do mitycznych przywódców. W normalnym życiu zbiorowym każdy ma możność sprawdzić — o ile oczywiście go to interesuje! — że decyzje polityków budują się z tych samych doświadczeń, jakie przeżywa on na codzień i nabywa każdej godziny. Jeżeli czym w swojej budowie różnią się te decyzje, to jedynie zakresem i precyzją owych doświadczeń, przepuszczeniem ich u polityka przez wiele filtrów próbnych, nie różnią się natomiast w swojej istotnej materii. Ministrowie spraw zagranicznych, chociaż rozporządzają tajnymi raportami, nie budują swoich głównych posunięć z innego całkowicie surowca wydarzeń aniżeli ten, który każdy poznać może. Polityka stanowi sprawę niewątpliwie skomplikowaną i specyficzną w swoich metodach. I nie każdy zdolny jest je opanować. Nie jest jednak magią i alchemią w swoich zasadniczych wzorach i równaniach.
Tymczasem na skutek wielu okoliczności wyglądała ona w latach okupacyjnych na alchemię i magię. Wśród tych okoliczności niewątpliwie ważkie było zaciemniające oddziaływanie propagandy niemieckiej. Pozytywnie nikogo ona na stronę okupanta nie przeciągnęła. Negatywnie, burząc proporcje horyzontów światowych, mistyfikując, kłamiąc i przemilczając, wprowadziła atmosferę magicznej niepewności. Z jej skutkiem obronnym brzmiącym tak w społeczeństwie polskim: muszą istnieć ludzie, znający dobrze istotne elementy sytuacji wojennej i ze zrozumiałych względów nie odsłaniający tych elementów Hitlerowi. Nie odsłaniający ich również nam, pod okupacją. Argumentem, który w sytuacjach kłopotliwych i niepewnych za okupacji najsnadniej przecinał wątpliwości, było zdanie: „oni wiedzą lepiej“. Kto był ci „oni“? Zaimek osobowy o bardzo rozciągliwej treści. „Oni“, to znaczy Roosevelt, Stalin, Churchill i oczywiście polscy „oni“, Sikorski i inni. Sikorski zginął, polscy „oni“ pozostali.
W pełni okupacji fakty decydujące leżały daleko od granic Polski. Istotne oznaczenia słuszności ideologicznych nie zaczynały jeszcze dzielić społeczeństwa w sposób dotkliwy, więc w alchemicznej formie nie osadzały się męty podejrzeń. Ze zbliżaniem się frontów te fakty i słuszności poczęły podchodzić pod same oczy i ustawiać się w perspektywie, która dla rozpoznania nie domagała się żadnych magicznych właściwości. Powracała normalna sytuacja, w której pomiędzy materią wielkich decyzji politycznych a codziennym doświadczeniem rządzonych nie ma większego rozdźwięku. Rozdźwięk ten jednak drugiej jesieni istniał tak mocno, jak nigdy w czasie okupacji.
By zrozumieć dlaczego, włączyć musimy do rozważań pryzmat klasowy. On pozwala pojąć, dlaczego identyczna sytuacja bądź występuje ze znakiem aprobaty, bądź — przeczenia. Pisząc: przeczenie i aprobata, nie mam w tym miejscu na myśli oporu lub zrozumienia wobec widocznych zza Wisły podczas drugiej jesieni form społecznych i ustrojowych przyszłej Polski. Chodzi mi jedynie o opór lub zrozumienie faktu, że centrum decyzji politycznych całkowicie przesunęło się w obręb kraju. I że kraj będzie odpowiadał za siebie, za swoją przyszłość i jej cenę, a nie odlegli posiadacze nie istniejących formułek polityczno-magicznych. Bo zależnie od przebiegu tej wstępnej aprobaty lub oporu przychodziła dopiero aprobata dalsza, prawdziwie polityczna.
Pryzmat zaś klasowy dlatego na tym ogniwie domaga się włączenia, ponieważ pochopność do tej aprobaty wstępnej zależała w ogromnej mierze od własnego interesu społecznego. A nawet — zjawisko nie mniej częste — od wmówień na temat owego interesu. W wypadku zaś niezgodności pomiędzy tym interesem a sytuacją społeczno-polityczną końca wojny można się było doskonale zasłaniać nadal okupacyjnym zaufaniem. Kto nie chciał nowego porządku klasowego lub go się lękał, wbrew faktom mógł powtarzać nadal i powtarzał: „Oni tam lepiej wiedzą. Zaczekajmy“. Mógł zapominać, że „oni“ w rzeczach ogólnej polityki wiedzą tyle co on, a w rzeczach kraju ubożsi są o całe doświadczenie lat okupacyjnych. Czyli, przy równych szansach na pierwszej pozycji, ubożsi są o sprawę najważniejszą, chociaż niebywale prostą. Tylko armia radziecka mogła ziemiom polskim przynieść wolność, a magiczne kombinacje militarne Churchilla od Bałkanów i Morza Bałtyckiego musiałyby się w swej konsekwencji politycznej zamienić w zastrzyk dożylny dla słabniejącego Hitlera.
Bo znów, podobnie jak pierwszej jesieni, zasadniczo rozumiał nową sytuację chłop i robotnik. Chłop oczekiwał ziemi, robotnik uwolnienia od niewoli pracy. Piszę w sposób ostrożny: „zasadniczo“, ponieważ i w tych klasach okupacja mąciła jasność widzenia. Znów inaczej ustawiała siebie przeważająca część inteligencji — bynajmniej nie jej całość! — kupiec, ziemianin. Nie były to jednak, jak jesienią 1939 roku, pozycje zagubienia i niepewności, ale ostrzej: ataku, niechęci, a przynajmniej absencji społecznej i politycznej. Atak i absencja zaczęły działać natychmiast po wyzwoleniu. Ich imiona brzmiały wówczas — las i emigracja wewnętrzna. Broń polityczna lasu i emigracji wewnętrznej wykuwana była jednak już drugiej jesieni wojennej, i to jest najcięższe obciążenie, jakie ta jesień pozostawiła na karcie niepodległości.
Podsumujmy stan, w jakim społeczeństwo polskie z drugiej jesieni przechodziło w okres wolności. Raz już podobną sumę ustalaliśmy na przejściu od pierwszej jesieni w pełnię okupacji. Suma obecna zawrzeć musi w sobie i tamtą. Jeżeli mimo to niczego nie będzie podkreślać linią, od jakiej rozpoczyna się rachunek całkowicie odrębny — jest w tym ustawicznie przeprowadzany zamiar niniejszego szkicu. Zamiar na tym polegający, by pokazać, jak dalece objawy zbiorowe pierwszych lat powojennych, zwłaszcza roku 1945 i 1946, posiadają swoje zaczątki w ostatnim okresie okupacji. Objawy tak negatywne, o których przeważnie dotąd była mowa, jak też i pozytywne, które w ogólnym rachunku obydwu jesieni wprowadzić się musi, jeżeli ten rachunek ma być sprawiedliwy.
Z tych to przyczyn suma obydwu jesieni, suma okupacji zarazem pozostać musi w stanie otwartym. Dopiero opisując pierwsze lata Polski Ludowej można by ją zamknąć. Niestety — niech mi wolno będzie choć raz westchnąć z żalem — niestety, odszedłem już wtedy do swojego fachu, książek, recenzyj, uniwersytetu, redakcji, a zerwałem kontakty najbardziej pouczające: kontakty zaufania z prostymi ludźmi. W miasteczku, gdzie spędziłem całą okupację, istniała oryginalna instytucja, która w innych okolicach zdołała po krótkim okresie gorliwości zamrzeć. W Kressendorfie natomiast miejscowe jej trwanie podtrzymały urzędasy okupacyjne do lata 1944. Instytucja zakładników. Co kilka miesięcy przez dwa tygodnie, noc w noc, chodziło się po wymarłym miasteczku, pilnując zagrożonego bezpieczeństwa wielkiej Rzeszy, w bardzo mieszanym towarzystwie — siodlarz, grabarz, młynarz, karciarz, gadając naturalnie, i te noce pod jesiennymi i zimowymi gwiazdami stanowią jedno z głównych źródeł bibliograficznych niniejszych rozważań.
Tutaj kropka po westchnieniu. Inne natomiast lata muszę uwzględnić w zamknięciu tych wywodów. Są ostatnie dni grudnia 1948, w którym kończę spisywać te obserwacje według dyspozycji i wniosków gotowych od dwóch przeszło lat. Gotowych, a w szkicu obecnym celowo nie zmienionych, chociaż stanowią one opis minionego stanu chorobowego i jako groźba mieszczą się w przeszłości. Uwzględnić trzeba właśnie te lata i podkreślić, że urazy, kompleksy, dyspozycje społeczne i gospodarcze przedstawiam jako znamiona stanów społeczeństwa pod okupacją w miesiącach październik 1944 — styczeń 1945.
Nie zostały one rozładowane bez sporów i wysiłku, samym tylko automatycznym biegiem zjawisk. Dokonało się to rozładowanie w ostrej walce Polski Ludowej z jej wewnętrznymi przeciwnikami i kiedy spojrzeć na lata 1947/48, widać jasno, że bez tej walki gangrena pookupacyjna jątrzyłaby organizm narodu nie wiadomo jak długo. Celem przecież tej rozprawy nie jest kreślenie owego procesu ozdrowieńczego i dlatego pozostajemy w ramach twierdzeń, latem 1946 roku jeszcze całkiem bliskich, całkiem aktualnych i — groźnych.
W tych ramach powtórzmy pytanie: jak u progu wolności wyglądało społeczeństwo polskie, dokładniej — społeczeństwo terenów położonych na zachód od Wisły? Objawy pierwszej i drugiej jesieni są to objawy żrącej wprawdzie, ale możliwej do starcia rdzy na pierwszym i ostatnim ogniwie długiego łańcucha przemian okupacyjnych. Z rdzy nagromadzonej na pierwszym ogniwie tylko jeden objaw zachował niejaką aktualność: wiara w schemat emigracyjny. Ta wiara wszakże u progu wolności i za jej progiem pełniła całkiem odmienną funkcję niż jesienią 1939 i dlatego aktualność była tylko niejaka. Pierwszej jesieni schemat emigracyjny żył jako element sytuacji uznanej za podobną do marzeń historiozoficznych z XIX stulecia. Dlatego żył mocno i niezależnie od osobistej czy zbiorowej reakcji na położenie pod okupacją. Pod koniec drugiej jesieni był on tylko funkcją tej reakcji. Sam w sobie niewiele znaczył, nawet u jego zaprzysięgłych wyznawców. Dlatego plama rdzy oznaczająca jego istnienie cofała się szybko. Cofała się od samego faktu wolności i jej zadań codziennych.
Rdza nagromadzona na ostatnim ogniwie trzymała się w sposób bardziej nieustępliwy, i to nie tylko dlatego, że była świeższej daty. Uraz antyradziecki, las, emigracja wewnętrzna to nie były zjawiska zaczerpnięte z arsenału dawnych wyobrażeń. Były to wyznaczniki stanowisk wyraźnie politycznych, klasowych, a często w swojej intencji patriotycznych czy chociażby opartych na obowiązkach lojalności organizacyjnej z czasu okupacji. Formy zatem bezpośrednio splątane i sczepione z wyłaniającą się u kresu wojny Polską Ludową. Rdza do oczyszczenia trudniejsza.
Pomiędzy tymi krańcowymi ogniwami łańcuch przemian społecznych, gdzie ogniwa najbardziej ujemne mieszają się z dodatnimi. Pośród pierwszych gospodarka wyłączona, życie na niby jako najważniejsze. W rachunku końcowym ogniwa dodatnie należy również przypomnieć, jeżeli mamy zrozumieć, dlaczego mimo głębokich schorzeń społeczeństwo nasze zdolne było do regeneracji. I w procesie ozdrowieńczym ogromną większość typowych objawów okupacyjnych zasklepiło w sobie i odizolowało niczym ogniska nieczynnej już gruźlicy.
Pozbawione życia organizacyjnego i politycznego, okrojone doszczętnie we wszystkich funkcjach nadbudowy kulturalnej, sprowadzone do podstawowych i najsurowszych elementów życia zbiorowego, społeczeństwo pod okupacją właśnie dzięki temu przyspieszyło procesy wewnętrzne. Te, które w normalnych warunkach niepodległości coraz potykały się o przeszkody usunięte obecnie przez okupanta. Przeszkody własnych przesądów, zapóźnień społecznych, połowicznych reform, wreszcie zależności od obcych dysponentów kapitalistycznych.
Szczególnie w ostatnim względzie okupant odegrał całkiem niespodziewaną rolę. Chwytając bezwzględnie w swoje ręce wszystkie dźwignie przemysłu, bankowości, rolnictwa, hurtu handlowego, nagle jaskrawo odsłaniał mechanizm kolonialnej zależności i uległości kapitalistycznej, w jakim egzystowała Polska przedwrześniowa. Wówczas jednak ten mechanizm pokrywały piękne piórka tzw. interesu ponadklasowego. Obecnie piórka uleciały z wiatrem, a przed przeciętnym człowiekiem polskim stanął nagi szkielet niewoli gospodarczej. Obnażony dzięki antypolskiej zajadłości, ale nie przez tę zajadłość stworzony.
Faszyzm niemiecki tylko korzystał z narzędzi kapitalistycznych zastanych w Polsce. Korzystając z nich, mimo woli obracał je przeciwko użytkownikom, którzy by po wojnie zapragnęli ponownie po nie sięgnąć. Belgijski czy szwajcarski akcjonariusz polskich kopalń lub elektrowni nie przeczuwał, że na troskliwie pielęgnowanych papierach akcyjnych łapa faszystowskiego okupanta pozostawiła odcisk, którego on nie dostrzegał sprawdzając zawartość safesu. Lecz pracujący w tych kopalniach i elektrowniach widzieli co dnia, że ten brutalny odcisk tylko pogrubiał linię jego pielęgnowanych rąk. A naprawdę nie różnił się w układzie.
Przyspieszenie procesów społecznych, dotąd przebiegających wolniej, posiadało wyraźny kierunek. Już w głębi okupacji społeczeństwo Generalnego Gubernatorstwa i ziem wcielonych do Rzeszy zaczynało się przetwarzać w społeczeństwo ludowe. I w styczniu 1945 było już nim w stopniu, który sprawił, że po zlikwidowaniu emigracji wewnętrznej, po przełamaniu urazów, demokracja polska miała na czym budować i nie musiała rozpoczynać od tworzenia fundamentów. Fundamentów personalnych i fundamentów w pojęciach. Kładły się one już pomiędzy pierwszą a drugą jesienią, bliżej drugiej jesieni.
Jakie? Wysiedlenia, wywózki na roboty, obozy koncentracyjne i jenieckie zmieszały ludzi, warstwy, miasta, prowincje. Ustaliły nowe kontakty personalne rozgrywające się poza dotychczasowymi schematami, w takiej ilości ustaliły, że przestało to być zjawiskiem osobistym. Zupełnie specjalną rolę i też nieoczekiwaną w swoich pozytywnych skutkach odegrały tutaj wywózki na roboty do Niemiec. Miesiące powojenne pokazały, że wracające stamtąd gromady ludzkie są pozbawione typowych skażeń okupacyjnych, o wiele zdrowsze w normach współżycia zbiorowego. To twierdzenie dotyczy również ludności terenów wcielonych do Rzeszy. Cały ten zakres zagadnień oczekuje na swojego pisarza czy pamiętnikarza. Tutaj jedynie wskazujemy nie opisane dotąd miejsce, gdzie również wzrastała Polska Ludowa, zaprzągnięta do twardej pracy, do szkoły patriotyzmu i godności narodowej, pozbawionej fanfaronady i straceńczych gestów.
W kraju zaś robotnik postawiony w obliczu podwójnej przemocy okupacyjno-militarnej, przy zaostrzonych formach eksploatacji kapitalistycznej, jasno widział, że zmieniają się panowie u dźwigni, natomiast on pozostaje stale. I on jest panem właściwym. Chłop zapamiętywał swoje miejsce klasowe, dostrzegając, kto na wsi ponosi główny ciężar okupacji, kto opłaca koszty personalne wywózek — biedota wiejska. Położenie chłopa polskiego na terenach przyłączonych do Rzeszy uczyło go, do jakiego niewolnictwa feudalnego prowadzi faszyzm wobec podbitego ludu. I rozumiał też, że sąsiad-obszarnik nie obroni go przed tym niewolnictwem, lecz on sam, i to w ramach odmiennego niż dotąd porządku gospodarczego. Inteligent, prawie powszechnie wyrzucony ze stanowisk przedwojennych, mieszał się z innymi warstwami. Wchodził w ich codzienne życie i na własnej skórze uczył się, jak bardzo krucha jest jego pozycja społeczna, jeśli jej nie wspiera ustrój wolnego społeczeństwa. A że to wolne społeczeństwo nie składa się z jego regestratorów i kartotek, jak sądzić był skłonny w latach niepodległości, dowiadywał się obcując z żywym elementem tych kartotek — na ulicy, w sklepie, w miasteczku, na wsi. Widział, że jego wolność jest tutaj właśnie, poza nim, wśród podstawowych warstw narodu.
Polska stawała się już wówczas Polską Ludową, kiedy dokonywały się te pozytywne niewątpliwie przemiany. Oczywiście same te przesunięcia puszczone samopas po wyzwoleniu nie gwarantowały jeszcze bez właściwego kierownictwa politycznego drogi ku Polsce naprawdę ludowej. Dawały jedynie zapowiedź kierunku, lecz zapowiedź skierowaną na linię demokracji polskiej.
I kiedy po lodzie zamarzniętych rzek, kiedy w poprzek całej ojczyzny naszej, od Karpat po Bałtyk, w styczniu 1945 roku zaczęły huczeć czołgi zwycięskiej armii radzieckiej nareszcie niosąc wolność, te dni decydujące militarnie, decydujące ustrojowo, decydujące o ocaleniu gospodarczym nękanego kraju — szybkie zdobycie Łodzi i Śląska — o jego ocaleniu kulturalnym — błyskawiczne zajęcie Krakowa — nie były bynajmniej zakończeniem widowiska już nieaktualnego lub prologiem gry mającej dopiero nastąpić. Jeżeli chodzi o wygląd społeczny naszego narodu w ostatnich latach wojny i pierwszych wolności, był to tylko patetyczny i niezapomniany antrakt. Prolog i akcje początkowe już się odbyły, przed styczniowymi dniami. Akty dalsze rozpoczęły się natychmiast. Nie zapadła jednak po nich kurtyna, dzieją się wciąż, rozpoczęte z tamtego wątku.
Nastały lutowe roztopy, kiedy przez miasteczko poczęły przeciągać ku Odrze pułki drugiej armii polskiej. Było to też po pierwszym poranku poetyckim w Krakowie. Wiedziałem więc, w którym wierszu Putramenta odnajdę strofę, jaką zaśpiewała kompania odchodząc. Córeczka jeszcze nie całkiem wierzyła, że są to żołnierze polscy. Była nadal przekonana, że w mundurze mogą być tylko Niemcy. Tak jak w białym futrze tylko białe niedźwiedzie. Pytała, dlaczego oni mówią po polsku, jeżeli są w mundurach.
Ja, wojownik polski, muszę
twardo znosić dolę złą,
bo beze mnie kto ci, moja miła,
wybuduje biały dom.
Ich miła ojczyzna była raniona w samo serce — Warszawę. Z ciała ich miłej ojczyzny wytoczono krwi na kilka milionów ludzi. Jeszcze więcej rozsypało się po obczyźnie. O miłej ich ojczyźnie wychodzącej z okupacyjnego mroku prawdę mówiły słowa:
Nasza noc zarażona żelazem,
Nasza ziemia tknięta paraliżem,
Nasze gwiazdy czernieją z zarazy,
Nasze drzewa zrąbane na krzyże.
I od tego rozpoczęliśmy budować Polskę.
1946, 1948 r.