Ziemia (Zola)/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Ziemia
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Terre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Domek rodziny Fouan, stał w Rognes, przy drodze przecinającej wioskę a prowadzącej z Cloyes do Bazoches-le-Doyen. W poniedziałek, o siódmej rano, ojciec wyszedł z domu, by — stosownie do umowy — zejść się z dziećmi przed kościołem, gdy wtem we drzwiach sąsiedniego domu, spostrzegł siostrę swoją, Maryannę, która pomimo osiemdziesięciu lat wieku, już była na nogach.
Rodzina Fouan powstała tu i wyrosła w ciągu wieków, jak pełna siły żywotnej roślina, której nic wyplenić nie zdoła. Niegdyś poddani magnackiego rodu Rognes Bouqueval, po których nie pozostało prawie śladu, prócz kilku wrosłych w ziemię kamieni — szczątków zrujnowanego pałacu — uzyskali oni wolność za Filipa pięknego. Z biegiem czasu stali się oni posiadaczami jednego lub dwóch — co najwyżej — morgów ziemi, kupionych od zadłużonego dziedzica a spłaconych krwawą pracą w dziesięćkroć wyżej ich wartości. Następnie rozpoczęła się długa, cztery wieki trwająca walka, podjęta w celu obrony i zaokrąglenia tej posiadłości, walka prowadzona z namiętną niemal zaciekłością a obowiązek której ojciec przekazywał synom.
Tracono i odkupowano zagony; nadmierne obciążenie podatkami zdawało się nieraz obracać w niwecz to mienie włościańskie a jednak rozległość łąk i obszarów ziemi ornej powiększała się stopniowo, dzięki żądzy posiadania, której wytrwałość w końcu uwieńczoną została zwycięztwem. Całe pokolenia poległy w tej walce; ziemia użyźniała się kosztem życia wielu ludzi, ale już w epoce rewolucyi, owoczesny przedstawiciel rodziny, Jan Kazimierz Fouan, posiadał dwadzieścia jeden morgów gruntu, oderwanych w ciągu czterech wieków od dawnej majętności możnowładzców.
W 1793 roku Jan Kazimierz miał dwadzieścia siedem lat w dniu, w którym resztki dóbr pańskich ogłoszono, jako mienie narodowe i wystawiono na sprzedaż przez licytację; zapałał on chęcią nabycia dla siebie bodajby kilku hektarów. Zrujnowani i zadłużeni potomkowie rodu Rognes Bouqueval, doczekawszy się chwili, w której ostatnia wieżyca ich zamku runęła w gruzy, zostawili na pastwę wierzycielom dochody z majątku Borderie, gdzie trzy czwarte ziemi ornej leżało odłogiem. Najwięcej nęciło wieśniaka nabycie kilku pól, leżących o miedzę od jego gruntów. Ale w tym roku urodzaje zawiodły oczekiwania, oszczędności schowane w starym garnku za piecem wynosiły zaledwie sto dukatów a chociaż nawet przyszła mu chwilowo myśl, zaciągnięcia pożyczki u lichwiarza z Cloyes, to przecież przezorność nakazywała odstąpić niezwłocznie od tego zamiaru; te posiadłości szlacheckie wzbudzały w nim obawę; kto wie, czy wkrótce odebranemi nie zostaną? Tak więc miotany chciwością i niedowierzaniem, z boleścią w sercu widział, jak majątek Borderie nabytym został za dziesiątą część swej wartości przez mieszczanina z Châteaudun, Izydora Hourdequin, pracującego dawniej w warzelniach soli.
Doszedłszy później starości, Jan Kazimierz Fouan podzielił swoje dwadzieścia jeden morgów gruntu na trzy równe części między troje dzieci: najstarszą córkę Maryannę oraz dwóch synów Ludwika i Michała; młodsza córka Laura pracująca w szwalni w Châteaudun, otrzymała przypadającą jej część w gotówce. Równość majątkowa między dziećmi zachwianą została w późniejszym czasie. Maryanna Fouan, zwana Wielką albo Olbrzymką, wyszła za sąsiada, Antoniego Pécharda, posiadającego około osiemnastu morgów własnego gruntu; starszy syn Michał, zwany Muchą, ożenił się z ubogą dziewczyną, której ojciec zostawił w spadku zaledwie dwa morgi winnic, młodszy zaś Ludwik, ożeniony z Różą Maliverne, właścicielką dwunastu morgów, stał się tym sposobem posiadaczem dziewięciu i pół hektarów ziemi, którą obecnie zamierzał rozdzielić między troje swoich dzieci.
Olbrzymka otoczoną była w rodzinie wielkiem poważaniem, nie tyle ze względu na jej wiek podeszły, ile raczej dla posiadanego przez nią majątku. Prosto się trzymająca, wysoka bardzo i koścista, miała długą, pomarszczoną szyję i wychudzoną twarz, co ją czyniło podobną do drapieżnego ptaka. Podobieństwo to uwydatniał jeszcze spiczasty nos rodzinny, zakrzywiony jak dziób ptasi, oraz okrągłe i przenikliwe oczy. Nie miała ani jednego włosa na głowie, okrytej żółtą fularową chustką, której nie zdejmowała nigdy; gdy otworzyła usta, widać było dwa rzędy zębów tak dużych, że kamienie nawet grysćby mogła.
Nie wychodziła nigdy bez kolczastej laski, która służyła jej tylko do bicia zwierząt i ludzi. Owdowiawszy młodo, wypędziła z domu jedyną córkę, która ośmieliła się wyjść wbrew jej woli za ubogiego chłopca, Wincentego Bouteroue; i teraz nawet, choć córka i zięć umarli z nędzy, zostawiając dwoje dzieci: trzydziestoletnią Palmyrę i dwudziestoczteroletniego Hilariona pomimo winy ich matki, pozwalała wnuczętom zdychać z głodu, zakazawszy wspominać sobie o ich istnieniu. Od śmierci męża zajmowała się sama gospodarstwem, miała trzy krowy, jedną świnię i jednego parobka, którzy jadali z wspólnego cebra i słuchali jej ślepo, drżąc ze strachu na jej widok.
Fouan, spostrzegłszy siostrę, zbliżył się do niej z uszanowaniem. Starszą była od niego o lat dziesięć, a nieugiętość jej charakteru, jej sknerstwo i nienasycona chciwość wzbogacenia się, wzbudzały w nim — zarówno jak we wszystkich mieszkańcach wioski — wysoki szacunek i uwielbienie.
— Słuchaj, Olbrzymko — rzekł — chciałem właśnie pomówić z tobą. Wiesz, zdecydowałem się już, idę dopilnować podziału gruntów.
Nieodpowiedziała ani słowa, podniosła do góry laskę i wymachiwała nią w powietrzu.
— Tamtego wieczoru przychodziłem tu, chcąc poradzić się ciebie... stukałem do drzwi, ale nikt mi nie otworzył...
Teraz wybuchnęła gniewem i cierpkim głosem zawołała:
— Niedołęgo! Słyszałeś już, jaką jest moja rada!... Trzeba być tchórzem i głupcem, żeby wyrzekać się swej własności, póki jeszcze człowiek włóczy się po ziemi... Choćby mi nóż na gardle położyli, nie przystałabym na coś podobnego!... Widzieć, że moja własność przeszła w cudze ręce, wyzuć się ze wszystkiego dla tych podłych dzieciaków, o! nie! nie!
— Ale — zauważył Fouan — ziemia cierpi na tem, kiedy człowiek straci siły do pracy.
— A to niechaj cierpi. Wołałabym widzieć chwasty i oset na polach, niż dać sobie zabrać choć grudkę ziemi!...
Stała wyprostowana, podobna do jastrzębia oskubanego z pierza. Potem, uderzając go laską po ramieniu, jak gdyby dla dokładniejszego wytłómaczenia mu swych słów, dodała:
— Słuchaj, wiesz co ci powiem... Kiedy stracisz wszystko, kiedy oddasz wszystko dzieciom, one wyrzucą cię z domu; pójdziesz z torbami jak ostatni żebrak... Niech ci się wtedy nie marzy prosić mnie o pomoc, ostrzegałam cię nieraz, nie słuchałeś, tem gorzej dla ciebie. Czy chcesz wiedzieć co zrobię wtedy?
Czekał pokornie, pełen uległości dla starszej siostry, która weszła do domu i zatrzasnęła drzwi za sobą, wołając:
— Ot! co zrobię!... Zdychaj sobie na dworze!
Fouan stał chwilę, patrząc z osłupieniem na drzwi zamknięte. Potem machnął ręką na znak pogodzenia się z losem i poszedł dalej ścieżką, prowadzącą na plac przed kościołem. Tu bowiem stał domek, który był oddawna rodzinną siedzibą Fouanów a dostał się w udziale bratu Michałowi, zwanemu Muchą; dom zaś zajmowany przez Ludwika, należał właściwie do żony jego, Róży. Michał, owdowiawszy oddawna, mieszkał z dwoma córkami, Lizą i Franciszką. Był to człowiek cierpki, zgryźliwy, niezadowolony z losu i z ubogiego ożenienia się; dziś jeszcze, po upływie lat czterdziestu, wyrzucał bratu i siostrze, że go oszukali przy ciągnieniu losów; opowiadał wszystkim, jak używszy podstępu, zostawili mu najgorszą część gruntów ojcowskich, co poniekąd wydawało się prawdopodobnem, bo wskutek jego lenistwa i ociężałości, posiadał obecnie zaledwie połowę ziemi otrzymanej po ojcu. „Człowiek robi ziemię“ — jak powiadają w Beaucyi.
Tego ranka Michał stał przed domem, czekając na brata, którego dostrzegł wkrótce na zakręcie placu. Ten podział, budząc w nim dawne urazy, drażnił go i gniewał, chociaż dla siebie nie spodziewał się żadnych korzyści. Ale chcąc okazać zupełną obojętność, on także odwrócił się od brata i zamknął mu drzwi przed nosem.
Poszedłszy dalej, Fouan spostrzegł Delhomme’a i Hyacynta, którzy czekali na niego, przechadzając się po dwóch przeciwległych bokach placu. Podszedł do pierwszego, drugi sam zbliżył się ku nim. Wszyscy trzej, nie przemówiwszy słowa do siebie, patrzyli uważnie na ścieżkę ciągnącą się wzdłuż kraju wyniosłości.
— Ot, idzie nareszcie! — zawołał Hyacynt.
Nowoprzybyły był to geometra Grosbois, wieśniak z sąsiedniej wioski Magnolles. Umiejętność czytania i pisania przywiodła go do zguby. Jeżdżąc po całej okolicy dla czynienia pomiarów, zostawiał żonie prowadzenie gospodarstwa, sam zaś w ciągłych wycieczkach rozpił się tak, że nigdy prawie nie widywano go trzeźwym. Otyły, zdrów i czerstwy na swoje lat sześćdziesiąt, miał dużą, czerwoną twarz, obsypaną fioletowemi krostami. I tego ranka, pomimo wczesnej godziny, był już pijany jak bela, gdyż wieczór poprzedni spędził na weselu u znajomych w Montigny. Ale nikt na to nie zważał, im więcej był pijanym, tem lepiej wykonywał swoją robotę: nigdy niedokładności w pomiarze lub omyłki w rachunku! Słuchano go i poważano, uchodził bowiem za wielce sprytnego i złośliwego człowieka.
— No, jesteśmy już! — rzekł. — Chodźmy zatem do roboty! Za nim szedł dwunastoletni wyrostek, w brudnem i obszarpanem ubraniu, niósł on pod pachą łańcuch mierniczy, na ramieniu miał przewieszoną miarę i tyczkę, w drugiem zaś ręku trzymał ekierkę w podartym tekturowym futerale.
Wszyscy razem ruszyli w drogę, nie czekając na Kozła, którego dostrzegli stojącego opodal przed polem, największem z całej posiadłości rodzinnej. Pole to, mające około dwóch hektarów, graniczyło z temi właśnie zagonami, na których przed kilkoma dniami krowa przewróciła Franciszkę. Kozioł, uważając widocznie za zbyteczne iść dalej, stanął tu pogrążony w zadumie. Po chwili schylił się, wziął w rękę garść ziemi i przesypywał ją powoli przez palce, jak gdyby badał jej ciężar i zapach.
— Patrzcie — zagadnął Grosbois — wyjmując z kieszeni zatłuszczony notes — zrobiłem już dokładny plan każdego kawałka ziemi, jakeście o to prosili, ojcze Fouan. Teraz trzeba tylko podzielić wszystko na trzy równe części a to uczynimy razem... No, powiedzcie mi, jak chcecie to zrobić?...
Rozwidniło się zupełnie, mroźny wiatr pędził po bladem niebie gęste i czarne chmury a Beaucya chłostana tym podmuchem, rozciągała w dal ponure swe płaszczyzny. Ale żadne z nich nie zdawało się uczuwać wichury, która nadymała im bluzy i groziła zerwaniem kapeluszy. Na skraju tego pola, wpośród bezgranicznej przestrzeni, stali odziani odświętnie z powodu ważności sprawy, za tumani, podobni do żeglarzy przyzwyczajonych do samotności na łonie przyrody. Ta Beaucya płaska, urodzajna, łatwa do uprawy ale ciągłej pracy wymagająca, wyrobiła w mieszkańcach swych charakter zimny i rozważny, nie wlała w serca ich innej miłości prócz przywiązania do ziemi.
— Trzeba podzielić cały grunt na trzy równe części — odezwał się wreszcie Kozioł.
Grosbois pokiwał głową i wdał się w spór z wieśniakami. Nabywszy więcej postępowych pojęć w obcowaniu z właścicielami większych własności, pozwalał on sobie częstokroć stawiać opór swym mniej zamożnym klientom i powstawał przeciw nadmiernemu rozkawałkowaniu ziemi. Czyż stawianie budynków i zaprowadzenie inwentarza może się opłacić, gdy się będzie obrabiać pola wielkości chustki do nosa? Cóż to za gospodarstwo na maleńkich grządkach — a nie zagonach — gdzie niepodobna zaprowadzić płodozmianu, ani używać maszyn rolniczych? Nie, jedynym punktem wyjścia jest wzajemne porozumienie się... pole — to nie bochenek chleba... krajać je na kawałki — to zbrodnia prawdziwa! Jeżeli jeden zadowolni się ziemią orną a drugi weźmie ogrody, można będzie zrównoważyć wartość udziałów, a potem los zdecyduje, co komu przypadnie.
Kozioł, który dzięki swemu młodzieńczemu usposobieniu, skłonnym był do śmiechu, odparł żartobliwie:
— A jeżeli mnie dostaną się same łąki, cóż będę jadł? trawę chyba.. Nie, nie, chcę mieć wszystkiego potrosze: siana dla krowy i dla konia, zboża i wina dla siebie.
Fouan, który przysłuchiwał się uważnie, potrząsnął głową na znak przyzwolenia. Całe pokolenia przodków w ten sposób zawsze dokonywały podziałów: późniejsze nabytki i posagi zaokrąglały następnie udziały.
Bogatszy od innych, bo posiadający dwadzieścia pięć hektarów ziemi, Delhomme, miał pod tym względem rozleglejsze pojęcie, ale nie stawiał oporu; przybył tu w imieniu żony dla tego jedynie, aby go nie okradziono przy pomiarze. Hyacynt tymczasem, nazbierawszy kamyków, polował na przelatujące stado skowronków. Gdy które z ptasząt, opierając się wichurze, zawisło chwilę w powietrzu z rozpostartemi skrzydełkami, rzucał weń kamykiem ze zręcznością dzikiego człowieka. Trzy skowronki upadły na ziemię, podniósł je i schował do kieszeni zbroczone krwią ptaki.
— No, dosyć już gadania, dalejże do roboty! Pokraj nam to na trzy części a nie na sześć przypadkiem — zawołał wesoło Kozioł, zwracając się poufale do geometry — bo coś mi się zdaje przyjacielu, że masz dzisiaj trochę zamglone oczy.
Grosbois, zrozumiawszy przymówkę, wyprostował się i odparł z godnością.
— Mój kochany, sprobój wypić tyle, co ja, a oczu nawet nie otworzysz... Kto z was czuje się na siłach zastąpić mnie i stanąć przy ekierce?
Ale nikt nie śmiał odpowiedzieć na to wyzwanie.
Tryumfujący geometra zawołał surowo na chłopca, który oniemiały z podziwu przyglądał się łowom Hyacynta. Już ustawiono ekierkę i zatknięto tyczki, gdy wszczęła się nowa sprzeczka co do kierunku podzielenia gruntu. Geometra, zgodnie z życzeniem ojca i Delhomme’a, chciał dzielić ziemię na trzy pasy, równolegle od doliny Aigry, podczas gdy Kozioł żądał, aby pasy szły prostopadle do doliny, ponieważ warstwa czarnoziemu była najcieńszą u stóp wyniosłości. Tym sposobem każdy otrzymałby po równym kawał ku gorszego gruntu, w przeciwnym zaś razie jeden z udziałów składać się będzie wyłącznie z ziemi pośledniejszego gatunku. Ale Fouan gniewał się, przysięgał, że ziemia jest wszędzie jednakową, przypominał, że ojciec dzielił ich niegdyś tymże gruntem we wskazanym przezeń kierunku, czego dowodem jest, że dwa hektary ziemi, należącej do Michała, ciągnę się wzdłuż tego trzeciego udziału. Delhomme ze swej strony uczynił uwagę, która ostatecznie spór rozstrzygnęła: gdyby nawet ten trzeci udział składał się z gorszej ziemi, właściciel może osiągnąć zeń większe zyski w przyszłości, gdy ukończoną zostanie droga, którą przeprowadzano właśnie wzdłuż tego pola.
— Ach! tak — zawołał Kozioł — owa sławna droga z Rognes do Châteaudun przez Borderie! Wiem coś o tem... długo na nią czekać będziecie!
Wreszcie widząc, że nikt nie zważa na jego opór, zamilkł, gniewnie zacisnąwszy zęby.
Nawet Hyacynt przybliżył się teraz; wszyscy z natężoną uwagą przyglądali się geometrze, robiącemu pomiar, jak gdyby podejrzewali go o chęć oszukania chociażby o centymetr na korzyćś jednego z udziałów. Delhomme trzy razy przykładał oko do ekierki, by się upewnić, czy sznur przecina tyczkę. Hyacynt klął siarczyście, wyrzucając chłopcu, że źle trzyma łańcuch. Najuważniej jednak pilnował roboty Kozioł, który liczył metry i drżącemi ustami sprawdzał w pamięci rachunki. A razem z żądzą posiadania, z radością jakiej doznawał na myśl, że ta ziemia stanie się wreszcie jego własnością, rosła w sercu jego głucha wściekłość i gorycz, że nie może wszystkiego zagarnąć dla siebie. Jakże pięknem było to pole, mające przeszło dwa hektary rozległości! Obstawał przy podzieleniu go, aby nie dostało się nikomu, skoro on całości mieć nie może, teraz wszakże rzeź ta doprowadzała go do rozpaczy! Zaczął więc znów szukać pozorów dla przeszkodzenia podziałowi.
Fouan wymachiwał rękoma, przyglądając się w milczeniu, jak szarpano i krajano jego mienie.
— Robota skończona — rzekł Grosbois. — Możecie przemierzyć każdy udział, przekonacie się, że cala nawet różnicy między niemi niema!
Wyżej nieco znajdowało się jeszcze około czterech hektarów ornej ziemi, podzielonej na od dzielne cząstki, nie przenoszące wielkości jednego morga; jedna z cząstek wynosiła zaledwie dwanaście akrów. Geometra zapytał z ironią, czy i ten także kawałek na trzy części rozkroić trzeba, co dało powód do nowych sporów.
Kozioł machinalnie schylił się, podniósł garść ziemi, zbliżył ją do twarzy, powąchał i skosztował. Następnie z miną znawcy oświadczył, że kawałek ten składa się z najlepszej ziemi i że pozwoli zostawić go w całości, jeżeli na jego część przypadnie, w przeciwnym zaś razie żąda podziału. Oburzeni tem Delhomme i Hyacynt, opierali się, żądając i dla siebie równych części. Tak! tak! niech każdy weźmie po cztery akry! tak nakazuje sprawiedliwość! Rozdzielono więc kawałek pola, co ich upewniło w przekonaniu, że jedno z trojga niedostanie nic, czegoby i inni nie mieli także.
— Chodźmy do winnicy — rzekł Fouan.
Wracając w stronę kościoła, Fouan rzucił raz jeszcze wzrokiem na rozległą płaszczyznę i na widniejące w dolinie zabudowania gospodarskie majątku Borderie. Przypomniał sobie epokę rewolucyi i straconą przez ojca sposobność nabycia tych gruntów i zawołał głosem, w którym dźwięczał żal nieukojony.
— Ach! gdyby mój ojciec był chciał, miałbyś teraz więcej roboty, Grosbois!
Synowie i zięć obejrzeli się po za siebie i stanęli, przyglądając się z zazdrością trzystu hektarom gruntu, należącego do Borderie, a rozciągającego się przed ich oczyma.
— Ba! — mruknął pod nosem Kozioł, ruszywszy dalej w drogę — dużo wam przyjdzie z przypominania sobie dawnych dziejów. Wiadoma to rzecz, że mieszczanie zawsze nam nogę podstawią.
Dziesiąta wybiła, ukończono już większą część roboty. A jednak wieśniacy przyspieszyli kroku, bo wiatr ucichł nieco, a gęste czarne chmury groziły ulewnym deszczem. Winnice, należące do ojca Fouan, znajdowały się po za kościołem, na pochyłości wzgórza, u stóp którego płynęła Aigra. Niegdyś wznosił się tu pałac dziedziców; pół wieku zaledwie upłynęło od chwili, kiedy wieśniacy, zachęceni obfitemi plonami zbieratni z winnic w Montigny, wpadli na myśl zasadzenia winnej latorośli na południowym stoku wzgórza. Wytłaczane z jagód wino posiadało przyjemny kwaskowaty smak, przypominający wino orleańskie. Zresztą nikt tu nie miewał więcej nad kilka beczek, nawet Delhomme, najbogatszy z okolicznych wieśniaków, posiadał zaledwie sześć morgów winnic, bo natura gruntu nadawała się przeważnie do uprawy zbóż i roślin pastewnych.
Skręciwszy koło kościoła, minęli dawną plebanię którą gmina oddała była na mieszkanie polowemu i schodzili bokiem góry pomiędzy wązkiemi polami, wyglądającemi jak szachownica. Przechodzili właśnie przez ugór, porosły nędznemi krzakami, gdy usłyszeli w pobliżu głos jakiś, wychodzący ze szczeliny skały:
— Ojcze! deszcz wisi nad nami, pędzę moje gęsi.
Była to córka Hyacynta, zwana ogólnieFlądrą, dwunastoletnia dziewczyna, cienka i wysmukła jak gałązka ostrokrzewu. Małą jej głowę okrywały jasne, kędzierzawe włosy, usta miała szerokie i skrzywione, zielone jej oczy patrzyły śmiało i wyzywająco przed siebie. Zdawała się podobniejszą do chłopca niż do dziewczyny, za miast kaftana i spódnicy, miała na sobie starą bluzę ojca, przepasaną sznurkiem. Właściwe jej imię było Olimpia, nazywano ją zaś Flądrą, bo ojciec, zrzędząc na nią od rana do wieczora, wymyślał jej za każdem prawie słowem:
— Oj, poczekaj przebrzydła Flądro, poczekaj!
Matką tego dziecka, wyrosłego jak dzika płonka była jakaś dziewczyna przybłęda, którą Hyacynt znalazł kiedyś nazajutrz po jarmarku śpiącą nad rowem i którą wziął do siebie ku wielkiemu zgorszeniu całej wioski. Podczas trzech lat wspólnego pożycia kłócili się oni nieustannie, wreszcie pewnego wieczoru, podczas żniw, kobieta uciekła z domu, zostawiwszy dziecko zaledwo odłączone od piersi. Dziewczynka rosła jak chwast na polu bez żadnej opieki i ledwie chodzić zaczęła, już gotowała jedzenie ojcu, którego uwielbiała i obawiała się bardzo. Nadewszystko jednak kochała swe gęsi. Z początku miała tylko parę, ukradzioną z podwórza sąsiedniego folwarku. Potem, dzięki jej macierzyńskim staraniom, stadko powiększało się stopniowo i obecnie składało się już z dwudziestu gęsi, które żywiła kradzionem ziarnem.
Z załamu skały ukazała się twarz Flądry, podobna do pyska kozy; trzymała w ręku pręt, którym popędzała gęsi. Ujrzawszy ją Hyacynt, zawołał ze złością
— Wracaj mi natychmiast i gotuj strawę! Ach! ty przebrzydła Flądro, pewnie nie zamknęłaś domu, wszystko nam pokradną!
Kozioł roześmiał się szyderczo, inni także nie mogli wstrzymać się od śmiechu! tak zabawnem wydało im się przypuszczenie, że Hyacynt może się obawiać złodziei. Dom jego, zasługujący raczej na nazwę lisiej nory, była to dawna pałacowa piwnica, której trzy ściany zapadły się na wpół w ziemię, otoczona stosami kamieni, porozrzucanych wśród starych, wyniosłych topoli. Gdy Hyacenty, pokłóciwszy się z ojcem, zamieszkał w tym skalistym zakątku, należącym obecnie do gminy ułożył z kamieni czwartą ścianę, zamykającą wejście od piwnicy, zostawiwszy w niej dwa otwory, które zastępowały miejsce drzwi i okna. Ciernie i osty rosły w około, krzak głogu zasłaniał okno. W okolicy znano to miejsce pod nazwą pałacu.
Deszcz lunął. Na szczęście winnica znajdowała się tuż obok i bez nowych sporów podzielono ją na trzy części. Pozostały jeszcze do podziału trzy hektary łąki w dolinie nad brzegami Aigry, ale ulewa wzmogła się tak silnie, że geometra podsunął myśl schronienia się do domu, przed bramą którego przechodzili właśnie.
— Słuchajcie, wejdźmy na chwilę do pana Karola!
Fouan stanął, niepewny co odpowiedzieć, pełen szacunku dla siostry i szwagra, którzy dorobiwszy się majątku, osiedli w tem spokojnem, wiejskiem zaciszu.
— Nie, nie — wyrzekł wreszcie — przeszkodzimy im, o tej porze jadają zwykle śniadanie.
Ale pan Karol, który stojąc na balkonie, osłoniętym markizą, przyglądał się ulewie, poznał ich i zawołał:
— Proszę, wejdźcie do mnie.
Ponieważ woda spływała strumieniami z ich odzieży, kazał im obejść naokoło i pójść do kuchni, gdzie też sam nadszedł niebawem. Był to wysoki sześćdziesięcio-pięcio letni mężczyzna, z suchą, żółtą i wygoloną twarzą emeryta, z obwisłemi powiekami na zmęczonych, przygasłych oczach. Miał na sobie niebieskie barchanowe spodnie, wygodne, ciepłe pantofle i okrągłą czapeczkę na głowie. Wyniosła i pełna godności postawa jego zdawała się świadczyć, że życie nie upłynęło mu w ciężkiej pracy, zabijającej ciało i duszę.
Mając dwadzieśoia pięć lat Laura Fouan, pracująca w jednym z magazynów w Châteaudun, wyszła za Karola Badenl, właściciela drugorzędnej kawiarni przy ulicy d’Angoulême. Po ślubie, młodzi małżonkowie, trapieni ambitną żądzą zrobienia majątku w jak najkrótszym czasie, przenieśli się do Chartres. Ale z początku nic im się nie udawało, wszystko wyślizgało im się z rąk: założyli kawiarnię, restauracyę, wreszcie sklep z solonemi rybami, — żadne zajęcie nie przynosiło spodziewanych zysków. Stracili już nadzieję posiadania kiedykolwiek własnego grosza, gdy Karol, człowiek niezwykle przedsiębiorczy, wpadł na myśl kupienia domu publicznego, który zbankrutował w skutek niestarannej obsługi gości i nieporządnego urządzenia. Jednym rzutem oka ocenił on położenie, potrzeby mieszkańców i konieczność urządzenia w mieście zakładu z komfortem, odpowiednim wymaganiom nowoczesnego postępu. W następnym już roku zakład przy ulicy Żydowskiej pod Nr. 13, świeżo odmalowany, przyozdobiony firankami i zwierciadłami, stał się tak uczęszczanym, że trzeba było powiększyć ilość utrzymywanych w nim dziewczyn. Oficerowie, urzędnicy, słowem wszyscy do towarzystwa należący, nie zachodzili już do innych zakładów. A powodzenie to utrwaliło się, dzięki żelaznej ręce pana Karola i jego ojcowskiej a ścisłej administracyi; pani Karolowa gorliwie dopomagała mężowi a niedopuszczając żadnej straty, musiała przecież patrzeć przez szpary na drobne kradzieże, popełniane przez bogatych klientów.
Zebrawszy trzykroć sto tysięcy franków w przeciągu niespełna dwudziestu pięciu lat, małżonkowie Badeuil postanowili urzeczywistnić zamiar, o którym całe życie marzyli: spędzić starość na łonie przyrody, wśród drzew, kwiatów i śpiewu ptasząt. Dwa lata jednak musieli czekać jeszcze z powodu trudności znalezienia kupca, któryby zapłacił za zakład postawioną przez nich cenę. Serce mu się krajało na myśl, że zakład, nad urządzeniem którego całe życie strawił, który przynosił dochody większe niż niejeden majątek ziemski, przejdzie w obce ręce i zmarnowanym zostanie. Wkrótce po przybyciu do Chartres, pan Karol umieścił jedyną swą córkę, Estellę, w klasztorze Wizytek w Châteaudun. Pensyonat ten słynął z pobożności i surowego przestrzegania moralności uczennic. Chciał on uchronić córkę od wszelkiego zepsucia, na wakacye nawet wywoził ją w dalekie strony z obawy, aby nie dowiedziała się, jakie rzemiosło jest źródłem bogactwa jej rodziców. Natychmiast po opuszczeniu klasztoru, dwudziestoletnia Estella wydaną została za młodego urzędnika z akcyzy, Hektora Vacuogne. którego wielkie zdolności marnowały się w próżniaczem życiu. Estella dobiegała już trzydziestki i miała siedmioletnią córeczkę Elodyę. gdy dowiedziała się nareszcie, jakiem jest zajęcie ojca i że pragnie obecnie odstąpić swój zakład. Zgłosiła się do niego z prośbą o zostawienie pierwszeństwa. Dlaczegóżby wypuszczać z rąk tak pewny i korzystny interes? Spisano kontrakt; małżonkowie Vaucogne stali się właścicielami zakładu i rodzice z radością w sercu ujrzeli, że córka ich — jakkolwiek wychowywana w innych pojęciach — umiała od pierwszej chwili odpowiedzieć godnie stanowisku gospodyni i pani domu, co zdarzyło się tem szczęśliwiej, że mąż jej nie posiadał zupełnie administracyjnych zdolności. Przeszło od pięciu lat mieszkali już w Rognes, opiekując się wnuczką Elodyą, która także oddaną została do klasztoru Wizytek w Châteaudun, gdzie pobierać miała wychowanie religijne, zgodne z najsurowszemu przepisami moralności.
Gdy pan Karol wszedł do kuchni, w której kucharka biła pianę z jaj i oblewała masłem ptaszki, piekące się na rożnie, wszyscy wieśniacy — nawet Fouan i Delhomme — zdjęli kapelusze i zdawali się dumni z zaszczytu uściśnięcia jego dłoni.
— Ach! — zawołał Grosbois, chcąc mu się przypodobać — cóż pan za śliczne masz gniazdko, panie Karolu! A przytem dostało się to panu za bezcen. Tak, tak, możnaby panu pozazdrościć szczęścia!
Pan Karol wyprostował się z dumą:
— Ha! nadarzyła mi się szczęśliwa sposobność. Ten domek podobał mi się, zresztą żona moja chciała koniecznie spędzić ostatnie lata życia w rodzinnych swych stronach... Spełniłem jej życzenie, bo umiem uszanować wymagania uczucia.
Biała Róża, jak nazywano tę posiadłość, była pańskim kaprysem jakiegoś mieszczanina z Cloyes, który włożywszy w nią około pięćdziesięciu tysięcy franków, umarł rażony apopleksyą, zanim wyschły malowane ściany domu, Uroczy domek, stojący na stoku góry, otoczony był dużym ogrodem, ciągnącym się w dół aż do Aigry. W zapadłej tej krainie, tuż po nad granicą ponurej Beaucyi nikt nie stanął do kupna posiadłości, za którą pan Karol zapłacił dwadzieścia tysięcy franków. Zadawalniał on tu wszystkie swe upodobania: łowił w rzece pstrągi i węgorze, posiadał w ogrodzie piękne róże i gwoździki, których hodowli oddawał się z zamiłowaniem a wreszcie urządził dużą ptaszarnię, pełną śpiewających ptaków, któremi sam się zajmował. Niemłodzi już lecz kochający się czule małżonkowie, przeżywali tutaj dwanaście tysięcy franków rocznego dochodu, widząc w szczęściu swem nagrodę, należną im za trzydzieści lat usilnej pracy.
— Nieprawdaż? — dodał pan Karol — że naszą obecność znać tu na każdym kroku.
— Zapewne, wszyscy was znają — odparł geometra. — Macie dosyć pieniędzy, by zwrócić na siebie uwagę.
Wszyscy byli tego samego zdania.
— O tak! bezwątpienia! bezwątpienia!
Pan Karol rozkazał służącej przynieść kieliszki, sam zaś poszedł do piwnicy po dwie butelki wina. Wieśniacy stali obróceni do komina, z którego rozchodziła się przyjemna woń upieczonego drobiu. Potem, zasiadłszy koło stołu pili z powagą, smakując stare wino.
— Oho! to nie krajowe wino!... Doskonałe!...
— Jeszcze kieliszek... Za twoje zdrowie
— Za wasze zdrowie!
Stawiali właśnie puste kieliszki na stole, gdy do kuchni weszła pani Karolowa, sześcdziesięcio-dwuletnia kobieta, w śnieżnobiałym czepku na głowie. Podobnie, jak cała rodzina, miała duży, spiczasty nos, tylko cera jej była delikatniejszą i więcej przejrzystą. Była to cera zakonnicy, która spędziła życie w ocienionych murach; jakiś spokój klasztorny wiał od jej postaci. Tuż za nią stała Elodya, która przyjechała na dwa dni do Rognes, chowała się za babkę, jak gdyby zmieszana swą nieśmiałością i niezręcznością ruchów. Wycieńczona błędnicą, zbyt wybujała na swoje lat dwanaście, miała nabrzmiałą twarz i rzadkie bezbarwne włosy wskutek ubóstwa krwi. Wydawała się ogłupioną wychowaniem, którego głównym celem było rozciągnie nie czujnej opieki nad jej dziewiczą nieświadomością.
— Ach! to wy? — odezwała się pani Karolowa, zwracając się do brata i do siostrzeńców. Podała im rękę z godnością, jakby od niechcenia, dla zaznaczenia różnicy stanowiska.
I odwróciwszy się, nie zwracając uwagi na tych ludzi:
— Proszę, niech pan wejdzie, panie Patoir — mówiła dalej. — Zwierzę leży tutaj.
Był to weterynarz z Cloyes, krępy i nizki mężczyzna, z twarzą czerstwą i gęsto obrośniętą; przyjechał podczas największej ulewy, bryczka ochlapana błotem, czekała na niego przed gankiem.
— Ten biedny pieszczoszek — mówiła dalej pani Karolowa, wyciągając z po za pieca koszyk, w którym dogorywał stary kot — ten biedny pieszczoszek dostał wczoraj silnych dreszczów i dla tego napisałam do pana... Zestarzał się już biedaczek, ma pewno z piętnaście lat. Tak, mieliśmy go dziesięć lat w Chartres a w przyszłym roku córka moja musiała przysłać go tutaj, bo zanieczyszczał sklep cały.
Wzmianka o sklepie uczynioną była ze względu na obecność Elodyi, której powiadano, że rodzice jej mają w Chartres cukiernię i są tak przeciążeni pracą, że nie mają czasu nią się zajmować. Ale wieśniacy nie uśmiechnęli się nawet z tego kłamstwa, które wiadomem było wszystkim; w Rognes powiadano, że „Hourdequin ma mniej dochodu z majątku niż pan Karol ze swego sklepu“. Patrzyli oni obojętnie na starego, żółtego kota, który niegdyś wypieszczony pulchnemi rękoma wesołych kobiet, wylegiwał się we wszystkich łóżkach zakładu. Przez długie lata pędził on spokojny żywot ulubieńca pani domu, miał wolny wstęp do salonu i do zamkniętych gabinetów, wylizywał resztki pomady ze słoików i przyglądał się wszystkiemu w niemem rozmarzeniu, mrużąc podłużne swe źrenice, okolone złotawą szerścią.
— Błagam pana, panie Patoir, niech pan go wyleczy — prosiła pani Karolowa.
Weterynarz wytrzeszczył oczy, zmarszczył nos i czoło, wykrzywił twarz podobną do pyska poczciwego, lecz rozzłoszczonego buldoga. Wreszcie zawołał:
— Jakto? więc po to tylko mnie pani wzywała?... O! wyleczę go więcej niż pewno! Niech pani kamień do szyi przywiąże i wrzuci go do wody.
Elodya wybuchnęła głośnym płaczem, pani Karolowa trzęsła się z oburzenia.
— Ależ to kocisko śmierdzi już! Czy godzi się trzymać takie paskuctwo, które zapowietrza cały dom? Wrzućcie go do wody!
W końcu jednak, widząc, że pani Karolowa gniewa się nie na żarty, usiadł przy stole i mrucząc jeszcze pod nosem zapisał receptę:
— Widać, że pani lubi mieć zarazę w domu... Co mnie to obchodzi, byłem dostał moje pieniądze?... Ot! recepta na lekarstwo, które trzeba mu wlewać do pyska po łyżeczce co godzinę; prócz tego da mu pani dwie lewatywy, jedną dziś wieczór, drugą jutro.
Od jakiegoś czasu pan Karol niecierpliwił się już, w obawie, że ptaszki spalą się na węgiel; kucharka, zmęczona biciem jaj, stała z założonemi rękoma. Pożegnał prędko weterynarza, wsunąwszy mu w rękę sześć franków, należnych za poradę i naglił wieśniaków do prędszego wychylenia kieliszków.
— Musimy już siadać do śniadania... No! Do miłego widzenia Deszcz już nie pada.
Wieśniacy wyszli, żałując, że dłużej zostać nie mogą.
Weterynarz wsiadł do rozklekotanej bryczki, zrzędząc jeszcze:
— Przebrzydłe kocisko nie warte nawet kawałka sznura, aby go utopić... Ale jak kto ma pieniądze!
— Pieniądze zarobione na małpach... jak przychodzą tak też idą — zawołał szyderczo Hyacynt.
Ale wszyscy, nawet Kozioł, który aż zbladł z zazdrości na widok bogactw pana Karola zaprzeczali tym słowom a Delhomme, najrozumniejszy z rodziny, wyrzekł uroczyście:
— Gdyby był próżniakiem, albo głupcem, nie miałby dzisiaj dwunastu tysięcy franków roczne go dochodu.
Weterynarz zaciął konia, inni poszli w dół ku rzece ścieżką, na której stały kałuże błota. Dochodzili właśnie do łąki, którą jeszcze podzielić należało, gdy znów rozpoczęła się ulewa. Ale tym razem nie zważali na deszcz, głód im dokuczał, chcieli zakończyć jak najprędzej. Przy pomiarze znów zaczęła się kłótnia, bo w trzecim udziale nie było ani jednego drzewka, podczas, gdy w każdym z dwóch pierwszych znajdował się mały lasek.
Wkrótce jednak przyszło do zgody. Geometra obiecał udzielić notaryuszowi objaśnień potrzebnych do sporządzenia aktu; postanowiono odłożyć do przyszłej niedzieli ciągnienie losów, które miało się odbyć u ojca o dziesiątej rano.
Wracali już do Rognes, gdy wtem Hyacynt zaklął w złości:
— Ej! poczekaj, przebrzydła Flądro, poczekaj, sprawię ja ci!
Po nad drogą zarosłą chwastami, Flądra, pędząc przed sobą gęsi, szła wolnym krokiem pomimo ulewy. Na czele zmokniętego stada kroczył poważnie gąsior, a w którąkolwiek stronę zwrócił dziób swój długi, w tęż samą stronę zwracały się wszystkie żółte dzioby. Dziewczyna, przeląkłszy się ojca, pobiegła pędem do domu ugotować jedzenie; za nią sunął się sznur gęsi pod przewodnictwem gąsiora, który szedł z wyciągniętą szyją.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.