Zagrzebani/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Zagrzebani
Podtytuł Powieść z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Jak panowie Schultze i Szmidt nie mogą zrozumieć, czego żąda „madame Kapitula“ i jak nie na rękę bywają niekiedy niespodziewani goście.

Panowie Schultze i Szmidt, byli to dwaj przyjaciele i wspólnicy, którzy jeździli zawsze razem, prowadzili interesa razem i w doskonałej komitywie razem zbierali grosz do grosza.
Byli to prawdziwi pionierowie cywilizacyi, bo gdzie się tylko pokazali, wnet śladem ich ciągnęły ładowne wozy i gromada landsmanów z żonami, dziećmi i stosem pierzyn na wozach.
Byli to dzielni wojownicy, którzy spokojnie, bez rozlewu krwi, zabierali folwark po folwarku, wieś po wsi i osadzali je swoją załogą. Trzeba im oddać i tę sprawiedliwość, że nie targowali się bardzo, nie oglądali ziemi szczegółowo, nie kłócili się o drobiazgi.
Jak Cezar, przyszli, zobaczyli i kupili — za gotówkę, której im nigdy nie brakło.
Z panem Karolem od kilku miesięcy prowadzili korespondencyę, raz nawet przyjechali do Maciejowa osobiście, lecz z powodu dziwactw pana Mikołaja — przyjazd ich nie osiągnął celu.
Obecnie stawili się powtórnie, z dobrze nabitymi pugilaresami i pragnęli skończyć odrazu. Zamówili nawet listownie akt u rejenta, żeby czasu nie tracić i do gotowego przyjechać, a czasu istotnie nie mieli dużo. Pilny interes powoływał ich do Berlina, bo upatrzyli znowuż kilka majątków do nabycia i skutkiem tego potrzebowali zaczerpnąć pieniędzy... u źródła.
Pan Karol wiedział o tem dobrze, że niemcom się śpieszy — i wraz z siostrą tak szczerze wziął się do ojca, że pan Mikołaj, jak do muru przyparty, już nie miał siły się bronić i powiedział upragnione, od tyłu lat oczekiwane: „dobrze“.
Brat i siostra przypisywali to także wpływowi pana Symplicyusza, który pomoc swoją im przyrzekł.
Niemcy zajechali wielką bryką żółtą i byli przedmiotem ogólnego podziwu całej służby folwarcznej.
Parobcy i fornale gromadkami postawali koło budynków i gwarzyli ze sobą. Rozmowa ich jednak nie miała wesołego charakteru... nie podobało im się, że taki szwab będzie odtąd dziedzicem; przewidywali, że trzeba będzie opuścić stare kąty i szukać służby gdzieindziej, co tem przykrzejszem dla nich się zdawało, że w Maciejowie źle im nie było. Pan Mikołaj nudził nieraz coprawda, ale płacił regularnie, robotą nie przeciążał, a często dawał więcej, niż się należało.
I teraz po dobrym, po prawdziwym panu, dwaj szwaby, którzy nawet ludzkiej mowy dobrze nie rozumieją!
Pan Karol szczerze się z przybycia niemców ucieszył. Natychmiast kazał przygotować dla nich śniadanie i wprowadził ich do kancelaryi ojcowskiej.
— Oto — rzekł — proszę ojca, są nasi kupcy... wszystkie warunki podane przez ojca akceptują i chcą zadatek dawać.
— Ja wohl — odezwał się Szmidt — ja wohl akceptowal i dawal zadatku, pan chcial?
— Dobrze, dobrze, moi panowie — odezwał się pan Mikołaj — nikt nas nie goni... Naprzód sobie odpocznijcie, pokrzepcie się... Pójdź-no, Karolu, powiedz Weronisi, żeby dała co jeść dla panów...
— Już prosiłem...
— To bardzo pięknie... Panowie... jakże tam panów zowią? Przepraszam... pamięć moja krótka.
— Ja pan Szmidt, a mój kompanion pan Schultze.
— Panowie zapewne z Prus?
— Tak, tak, my z Prus, my oba z Prus.
— Landwerzyści...
— Jo, my oba byl w gwardya.
— Piękna broń... Patrz-no, Symplicyuszu, jakich dzielnych gwardzistów ma armia pruska... chłopy, jak dęby.
— W istocie...
— Możebyśmy, ojcze, spisali przedugodne punkta?
— Jo, jo... punktacya... trzeba zaraz pisać punktacya!...
— Powoli, powoli... Cóż tam, panie Szmidt, w polityce słychać? Wy, niemcy, wiecie zawsze więcej, niż my.
— Aber to jest caly glupstwo ten politik!
— Jo, jo... glupstwo jest — przytwierdził Schultze.
— Dla czego?
— Najlepszy politik, to jest pieniądz zrobić... aber inszy politik to nie wart jeden grosz... dla tego my prosil prędki koniec do sprzedaż.
— Zaraz, zaraz... pożywcie się naprzód, to najpierwsza rzecz. Wiedźcie, że jesteście w polskim domu, skąd nikt głodny nie wyjeżdża.
— Jo, jo, z Polska jeszcze nikt głodna nie wyjechal, to prawda jest.
— Tu tylko piwo nie jest dobre — odezwał się Szmidt — aber jeść nie brakuje. Tu dużo, dużo jest jeść.
Dano znać, że stół dla niemców nakryty.
Pan Mikołaj wymówił się, że im towarzyszyć nie będzie, honory więc robił szwabom pan Karol, co tem łatwiej mu przyszło, że doskonale mówił po niemiecku.
Gdy wyszli do stołowego pokoju, rzekł pan Mikołaj do Symplicyusza:
— Patrz-no, mój drogi, na to młode pokolenie, patrz, z jakiem to lekkiem sercem wyzbywa się ojcowizny. Ani mu na myśl nie przyjdzie, że tu każdy kawałek ziemi, każdy kamień, to drogocenna pamiątka, że każde drzewo to świadek przeszłości. I oni to chcą sprzedać, pozbyć się tego, z uśmiechem na ustach, o źle! o źle, mój Symplicyuszu kochany.
— Nie bój się, nie damy...
— Ja wiem, że nie damy, lecz to tak boleśnie, tak przykro... z własnemi dziećmi w dyplomacyę się bawić, komedye grać... ciężko to, dyabelnie ciężko, mój kochany — a najbardziej boli, że oni sami nie rozumieją i nie czują...
Pan Mikołaj wsparł głowę na rękach i zadumał się, Jajko wielkimi krokami przechadzał się po pokoju.
Wkrótce powrócili niemcy, najedzeni, weseli. Pan Karol dał im butelkę wina, skutkiem czego Schultze stał się czerwony i rozmowny, Szmidt zaś milczący i blady.
— No, aber jetzt — rzekł pierwszy wchodząc — my bardzo dziękowal za śniadanie i pisal ten punktacya...
— Piszmy... — rzekł pan Mikołaj z westchnieniem.
Pan Karol usiadł przy stoliku i szybko początkowo kilkanaście wierszy nakreślił.
— ...Po rubli dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt za włókę... — mówił półgłosem.
— To jest śliczny zaplata! To gruba pieniądz jest — dowodził Szmidt — my jeszcze żaden nie dal tyle pieniądz, aber Maciejów nam potrzebna...
Pan Karol pisał dalej, niemcy wtrącali swoje uwagi. Pan Mikołaj siedział przy stole spokojny, napozór obojętny, milczący, Symplicyusz zaś chodził po pokoju, paląc swoją ulubioną fajeczkę.
— No, proszę ojca — rzekł pan Karol, skończywszy pisanie — wszystko w porządku. Niech ojciec będzie łaskaw podpisać, a panowie dadzą zadatek...
Schultze wydobył pugilares i przy oddzielnym stoliku pieniądze liczyć zaczął.
— Niechże ojciec będzie łaskaw podpisać — nalegał pan Karol.
— Zaraz, zaraz, nie bądź taki gorący, muszę przecież wiedzieć, co podpisuję...
To rzekłszy, wydobył z kieszeni okulary, przetarł je kilkakrotnie chustką i uzbroiwszy w nie zmęczone oczy, powoli czytać zaczął...
Pan Karol usta z niecierpliwości przygryzał.
— No cóż? — zapytał, gdy ojciec czytanie skończył — czy tak dobrze będzie?
— Przewybornie... Nie spodziewałem się po tobie, mój Karolku, że tak znakomicie umowy umiesz pisać. Minąłeś się ze swojem powołaniem, stworzony jesteś na rejenta.
— A zatem?
— Wszystko dobrze, tylko zapomniałeś o jednej bagatelce — a ta bagatelka warta prawie tyle, co cały Maciejów.
— Co? co ojciec mówi?!
— Wiadomo ci zapewne, że jako właściciel Maciejowa, mam nieskończony jeszcze proces z kapitułą... Proces gruby, nie przedawniony, bośmy się pilnowali terminów. Ja to wziąłem po ojcu i nie chciałbym zmarnować.
— A któż broni ojcu prowadzić tę sprawę po sprzedaży Maciejowa?
— Nie, nie mój synu, sam powiadasz mi, codzień prawie, że już jestem stary i że powinienem odpocząć. Dlatego przecież sprzedaję majątek.
— A cóż ma do tego proces?
— To także majątek, wymagający trudów i energii. Mam sprzedać Maciejów, niech sprzedam i pretensye do kapituły — nie, to nie. To moje ostatnie słowo.
Niemcy zdumieni spojrzeli na pana Karola.
— Kto jest pani Kapitula? — zapytał Schultze — co ona ma do Maciejowa?
— Co to jest? To jaki szwindel jest! — krzyczał Szmidt. — Punktacya pisany, zadatek my dal! aber jakiś tu Kapitula chcial wsadzić swoja nos!...
Pan Mikołaj brwi zmarszczył.
— Nie krzycz-no, panie... jakże ci tam — rzekł — bo zawołam ludzi...
Było to powiedziane głosem spokojnym, ale z taką stanowczością zarazem, że niemcy, spojrzawszy po sobie, ku drzwiom się zaraz cofnęli.
Pan Karol chciał sytuacyę zagrożoną ratować.
— Czekajcie, panowie — rzekł do nich po niemiecku — przecież to jest handel, a w handlu nie ma gniewu. Zastanówcie się nad propozycyą ojca może będziecie mogli ją przyjąć...
Niemcy znowuż usiedli.
— Niechże ojciec wytłomaczy im — ciągnął dalej pan Karol — o co idzie ów proces i co ojciec za swoje prawa żąda... Nie sądzę, żeby tu szło o wielkie rzeczy...
— Jo, jak to nie jest wielka rzecz, to my możemy gadać...
— Zdaje ci się, Karolu, że to bagatelka...
— Takbym sądził...
— Ha! to niechże ci pan Symplicyusz opowie, on tę sprawę od deski do deski kilkakrotnie wertował i zna ją jak swoją własną kieszeń. Opowiedzże, Symplicyuszu, proszę cię, i wytłomacz, czy godzi się marnować tak znaczną sumę?
Pan Symplicyusz wąsami ruszył, odkrząknął i usiadłszy przy stole, zaczął recytować:
— Lat temu dwieście piętnaście...
— Aber my chcial wiedzieć, co dzisiaj jest...
— Racya, racya — rzekł pan Karol — lepiej opuścić historyę i powiedzieć wprost, o jaką sumę chodzi.
— Ano, chodzi o sto tysięcy złotych.
— Czyż to sprawa do wygrania! Panie Symplicyuszu — rzekł z rozżaleniem pan Karol — powiedz pan sam...
— Hm — rzekł po namyśle Jajko — sprawa jest jak sprawa... Można wygrać, można i przegrać, ale ściśle biorąc, szans wygrania jest więcej.
— No, widzisz — rzekł pan Mikołaj — szans wygrania jest więcej, a ja nie mam chęci zmarnować takiej poważnej sumy... Skrzywdziłbym was...
— Ja się zrzekam...
— Wolno ci, ale Lucynka...
— Ona również nie dba o ten proces.
— I to może być — wszelako ja dbam i tego, co powiedziałem, nie cofam.
— Wieleż ojciec żąda za swoje prawa?
— Sto tysięcy!
Niemcy żachnęli się.
Szmidt miał ochotę zaklęć, ale ujrzawszy, że pan Mikołaj zmarszczył brwi, zamilkł. Schultze z zimną krwią zaczął zgarniać rozłożone na stoliku pieniądze i chować je do wielkiego pugilaresu.
Pan Karol nie mógł ukryć rozdraźnienia, jakie go opanowało.
— Doprawdy — rzekł — w taki sposób nigdy nie dojdziemy do ładu. Że ojciec naszego zdania nie słucha, że nas ma zawsze za małe dzieci, do tego jesteśmy już aż nadto przyzwyczajeni, ale przecież tu jest pan Symplicyusz, człowiek poważny, którego zdanie...
Pan Symplicyusz wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć tym gestem, że nic poradzić nie może, pan Mikołaj zaś rzekł bardzo łagodnie:
— Mój kochany synu, pozwólże i mnie mieć także swoje własne zdanie.
— Aber cóż my mamy zrobić? — spytał Schultze — rejent już akt robil, wszystko gotów jest...
— My będzie pojechal... — zakonkludował Szmidt — pojechal i nie przyjechal. My chcial kupić Maciejów, a pan każe kupić Kapitula. Gdzie ten Kapitula? Skąd się bral taki Kapitula?
Turkot zajeżdżającego powozu przerwał tę rozmowę. Pan Mikołaj, uszczęśliwiony z okazyi, że może się wymknąć, zerwał się na równe nogi, jakby mu odrazu ze czterdzieści lat ubyło i wybiegł na ganek.
— Żeby ich wszyscy... — zaklął pan Karol — w samą porę ich tu licho przyniosło!!
Symplicyusz uśmiechnął się.
— A pfe! — rzekł — pfe, panie Karolu, spojrzyj-no oknem. Ani wiesz, kogo przeklinasz. Takie śliczne oczy...
— Co mi tam po oczach... mój panie! Tu się ważą losy moje i siostry...
— No, my jechal — rzekł Szmidt.
— Moi panowie — rzekł po niemiecku pan Karol — to kupno musi przyjść do skutku... ja w tem jestem! Nie zrażajcie się niepowodzeniem dzisiejszem; starzy ludzie mają swoje uprzedzenia i grymasy, ale na wszystko jest sposób. Jak pokonam kaprys ojca, to dam wam znać i przyjedziecie do gotowego.
Niemcy głowami kiwali, ale słowa pana Karola nie trafiały im do przekonania.
— Odjeżdżamy — rzekli.
— Zatrzymajcie się chociaż do jutra...
— Nie mamy czasu, pilna droga nas czeka...
Z temi słowy Schultze i Szmidt wyszli z pokoju. Pan Karol rzucił się na fotel.
— A, panie Symplicyuszu — rzekł z wymówką — nie spodziewałem się tego po panu... Sądziłem, że przyjdziesz nam z pomocą...
— Robiłem, co mogłem.
— I nic pan nie zrobiłeś! I trzeba będzie dłużej jeszcze siedzieć tu, w tym przeklętym kącie, wegetować, schnąć za życia. Rozpacz ogarnia...
— Dla czego? Na miłość Boską, człowieku, co jest rozpaczliwego w pańskiem położeniu?
— Napróżno tłomaczyłbym, pan tego nie zrozumiesz; dość będzie, gdy powiem, że odetchnę z chwilą, gdy stąd wyjadę na zawsze...
— A jednak tu się urodziłeś, panie Karolu, tu przyszedł na świat ojciec twój, dziadek... tu spoczywają ich kości...
Pan Karol zachmurzył czoło.
— Stara to piosnka... — rzekł niechętnie.
— Właśnie może dlatego każdy powinienby ją śpiewać...
— Są kwestye, co do których nie łatwo byłoby porozumieć się nam, panie Symplicyuszu.
— Mylisz się pan dobrodziej. Są kwestye, co do których nie może być dwóch zdań.
— A jednak...
— Chcesz pan powiedzieć, że pan myślisz inaczej, a ja inaczej. Prawda, ale pańskie poglądy z czasem ulegną zmianie.
— Dajmy pokój tej materyi — przerwał pan Karol — nie dojdziemy do ładu — mam żal do pana! liczyłem na to, że pomożesz nam, że dzięki pańskiemu wpływowi, ja i siostra wydobędziemy się stąd nareszcie i zaczniemy żyć jak ludzie... tymczasem...
— Dlaczego nie możecie żyć tutaj? Co wam złego? Pan się ożenisz, pani Lucyna zamąż pójdzie i dobrze wam będzie na świecie...
— Ech! chodźmy lepiej do gości... Ciekawym bardzo, kto przyjechał w tak szczęśliwą godzinę!...
— Czyż nie widziałeś pan przez okno?
— Zanadto byłem zajęty i wzburzony...
— Z Czarnej przyjechali... państwo Wyrwiczowie z córką...
— Z panną Michaliną!...
— No, tak — przekląłeś ją pan przed chwilą.
Pan Karol nic nie odpowiedział, rzucił niedopalone cygaro i przeszedł na drugą stronę do gości. Symplicyusz wąsiska swoje przygładził i udał się za nim.
W salonie siedziała pani Wyrwiczowa z córką, obok nich pani Lucyna; pan Mikołaj z Wyrwiczem zajęli małą kanapkę w kącie.
Szczególniej pan Mikołaj był ożywiony i rozmowny. Zobaczywszy wchodzącego Symplicyusza, zawołał:
— A chodźże, chodź, stary przyjacielu. Sąsiad, dowiedziawszy się, że jesteś, schnie z niecierpliwości, żeby cię zobaczyć, panie zaś tak się dopytują, że aż mnie to dziwi. Masz szczęście do kobiet, jak honor kocham, masz. Panna Michalina, ujrzawszy cię, zarumieniła się, jak wiśnia.
Symplicyusz panie przywitał. Wyrwiczowi zaś na szyję się rzucił.
— Zapomniałeś o nas, Symplicyuszu, a godzi się to? W Maciejowie jesteś, a do Czarnej zajrzeć ci się nie chciało.
— Niech pan Mikołaj zaświadczy, żem nie próżnował. Powiadam ci, że mieliśmy tu dużo roboty...
— Tak. Najprzód reperowaliśmy zegar, mój najpiękniejszy antyk z całej kolekcyi — ten z kukułką... Wyobraź sobie, spadł ze ściany i potłukł się...
— No i naturalnie naprawiliście go.
— A tak... chodziłby nawet i kukał, tylko dojść nie mogliśmy, do czego przyczepić jedno kółko... ale to nic, popracujemy jeszcze. Później, wyobraź sobie sąsiedzie, bo właśnie nas przy tej czynności zastałeś, robiliśmy tranzakcyę z niemcami.
— Sprzedałeś sąsiad majątek!! Niepodobieństwo!
— Blizki, bardzo blizki już byłem.
Pani Lucyna z niepokojem spojrzała na brata.
— Ale ostatecznie nie sprzedałeś?
— Nie. Wyobraź sobie, postawiłem za warunek, żeby razem z majątkiem nabyli niemcy mój sławny proces z kapitułą...
Wyrwicz śmiechem wybuchnął.
— Nie śmiej się — rzekł pan Mikołaj, przybierając minę poważną — nie śmiej się, to rzecz gruba; Jajko powiada, że można wygrać, a on na takich rzeczach zęby zjadł. Ostatecznie szwaby nie chcieli, ja nie ustąpiłem i oto... rozchwiało się.
— Bogu dzięki! — zawołała panna Michalina z radością.
— To panią cieszy? — spytał pan Karol.
— Spodziewam się, że bardzo cieszy. Czy mało już nazabierali naszej ziemi... czy mało? powiedz pan sam. Gdyby dalej szło w takim samym stosunku, to za lat dziesięć, dwadzieścia, wykupiliby wszystko co do jednego zagona — a na to pozwolić nie można.
— Tęga dziewczyna — odezwał się pan Symplicyusz półgłosem.
— Nie można, nie należy, nie godzi się! — mówiła panna Michalina z zapałem. — Mojem zdaniem, kto tej zasady nie szanuje, popełnia grzech, krzywdzi sam siebie, krzywdzi drugich, krzywdzi całą tę wielką rodzinę, do której należy. Nie sprzedaje się pamiątek, nie profanuje się cmentarzy...
Duże, rozumne oczy dziewczęcia zajaśniały blaskiem. Pan Karol pobladł i w milczeniu wąsy przygryzał.
Stary Jajko wstał, a zbliżywszy się do panny Michaliny, ujął ją za rękę.
— Pozwól pani — rzekł — ucałować tę rączkę. Ślicznie powiedziałaś, jak mi Bóg miły, ślicznie. Kto cię tego nauczył?
— Tego nikt nie uczy. Z tem uczuciem przychodzimy chyba na świat. Skąd ono się bierze, nie wiem, ale jest, żyje, mieszka w sercu i ginie chyba z ostatniem jego uderzeniem. Zresztą mylę się — ono i wtenczas nie ginie. Jeżeli wierzymy w nieśmiertelność duszy, musimy wierzyć i w nieśmiertelność uczucia, które nierozdzielnem, nierozłącznem jest z duszą. Fantazya ludu widzi nieraz ducha matki, jak zstępuje do dziecięcia, widzi jakieś postacie błądzące wśród kurhanów i starych cmentarzysk; twierdzi, że przychodzą one na ziemię do miejsc, w których żyły — i bądź to jęczą i cierpią za popełnione błędy, bądź otaczają niewidzialną opieką uciśnionych i cierpiących. Śmierć, wedle fantazyi ludowej, nie rozcina węzła, jaki człowieka z ziemią łączył, grób nie jest ostateczną pieczęcią życia...
Pan Karol przerwał te słowa.
— Fantazya, proszę pani, fantazya... bez zaprzeczenia piękna i bogata, ale tylko fantazya. Materyał dla poety, lecz praktyczny rozum nie może wytworów wyobraźni brać na seryo. Upiór lub widmo, jakie chłop widzi w swej wyobraźni prostaczej, to jeszcze nie dowód, mogący kogo przekonać. Ja bo nie widzę ani widm, ani duchów — nie mam szczęścia do takich nadprzyrodzonych przedstawień, a jeżeli pani chce mnie przekonać, że istnieje jakiś, jak pani twierdzi, nierozerwalny związek pomiędzy oraczem i rolą, a mówiąc zwykłym językiem, pomiędzy bokami robiącym gospodarzem a folwarkiem, który za kapitał inteligencyi i pracy daje hojne odsetki trosk, zmartwień i przerażających nudów, jeżeli pani chce dowieść tego związku — to proszę poszukać poważniejszych niż fantazya ludowa argumentów...
Pani Lucyna z uwielbieniem spojrzała na brata, który wypowiedział te słowa zimno i spokojnie.
— Poważniejszych argumentów? — rzekła Michasia — doprawdy nie wiem, jakie pan ma na myśli? Ostatecznie historya, statystyka, znajomość stanu społeczeństwa, może zdołałyby pana przekonać; przeczuwam, że tak jest, ale tym rodzajem broni ja władać nie umiem — kobietą jestem, uczuciem się rządzę, przez moje usta przemawia głos serca, a ten się podobno nie myli. Nie pozwoliłeś mi pan dokończyć rozpoczętej myśli i usprawiedliwić, dlaczego o ludowej fantazyi wspomniałam. Dla czego ona takie właśnie wytwarza obrazy, dlaczego nie każe duchom błądzić gdzieindziej, tylko je sprowadza koniecznie do miejsc rodzinnych, do swoich dawnych zakątków. Dla czego?
— Mówiłem pani, że w tych kwestyach jestem najmniej kompetentny.
— Więc powiem panu, że dzieje się to dla tej samej przyczyny, dla której człowiek, zmuszony w świat wędrować, ciągle się na rodzinną strzechę ogląda, dla której rzuceni między obcych do swoich wybiegają myślą — dla tych samych powodów, które wywołują cierpienie, zwane przez lekarzy nostalgią... cierpienie, które niejednokrotnie śmiercią się kończy. Gdyby w sercach prostaczych nie istniały wrodzone uczucia, skądżeby fantazya takie tworzyła obrazy? Wyobraźnia dziecięca ludu dostrzega duchy swych ojców, a toż samo dziecię wierzy mocno, że po śmierci odwiedzi swoje kąty i pragnie, aby tu swoich blizkich i drogich sercu zastało... Śmiej się pan, ale oracz przywiązuje się do roli, którą potem swoim użyźnia, do chaty, którą rękami własnemi postawił, do cmentarza, na którym najdroższych pogrzebał — i oto z ogniw tego uczucia tworzy się łańcuch potężny, który opasuje rodzinę, społeczeństwo, kraj cały. Czy godzi się rozrywać te węzły, rozrywać rękami własnemi te ogniwa święte?! Nigdy! A teraz jeszcze jedno: zechciej mi pan powiedzieć z łaski swojej, co mianowicie skłaniało rolników dawnych czasów, którzy, jak historya uczy, walczyli jak lwy w obronie własnych siedzib — co, pytam, skłoniło ich do przelewania krwi za marny szmat ziemi?
— Praktyczność, łaskawa pani, praktyczność!
— Nie, nie praktyczność! Przecież w owych czasach było ludności niewiele a ziemi moc; mogli się osiedlić gdzieindziej, na lepszych gruntach, w okolicach żyzniejszych i bogatszych. Nie, panie, to nie praktyczność kazała im chwytać za miecze i własnemi piersiami bronić swoich siedzib — nie praktyczność, nie zimne wyrachowanie, ale uczucie! Orzeł w obronie swego gniazda zatapia szpony w piersi napastnika i słaba jaskółka drobnym dzióbkiem usiłuje bronić swych praw. Motywa tu są jednakie, a źródło mają w uczuciu. Czy nie przyznasz mi pan słuszności?
Pan Karol usiłował w żart całą rozmowę obrócić.
— Proszę pani — rzekł — paradoks wydaje się argumentem, frazes prawdą, niemożliwe możliwem, gdy niezbyt słuszna sprawa znajduje w osobie pani — adwokata... Gotów jestem uwierzyć nawet w prawdy w baśniach ludu zawarte, gdy pani stajesz się ich rzecznikiem...
— To znaczy, że pan nie chcesz prowadzić ze mną dyskusyi.
— Ależ pani...
— Rozumiem, rozumiem doskonale. Już więcej sporu tego wszczynać nie będę, ale chciałabym dorzucić jeszcze jedno słówko.
— Słucham pani.
— Czy widziałeś pan kiedy błędne ogniki na manowcach, gdy się nocami migocą, przelatują z miejsca na miejsce, niby nocne ptaszki o świecących skrzydłach.
— Widziałem.
— A czy wiesz pan, co lud o tych ognikach powiada?
— Nie, pani, nie wiem.
— Lud mówi, że są duchy jeometrów, którzy mierzyli ziemię źle i na krzywdę ludzką. Nie mają też one spokoju po śmierci i biegać muszą od kopca do kopca, od miedzy do miedzy, aby pokutować za swoje błędy przez wieczność całą, bez końca.
Pan Karol roześmiał się.
— Biedni jeometrzy — rzekł — taka straszliwa kara ich czeka za bagatelną omyłkę w rachunku. I pani, panno Michalino, wierzy temu?
— O nie, nie wierzę... nie wierzę, że to duchy jeometrów, ale...
— Ale co?
— Ale — rzekła z pewnem wahaniem się — sadziłabym, że to prędzej są duchy tych ludzi, co się ojcowizny wyzbyli i tułać się muszą za karę...
Pan Karol nic nie odpowiedział, ale zarumienił się mocno, Symplicyusz wybuchnął głośnym śmiechem.
— A dajże na mszę, kochany Mikołaju — zawołał — i dziękuj Bogu, że szwaby twego sławnego procesu z kapitułą nabyć nie chcieli. W przeciwnym razie zostałbyś błędnym ognikiem po śmierci i skakał jak motyl po cmentarzyskach i bagnach.
Pani Lucyna zwróciła rozmowę na inne przedmioty i umiała poprowadzić ją tak, że więcej o sprzedaży majątku mowy nie było.
Gdy goście odjechali, pan Mikołaj poprosił Symplicyusza na osobność, minę miał uroczystą, tajemniczą, poważną. Widocznie powziął jakieś ważne postanowienie.
— Słuchaj-no, stary przyjacielu, — rzekł — jutro, skoro świt, posyłam po Fajwla...
— Cóż zacz jest ten pan Fajwel?
— Bardzo zdolna, powiadam ci głowa... mechanik zawołany! Krótko mówiąc, zegarmistrz. Zamkniemy go na klucz, albo lepiej sami się z nim zamkniemy i niech robi, co chce, byle mi jutro kukułką odczyścił, zreparował, naprawił — żeby i chodziła i biła i kukała. Jutro to musi być zrobione!
— Dla czegóż koniecznie jutro?
Pan Mikołaj nie odpowiedział zaraz.
— Bo to — rzekł po chwili namysłu — ja postanowiłem, a, proszę cię, ty się śmiejesz! To, mój bracie, niema śmiechu, bo trzeba ci wiedzieć, że to antyk, szacowny, bardzo piękny antyk! To, proszę cię, ozdoba mojego zbioru, nie sprzedałbym ją za żadne skarby świata — a jednak rozstanę się z nią z lekkiem sercem... z przyjemnością nawet...
— Chcesz się go pozbyć?
— Tak — rzekł z mocą — przeznaczyłem ją na prezent.
— Dla kogo?
— No tak... przyszła mi myśl... Wybiorę się do Czarnej i ofiaruję kukułkę Michalince.
— Nie przyjmie!
— Póty będę prosił, po łapkach całował, aż ustąpi i weźmie. Powiadam ci, Symplicyuszu, gdy mówiła o tych duchach co zstępują na ziemię, o tych matkach przychodzących aż z nieba do sierocych kołysek, o ogniwach, z których robi się wielki łańcuch miłości — wtedy pomyślałem sobie, że oddam jej co mam najdroższego na świecie...
— Oho! jakiś jegomość zapalny!
— Tak, mój bracie... Ona mnie targnęła za serce... Gdybym był młody, tobym jej serce oddał, ale żem stary, ofiaruję jej ten zegar, pamiątkowy antyk! Ona go też godnie uszanować potrafi...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.