Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologii wiejskiej (nowa serya)
Podtytuł Obrazki i szkice
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Budziła się ziemia ze snu zimowego. Słońce przygrzewało, śniegi stopniały, zazieleniły się łąki i pola, drzewa puściły pączki. Biała brzezina pokryła się zielonemi listkami, z wierzby już można było fujarkę wykręcić — i kwiatuszki drobne, wiosenne, wychylały się z pomiędzy trawy.
Wesoło świergotało ptastwo. Szare skowronki ważyły się w powietrzu, jaskółki uganiały się nad wodami, bociany już do gniazd swoich przyleciały z klekotem.
Po polach chłopi orali, a za każdym pługiem wrony szły, pędraki ze świeżej roli zbierając — po pastwiskach i lasach bydło klekotkami dzwoniło, a czarne chłopskie owieczki szczypały młodą trawkę na ugorach.
Rzeczka biednowolska płynęła żwawiej i raźniej, gdyż ją wiosenne wody zasiliły, i srebrna jej fala migotała połyskliwie ku słońcu. Głębia była taka, że nawet most trzeba było zreperować, gdyż w bród trudno się było przeprawiać — koła się całkiem w wodę chowały.
Już się ku wieczorowi miało, gdy na drodze od miasta ukazał się starowina nieduży, przygarbiony trochę i szedł powoli, podpierając się tęgim kijem sękatym.
Widać że podróżny człowiek był i że zdaleka szedł, bo przez ramię miał przewieszoną sakwę zgrzebną, pakowną, dobrze naładowaną, a po butach i kapocie znać było że kawał drogi przewędrował.
Biała broda jaśniała zdaleka, długie siwe włosy spadały mu aż na plecy.
Szedł niezbyt pośpiesznie, ale krokiem równym, jednostajnym, jak człowiek dużego chodzenia zwyczajny. Poły od sukmany w tył poodwijał i końce ich za pas pozatykał, dla lekkości.
Gdy przyszedł do figury, co przy drodze, już blizko Biednowoli stała, zdjął czapkę, ukląkł, pomodlił się trochę, a potem wziął znowuż kij do ręki i prosto powlókł się ku wsi.
Właśnie Jan Stępor przy samej drodze pole swoje orał, i wyrzucał bruzdę aż do drogi, gdy podróżny nadszedł.
Jan ciekawy co za zagraniczny człowiek do Biednowoli idzie, przystanął i patrzył — tymczasem ten obcy poczciwem słowem go przywitał.
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki, — odrzekł Stępor.
— Panie Boże dopomóż.
— Panie Boże zapłać.
Już Jan ujął za sochę i krzyknął na woły, żeby znowuż w pole odwrócić, gdy ten obcy powiada:
— Odpocznijcie sobie trochę, Janie.
— A wy dziadku zkąd wiecie, że mnie Janem zowią?
— Ha! widać że wiem, skoro tak powiedziałem.
— Ciekawość! a zkądże wy dziadku?
— Ja ze świata — ale na was wstyd, że starych znajomych oto nie poznajecie.
Jan zostawił sochę na polu, przeskoczył przez rów i przypatrzywszy się dobrze podróżnemu, zawołał:
— Wszelki duch Pana Boga chwali! toć Piotr!
— A Piotr, Piotr, tylko widać dużom się musiał odmienić, skoro wy Janie nie mogliście mnie poznać.
— Aleć bo wam broda zarosła jak dziadowi, i po drugie rychtyk wprost słońca stoicie, że cały blask na was idzie. Ano, mój Piotrze, moi kochani, jakże się macie? gdzieście wędrowali przez te czasy, co się z wami robiło?
Przywitali się poczciwie, a Piotr rzekł:
— Wędrowałem ja daleko. Byłem nawet w Warszawie i za Warszawą i na Jasnej górze... myślałem że już was oczy moje nie zobaczą, aliści Pan Bóg miłosierny doprowadził mnie jakoś do Biednowoli, we zdrowiu.
— A my tęsknili za wami, wspominaliśmy często.
— Bóg zapłać.
— I moja kobieta i Magda i dzieci — a już najbardziej ten oto wasz sierotka Jaś.
— Pamiętałem i ja o wszystkich i dla każdego pamiątka się znajdzie w tej torbie. Jakżeż, zdrowi u was wszyscy?
— Zdrowi, Bogu dziękować.
— A Jaś?
— Ho, ho, mój Pietrze, lepsze wy mieli oczy niż cała wieś! Wszyscy tego chłopca głupim Jaśkiem nazywali, a on pokazał co umie.
— Zwojował co? — zapytał Piotr z przestrachem.
— Gdzie zaś! owszem, właśnie że porządny chłopak i kiedyś będzie z niego pierwszy organista. On i teraz już gra pięknie. Jak raz organista zaniemógł, to Jaś przez całą Sumę grał i śpiewał, aż się ludzie wydziwić nie mogli, jako że taki nieduży chłopczyna — a u kanonika Jaś oczko w głowie, i nie dziwota... Chłopak sprawny, posłuszny, i do mszy posłuży, i w kościele porządek zrobi i śpiewać umie po łacinie jak stary. Bardzo go kanonik lubi, bardzo.
— Pocieszyliście mnie Janie, dobrą powiedzieliście mi nowinę.
— Wy zawsze Piotrze za tym znajdkiem.
— Nie znajdek ci on, nie, tylko nieszczęśliwych rodziców dziecko. Właśnie według tego puściłem się w świat i ważyłem się na taką drogę, żeby Jasiowego ojca odnaleźć.
— I znaleźliście?
— Nie łacno mi to było. Dużo świata przeszedłem... dróg przedeptałem. Opowiem wam jak będziemy w chałupie... teraz pilno mi do wsi, chciałbym Jasia zobaczyć i księdzu podziękować, jako że opiekę nad nim miał.
— Wiecie co, — rzekł Jan, — już słonko siadło, prawie że wieczór — wyprzęgnę ja woliny, to i pójdziemy razem.
Tak też zrobił, woły wyprzągł, a sochę na polu zostawił — i poszli za wołami powoli.
— Toście i w Częstochowie byli? — spytał Jan.
— Byłem, byłem — a jakże, cały tydzień tam przesiedziałem.
— Powiadają ludzie że piękne miasto — a już najbardziej kościół. Kraków podobno ztamtąd widać?
— Nie znacie?
— Zkąd, mój Piotrze. Nie bywałem ja w życiu mojem w takich odległościach, jeno się czasem do miasta, a raz do gubernii zajrzało. Wiadomo że chłop a grzyb to jedno, gdzie się urodzi tam i ginie... chyba że go do wojska wezmą i za siódme morze zapędzą.
— No, do Częstochowy moglibyście się wybrać — nie taki to koszt, a jeszcze wam, co jesteście nie biedny gospodarz. Siądziecie sobie na maszynę, jeno gwiźnie i tak poleci, że koło was lasy i wioski będą się jeno migały. Warto Janie, warto...
— Wiem ja, ale jakby co do czego przyszło, toby i baba też chciała i jej byłoby markotno... gdybym ją do takiego świętego miejsca nie zabrał.
— To i co? zabrać babę, niech jedzie. Przecież i babie łaska Najświętszej Panienki potrzebna.
— Wiadomo!
— Co się macie namyślać? — po siewie, zabierzcie się; na Zielone Świątki odpust duży, chmary narodu idą — jedźcie, albo to was nie stać, alboście to biedak jaki, Panie odpuść. Gospodarz z was znaczny, po pieniądze do żyda nie pójdziecie — ofiarować się i jechać. W życiu swojem takich cudów i takich krajów nie zobaczycie i takiego narodu, co Bóg wie zkąd przychodzi... A wszystko porządnie, w kompaniach, z chorągwiami, a insze kompanie nawet i księży swoich mają.
— Mój Pietrze kochany, — rzekł Stępor, — powiadajcie też co o onej Częstochowie. Tyle lat oto człowiek żyje na świecie i cięgiem słyszy o tem świętem miejscu — i ludzie opowiadają co byli — a byli od nas różni ludzie — a przecie zawdy człowiek ciekawy.
— Mój Janie kochany, do powiadania tu bardzo dużo, i choćby człowiek rok gadał, jeszczeby nie opowiedział wszystkiego.
— Przecież!
— Ha... powiem wam tedy... że zdaleka jeszcze od naszych stron idąc, przy pogodnym dniu na sześć, siedem mil drogi już kościół częstochowski widać, bo się idzie precz po wzgórkowatym gruncie. Dopiero wyszedłeś na wzgórze, już oto widzi ci się, że masz Jasnogórski kościół i klasztor tuż przed sobą — aliści droga idzie dołkiem i znów nic nie widzisz i znów dostajesz się na górę i znów na dół, a ten kościół to ci widzialny — to nie.
— Cudeńka powiadacie, mój Piotrze.
— Prawdę mówię mój Janie i właśnie to miejsce Częstochową się nazywa — bo się chowa często, dopiero je widzieć i już nie i znowuż widzieć i tak ciągle...
— Dla tego?
— A jakbyście wiedzieli.
— Miasto pewnie piękne?
— Miasto jak miasto, tak sobie średnie. Domostw sporo i wszystko precz murowane z cegły, same kamienice; żydów aż czarno... jak zwyczajnie w mieście — a obraźników, kramarzy moc...
— Kościół w mieście?
— Jest jeden i w mieście, ale ten do którego ludzie chodzą kompaniami, to już krzynkę za miastem stoi, na górze co się Jasną nazywa — a przez to, czy powiecie częstochowski czy jasnogórski kościół — to będzie wszystko jedno, bo wiadomo o którym mowa. Kościół wielki, a dokoła niego gmachy klasztorne, a wszystko za wałami, na górze. Forteca to była straszna, szwedy dużo kul i prochu na nią popsuli, a przecie dobyć nie mogli. Kościół wielki, jakiego w naszych stronach nie zobaczy; wieża na nim wysokości wielkiej. Z niej to Kraków widać przy dniu pogodnym. W klasztorze księża Paulini siedzą, zakonnicy...
— A obraz w wielkim ołtarzu?
— Nie, mój Janie, obraz w osobnej kaplicy. Strach wejść, strach spojrzeć, jeno by człowiek w proch upadł i jęczał, a płakał, a modlił się, jak one wielkie pokutniki, co całe życie na umartwieniach strawili.
— Oj Pietrze kochany, takeście mi dopowiedzieli, że niech co chce będzie, zabieram babę i Magdę, i jedziem na Zielone Świątki. Ofiarowałbym się nawet i na piechotę, ale żem nie czasowy, pojedziemy na onej maszynie... choć i strach.
— Dobrze mówicie Janie, w takiem miejscu być warto. Biedaki o żebranym chlebie chodzą, a cóż wam, gospodarzowi znacznemu? Wam bajki!
— Pojadę.
— Skoro będziecie, skoro już obaczycie i kościół i obraz, to zajrzycie jeno do skarbca.
— A cóż to za skarbiec?
— Oczy was zabolą, mój Janie, tyle tam bogactwa! Od królów, od panów wielkich, od różnego narodu, przez tyle lat zbierało się i uzbierało, złota, pereł, kamieni drogich, ornatów, kielichów, lichtarzy. Aż was oczy rozbolą od blasku i jasności.
Piotr opowiadał cuda o jasnogórskim kościele i klasztorze, Jan słuchał z największą uwagą i tak zbliżyli się do wsi.
— Mój Janie, — odezwał się Piotr, — mam ja tu dla was i dla dziatek waszych medaliki i obrazki — zaraz dam, jak jeno do chałupy przyjdę, ale proszę was pchnijcie kogo do organisty po Jasia.
— Mała rzecz, parobek przeleci... ale... patrzcie-no, kto to od nas tak pędzi przez wieś, aż kurz za nim leci... ano, nikt to inny, tylko właśnie wasz Jaś.
— A zkądżeby?
— Pewnie do nas przyszedł i zmiarkował, że wy idziecie. Przebiegły to chłopak, wszystkiego się domyśli.
Istotnie Jaś, który był u Stęporów przed domem, najpierw poznał woły, co i nie trudno mu przyszło, bo obadwa Janowe woliska były czarne, łyse, a łby miały jak latarnie, przy wołach poznał i Stępora, a obaczywszy obok niego dziadka z siwą brodą, ani wątpił że to Piotr.
Chłopak domyślił się, przeczuł, że to jego opiekun, jego najukochańszy dziaduś nadchodzi. Puścił się więc ku niemu pędem strzały, a kiedy dobiegł, chwycił jego pomarszczone, opalone dłonie i całować je zaczął.
Mówić nie mógł, bo zmęczenie i wzruszenie tamowały mu oddech.
Widząc to przywitanie serdeczne, stary Stępor szepnął:
— Dziw doprawdy, rodzony syn takby ojca nie witał.
I Piotr był bardzo wzruszony...
— Niech cię Bóg błogosławi, mój Jasiu, — mówił, — za to że szanujesz i kochasz starego...
— O moi złoci! moi kochani... — szeptał chłopak drżącym, urywanym głosem, już ja was nie puszczę, nie dam wam iść w świat, nie pozwolę, choćbyście nie wiem jak chcieli...
Stępor uśmiechnął się.
— A co ty za prawo masz nad Piotrem? — zapytał, — jakim sposobem możesz mu pozwolić, albo i nie pozwolić? Jak zechce, tak uczyni...
— Nie, już dziaduś nie pójdą. Na progu się położę, u sukmany uczepię się jak rak i nie puszczę. Już niedługo mój dziadziu, niedługo... obaczycie...
— Cóż obaczę?
— Jeszcze tylko parę lat, wyuczę się dobrze na organistę i będziemy sobie oba gdzie przy kościele mieszkali. Dziadzio nic nie będą robili, będą mieli wygodę swoją i wikt u mnie.
— Ale! — odezwał się z powątpiewaniem Stępor.
— A to niech Jan spytają samego kanonika... on przyświadczy.
— Ho! ho! jakoś ty mój Jasiu za dużo sobie ufasz...
— Bogu tylko ufam i jego łasce — tak mnie właśnie kanonik nauczał i powiedział, żebym się jeno przykładał usilnie do roboty, a Pan Bóg będzie we wszystkiem błogosławił... O mój dziadziu, dziadziu kochany, jak to dobrze żeście wy przyśli! Mnie tak smutno było bez was, żem chodził jak nie swój i smutny. Ciągle spoglądałem na drogę, czy was nie widać.
— Ano, przyszedłem przy Boskiej pomocy...
— I nie pójdziecie już więcej?
— Nie mam po co, co miałem zrobić tam zrobił, o czem ci jutro wszystko opowiem dokumentnie. Czy ty możesz prosić organisty, żeby cię na jakie dwa dni zwolnił?
— Dla czego nie? Święta nie ma, aż w Niedzielę.
— Jutro rano pójdę z tobą do kanonika, bo dziś już późno, nie chcę go po nocy niepokoić. Jutro zaś jak doczekamy, po mszy świętej.
— O ósmej, dziadziu, będzie wotywa przed Matką Boską — ławnik Dmuchała zamówił. Obaczy dziadzio, będę służył do mszy — albo nie! poproszę organisty żeby mi grać pozwolił. Grzędzikowski posłuży...
— To ja ci chyba będę kalikował, — rzekł z uśmiechem Piotr.
— Ej nie... jest od tego stara Jędrzejowa, co po proszonem chodzi — a dziadzio będą sobie klęczeli przed ołtarzem. Po wotywie zaśpiewam „Witaj Królowo!“ bo to msza za dusze zmarłe, tylko nie w czarnym ornacie, bo widzą dziadzio, nie w każdy dzień czarny ornat brać można i właśnie jutro nie można...
— A zkądże ty wiesz takie rzeczy?
— Uczę się dziadziu. Organista powie to i owo, kanonik też trochę i zawsze wiem jakie aparaty naszykować. Sam wyjmuję z szafy co potrzeba.
Piotr uśmiechnął się i brodę pogładził.
— Dobrze, moje dziecko, — rzekł. — Obaczymy jutro — a po mszy świętej pójdę do kanonika i poproszę żebyś był na dwa dni zwolniony...
— Na co? — zapytał Stępor.
— Woda teraz duża, — odpowiedział Piotr, — trzebaby rybek nałapać.
Chłopak aż w górę podskoczył z radości.
— Aj! to dobrze! to dobrze! popłyniemy het czołenkiem jak dawniej, het, aż do krośnieńskich stawów.
— A bezemnie często chodziłeś na ryby? — spytał Piotr.
— Przynosił czasem drobiazg, — odpowiedział Stępor.
— Et dziadziu, co to za ryby! na wędkę czasem się parę okońków złapało... albo, tak oto, garścią wybrało się z nor kopkę raków dla kanonika.
— Sprobujemy jutro z siatką.
— Dziadziu, teraz można i na bębenek i na podrywkę... woda duża.
— A zobaczymy.
Tak rozmawiając doszli do chaty Stępora. Po drodze zatrzymywali ich ludzie, każdy kto Piotra zobaczył witał go dobrem słowem, dopytywał dokąd chodził, gdzie bywał — bo wszyscy starego lubili. Ledwie, że się mogli dostać do chaty. Tu kobiety powitały Piotra z wielką radością. Janowa wnet wymknęła się do komory, żeby co najlepszego na wieczerzę wybrać, przybiegła też i Magda z chłopcem na ręku, a mała dziewuszka za fartuch się jej trzymała.
— A witajcie! a jakże się macie? a gdzieście bywali?
Starowina odpowiadać nie nadążył, aż Jan, jako trochę prędki był chłop, nogą przytupnął i krzyknął:
— Ej baby! jeno wam się języki obracają niby kamienie w żarnach, a Piotrzysko właśnie o suchej gębie tyli sztuk drogi przylecieli. Ruchajcie-no się jedna z drugą... nagotujcie co jeść, a dobrego, bo gość kochany — i pchnijcie chłopaka po flaszkę gorzaliny do karczmy... Żywo!
— Nie wydziwiałbyś oto Janie, — rzekła Janowa, — choć ty gospodarz, ale ja też gospodyni — i wiem jak trzeba gościa przyjąć i jakiego gościa. Nie wtrącaj się lepiej do garnków, bo nie twój rozum na to, a jak nie posłuchasz i będziesz koło warzy chodził, to możesz sobie nos oparzyć i jeszcze kopyścią po łbie dostać...
— No, no, nie dogaduj — jeno, skoro się chwalisz żeś taka gospodyni, to daj co porządnego do jedzenia, a żywo, bo Piotr pewnie głodni.
— A toć jabym dla Piotra najlepszej rzeczy nie pożałowała, choćby kurę nawet wypadło zarznąć, w mleku ją ugotować i jajecznicą nadziać...
— Nie żądny ja, moja Janowa, takich luśtyków, co bądź dacie, będzie mi smakowało, jako wiem dokumentnie, że szczerem sercem ofiarowane.
— Oj co szczerem to szczerem, toście prawdziwie powiedzieli mój Piotrze, — rzekła Janowa, — jeno że na kurę długo czekać... ale ja wam wnet co innego sporządzę.
Pobiegła do komory, przyniosła jaj, kiełbasy, i zaczęła smażyć. Magda tymczasem wzięła się do obierania kartofli, boć smakołyk smakołykiem, dobry jest dla uciechy — ale zawsze do pełności trzeba kartoflami dołożyć...
Niedługo poczekawszy, wszystko było gotowe. Janowa stół nakryła czystą płachtą, postawiła na nim miski i dla każdej osoby łyżkę drewnianą, gruszkową, Piotrowej roboty — i zaraz zasiedli do jedzenia.
Przeżegnawszy się, jedli powoli, nie spiesząc i nie rozmawiając wcale, bo rozmowa przy jedzeniu przeszkadza. Przynajmniej z pół godziny bez przerwy ruszali szczękami, aż wszystko jadło co do okruszyny zniknęło ze stołu — a nie było to łatwo, bo Janowa nie na żarty naszykowała pożywienia.
Przecie jakoś poradzili...
— Bóg zapłać wam, moi kochani, — rzekł Piotr, wstając od stołu.
— Niech będzie na zdrowie.
— Teraz, — odezwał się starowina, — ja torbę otworzę; znajdzie się w niej dla każdego pamiątka i gościniec ze świętego miejsca.
Dziesięć głów pochyliło się z ciekawością nad stołem, a Piotr, jak gdyby pragnąc umyślnie tę ciekawość na większą próbę wystawić, rozwiązywał sznurki od sakwy powoli i niezdarnie.
— Aj, Piotrze, — rzekła Janowa, — jakości wam się ręce trzęsą; pozwólcie, może ja prędzej one supełki rozwiążę.
— Ja rozwiążę! — zawołała Magda.
— Dziadziu, pozwólcie-no, ja mam cieńsze palce, mnie będzie łacniej, — rzekł Jaś.
— Czekajcie-no, czekajcie, — mówił Piotr, — węzłów tych nikt nie potrafi odwiązać, tylko ja sam, według tego jako je własnemi rękami zawiązałem na moc.
I biedził się stary dalej, probując grubemi palcami węzły rozplatać.
— Ej! Piotrze, — zawołał Jan, — warto wam się tak męczyć, dla marnego sznurka — chlasnąć cygankiem i już!
To rzekłszy odczepił od pasa kozik na długim, cienkim rzemyku i Piotrowi go podał.
Piotr rozciął sznurek, sięgnął aż na samo dno torby i wydobył z niej nieduży, ale śliczności, obrazek Matki Bożej Częstochowskiej, w złoconych ramach, taki wspaniały, że aż jasności biły od niego.
— Oto, — rzekł stary, — to gościniec dla was kochany Janie, i dla was Janowo. Miałem u was w chałupie przez tyle lat przytułek i Jaś sierotka pod waszym dachem się wychował, przyjmijcie więc odemnie ten obrazek poświęcany i ze świętego miejsca pochodzący i niech będzie on zawsze przed oczami waszemi.
Stępor na obraz patrzył, wąsami ruszał, znać było że się wzruszył.
— Bóg zapłać, kochany Pietrze, — szepnął, — Bóg zapłać! — a Stęporka całkiem się roztkliwiła, dała chłopcu w kark raz i drugi i krzyknęła:
— A szukaj-że duchem gwoździa! a wbijże go zaraz w ścianę, aby mocno — jakże można, aby taki znaczny obraz leżał na stole, koło misek! Oj Piotrze, Piotrze, żebyście mi byli korali bicz przywieźli, to nie byłabym wam tak wdzięczna jako za ten obraz święty... Będę przed nim co sobota światło świeciła i modliła się za was.
Piotr nic nie odrzekł i wydobył drugi obrazek taki sam, tylko trochę mniejszy, ale też wspaniały.
— To dla ciebie młoda gosposiu, — rzekł do Magdy, — zawieś go sobie w izbie, niech ci się szczęści, niech ci się dziatki chowają.
Magda aż krzyknęła z podziwu, obaczywszy takie śliczności.
— A poświęcany? — spytała.
— Ot, pytasz! Poświęcany, poświęcany na Jasnej Górze... a jakże... wszystko tu poświęcane, od obrazu, od szkaplerza, od najmniejszego medalika, nic tu nie masz coby poświęcane nie było.
I zaczął Piotr rozdawać, nie przepuszczając i nie zapominając nikogo, medaliki, krzyżyki, obrazki — a Jasiowi zaś dał książkę grubą, taką jak organistom potrzebna, z łacińskiemi pieśniami, ze wszystkiem, w pięknej, dychtownej oprawie.
Uciechy i radości i podziękowań nie opowiedzieć i nie opisać... a jak się dopiero zaczęły rozpytywania o Jasnę Górę, o kościół, o obraz, o skarby jakie tam są — jak Piotr opowiadać zaczął... to się nikt nie spostrzegł nawet, że lampka dogasała.
Dopiero gdy kur na grzędzie w sieni załomotał skrzydłami i zapiał raz i drugi, ludzie spostrzegli się że to północ być musi.
I sprawiedliwie północ była.
Na niebie gwiazdy się pokazywały... bladziuchne, pozłocone, mrugające wesoło, jak gdyby z uśpioną ziemią przekomarzać się chciały...
— O la Boga, dyć to północ! — zawołał Jan.
— O! wielka rzecz północ, jak jest czego słuchać toby się Bóg wie dokąd siedziało i słuchało... — odezwała się Janowa.
— Prawda, prawda; babska ciekawość jest jako beczka bez dna i jako dziurawy wóz nienapchana, — rzekł Stępor.
— A ty możeś nie słuchał, nie wytrzeszczyłeś to ślepiów, że ci mało z głowy nie wylazły? Widzicie go, komu będzie przymawiał, a sam bardziej ciekawy niż trzy baby!
— Nie przekomarzajcie się, — rzekł Piotr, — jest ciekawość i ciekawość, a jedna drugiej nie równa. Ciekawość do słuchania o świętych miejscach nie grzech jest, ale owszem zasługa u Boga. Pojedziecie kiedy — to sami przekonacie się dowodnie, jako jest czego być ciekawym... ale teraz, późno już, dobranoc wam Janowo i wam Janie, i całej kompanii — a my z Jasiem po dawnemu do stodółki, i prześpiemy się na słomie.
— Pójdę i ja z wami, — rzekł Jan.
— Ano to chodźcie, raźniej będzie w kupie.
Wkrótce usnęli wszyscy snem mocnym i spali dopóki ich jasne wiosenne słońce nie przebudziło. Najdłużej spał Piotr, bo długa droga, a bardziej jeszcze niewygody w drodze zmęczyły go mocno. Nie bajki to w takich latach wędrówki długie podejmować, tem bardziej apostolskim obyczajem — piechotą.
Gdy się dziadowina obudził, już w stodole nikogo nie było. Obejrzał się, jakby zbierając myśli i przypominając sobie gdzie jest.
Wtem doleciał go dźwięk sygnaturki.
— Aha, — rzekł do siebie stary, — Jaś woła, — trzeba iść.
Zerwał się co żywo, umył twarz zimną wodą, przygładził brodę i ku kościołowi pospieszył.
Przyszedł na sam czas, bo właśnie msza miała wychodzić. Kiedy klęczał i modlił się, przybiegł do niego Jaś i szepnął mu do ucha:
— Dziadziu, ja będę grał! — a powiedział to z taką radością i tryumfem, jak gdyby zawojował świat cały.
Szepnąwszy te słowa staremu, pobiegł na chór. Zaraz też i ksiądz ze mszą wyszedł, poprzedzony przez Grzędzikowskiego, który niósł mszał.
Zaczęło się nabożeństwo. Nie wiele ludzi było w kościele, dźwięki organów rozlegały się poważnie.
Piotr nie mógł się modlić, cała jego uwaga zwrócona była na grę i śpiew Jasia. Stary zachwycał się każdą nutą i szczęśliwym się czuł, że pociechy takiej ze swego sierotki doczekał.
Gdy się nabożeństwo skończyło, pospieszył na schody które na chór wiodły i spotkawszy schodzącego Jasia, pochwycił go w objęcia, uściskał i rzekł ze łzami w oczach:
— Niech Cię Bóg błogosławi, moje dziecko, rośnij na chwałę Jego i na pożytek ludziom!.. a teraz, — dodał po chwili, — chodźmy do kanonika.
Zatrzymali się chwilkę przed plebanią, nie chcąc księdzu przeszkadzać przy śniadaniu, ale on dostrzegł ich przez okno i zawołał:
— Chodźcież tu Piotrze!... czekam na was... a i ty mały organisto chodź także.
Weszli nieśmiało i zatrzymali się przy drzwiach.
— No chodźcież bliżej, — rzekł ksiądz, — chodźcie. Spocznij sobie Piotrze, siadaj — a ty Jasiu powiedz w kuchni, żeby dwie szklanki herbaty przynieśli. Cóż staruszku, jakże ci się podróż powiodła?
— Jako tako, księże kanoniku, ale naprzód muszę podziękować za opiekę nad Jasiem. Mało mi serce nie wyskoczyło z radości gdy słuchałem jego grania.
— Nie mnie dziękuj, — rzekł ksiądz, — ja się do tego niczem nie przyczyniłem.
— Zawszeć opieka łaskawa, dobre słowo, troskliwość...
— Nie na wieleby się to wszystko przydało, gdyby chłopak był ladaco. Tu się trafiło na dobry grunt, a zatem spodziewać się trzeba i zbioru dobrego, jeżeli, ma się rozumieć, wytrwa i nie popsuje się.
— Nie spodziewam się.
— Ha! i ja się nie spodziewam, ale bywa rozmaicie, mój Piotrze. Dotychczas wszelako kontent z niego jestem, bardzo kontent. Chęć wielka, zdolności, pilność, posłuszeństwo — wszystko za nim przemawia.
— Dobrych to rodziców dziecko, księże kanoniku.
— Ach, więc doszedłeś prawdy, znalazłeś jego ojca? Mówże mój kochany, proszę, a wierz mi nie z próżnej ciekawości pytam, ale... przyzwyczaiłem się do tego bębna... polubiłem go i dla tego los jego interesuje mnie. Opowiedz-że tedy Piotrze jak prawdy doszedłeś, czego się dowiedziałeś?
— Nie łatwo to było... oj nie łatwo, ale jakoś Pan Bóg dopomógł.
— Gdzież ten ojciec jest?
— Nie ma go już, księże kanoniku, — rzekł Piotr, smutnie kiwając głową.
— Jakto nie ma?
— Umarł trzynaście lat temu.
— Umarł?... Hm, w takim razie, toś właściwie nic nie znalazł.
— Prawda... ale chociaż nazwisko chłopiec mieć będzie, nikt go już znajdkiem nie nazwie, ani dziadowskim pasierbem.
— Tak, pod tym względem masz słuszność — ale mój Piotrze, niech ci się nie zdaje, że to tak łatwo komu nazwisko przywrócić, trzeba dowodów... papierów.
— Mam, księże kanoniku; mam wszystko co potrzeba... metryki jak się należy.
To rzekłszy sięgnął w zanadrze i wydobył owinięty w chustkę gruby plik papierów.
— Oto, — rzekł, — proszę księdza kanonika, wszystko co potrzeba, wszystkie papiery. Nie moim głupim, chłopskim rozumem rządziłem się ja, ale prosiłem o radę ludzi wiedzących i mądrych, i ci powiedzieli mi co potrzeba, żeby dziecko praw swoich doszło...
Ksiądz włożył okulary i przeglądał dowody.
— Ha, — rzekł po chwili milczenia, — prawda... z temi papierami w ręku będzie można coś wskórać. Powinszować ci Piotrze energii, umiałeś brać się do rzeczy.
— Żałuję żem tego wcześniej nie zrobił... ale cóż? owa książka dopiero w ostatnim czasie w rękę mi wpadła.
— Jaka książka?
— A w tobołku, co po nieboszcze został — była książka. Nie zaglądałem do niej, myśląc sobie, że oddam ją Jasiowi jak się czytać nauczy. Tak też i zrobiłem... Gdy chłopiec po raz pierwszy wziął ją do ręki, odrazu przeczytał napis, po którym, jak kłębka po nitce, prawdy doszedłem. Na książce było napisane: jako ofiarowana jest Anieli Szaraczkównie, ofiarował ją zaś Budnik Pankracy profesyi stolarskiej. Budnik Pankracy! Dopiero mi się we łbie rozświeciło — toż ten Pankracy Budnik, pomyślałem, to akuratnie będzie po mojej siostrze syn.
— Po siostrze?
— Akuratnie tak, bo miałem ja siostrę — i to wiem dokumentnie, że za Budnika za mąż poszła, że miała synka Pankracego. Aleć z tą siostrą tyleśmy się znali tylko, co w młodości. Mną los rzucał po świecie; było się to tu, to tam, a siostra pozostała niby na swoich śmieciach, zamąż wyszła. Czasem miewałem od niej wiadomości, czasem powiadam, boć, jak księdzu kanonikowi wiadomo, w naszym prostym stanie listów nie pisują często, tem bardziej że i siostra moja nie była piśmienna — tylko musiał za nią kto inny litery stawiać. Tedy, póki listy przychodziły, tom wiedział że przy życiu jest, a jak przychodzić przestały, to pomyślałem sobie: pewnie kobiecisko zmarło... Westchnąłem za jej duszę, zmówiłem pacierz i na tem koniec. Tymczasem oto taki wypadek. Jak tylko przeczytał Jaś ten napis, zaraz zmiarkowałem, że to nie inszy Budnik jeno mojej siostry syn, że Jaś nie obce dziecko, ale prawdziwy mój wnuczek, raczej mojej siostry wnuczek. Oj! nie damo mnie coś do tego dziecka ciągnęło — żem je odrazu polubił jakby własne.
— Dziwne zrządzenie...
— Dziwne juści ono, bo dziwne. Umyśliłem sobie w swoje strony iść — het za Warszawę, gdzie od dziecka nie byłem, wypytać o onych Budników, czy żyją? co się z niemi dzieje? Poszedłem. Wlokłem się piechotą, pomaleńku, odewsi do wsi, jak dziad. Bywało cały tydzień precz idę, a tak miarkuję żeby na Niedzielę do kościelnej wsi, albo do miasteczka trafić... I ma się rozumieć, jak trafię to nie idę już, ale wypoczywam cały dzień. Pana Boga chwalę, a w Poniedziałek skoro świt, znów w drogę. I tak oto przy Boskiej pomocy zawlokłem się do mojej wsi...
— I cóż?
— A źle, księże kanoniku. Wsi nie poznałem, wierzyć trudno, żeby miała być ta sama. Nibyć chałupy podobne, ale ludzi swoich nie znaleźć. Przecież znalazł się chłop jeden, Michał po imieniu, Gnat z przezwiska, stary chłop, ale pamięci dobrej. Zgadaliśmy się, przypomniał sobie, jako razem zemną gęsi pasał — i zaczął mi o naszych familijantach rozpowiadać. Budnik nieboszczyk zmizerował się, zmarniał, po śmierci żony krzynkę napijał — i niedługo potem zmarł, a zaś Pankracy syn, stolarz dobry, na roboty chadzał — najwięcej przy budowie kościołów robił, bo zdatny był majster na podziw i co zrobił to znawcy odchwalić się nie mogli. Pytam ja onego chłopa, czy był żonaty Pankracy? Nie mógł mi zrazu powiedzieć. Coś mu się ochapiało, że ludzie gadali... ale, powiada, ludzkie gadanie! jednem uchem wleci drugiem wyleci, a w głowie nie postanie...
— Tu się więc ślad urwał?
— I ja tak myślałem... ale chłop powiada: nie frasujcie się Pietrze, rozpytam ja między babami, oneć to wszystkie plotki znają.
— Zapewne...
— Zaczął od swojej. Szkaradną kobietę miał, sucha jak ta wierzba co złe w niej siedzi, skąpa... a jak bywało gębę rozpuści, to uciekać choćby za dziesiątą wieś. Na gorzałkę była łasa. Tedy kupiłem gorzałki we flaszce i weszliśmy do tego chłopa do chałupy. Z miejsca mało cośmy oba po łbach nie wzięli, bo baba gości nie lubiła — ale wypiwszy raz, drugi i trzeci, udobruchała się przecie.
— No?
— Zapytałem okolicznie... tłomaczyłem jako swojak jestem, jakom po świecie wędrował i przyszedłem na starość dawne kąty obaczyć... dość że się babie język rozwiązał. Powiedziała że Budnik Pankracy ożenił się z Szaraczkówną Anielą, gajowego córką, i że wyniósł się z nią do miasteczka, aż za Płock. Ucieszyłem się z tej wiadomości i pytam, gdzie ślub brali? powiada baba że w Osinach, o trzy mile daleko. Nazajutrz skoro świt powlokłem się do Osin, do księdza.
— Ha, tam był ojciec Marcin, dawny zakonnik, franciszkanin. Czy też żyje jeszcze?
— Żyje, żyje, księże kanoniku, staruszek co prawda, ale rzeźki, jeszczeby młodego przeskoczył.
— Znam go, wysoki, szczupły.
— Właśnie ten sam, na pierwsze spojrzenie zda się ostry, ale jak przemówi... to zaraz poznać że bardzo łagodny człowiek. Poszedłem wprost do niego na plebanię i opowiedziałem mu moją przygodę. Wysłuchał i zaczął szukać w księgach.
— Akt w księgach znaleźć łatwo.
— Nie bardzo. Naprzewracał się ów proboszcz niemało ksiąg, aż nareszcie trafił na tę co potrzeba. Akuratnie, powiada: jest... Budnik Pankracy, stolarz, Szaraczkówna Aniela panna, córka gajowego, przy ojcu. Ucieszyłem się, że choć coś... coś mam. Ksiądz kazał mi się zatrzymać i mówi: skoro ci o dziecko chodzi, weź od wszelkiego wypadku wypis. Za parę godzin był papier gotów, pokłoniłem się księdzu, podziękowałem i poszedłem dalej. Kawał drogi do onego miasteczka za Płockiem...
— No — i jakże?
— Doszło się jakoś, ale z dopytaniem trudniejsza rzecz. Wiadomo że w miasteczku inszego narodu nie ma, tylko co żydzi i łyki. Żydzi jak ich pytałem, zaraz zaczęli między sobą szwargotać... a na co? a po co? jaki ja interes mam? — a łyki znów bardzo nie bardzo nawet gadać ze mną chcieli, przecie jakoś wyszperałem, przewiedziałem się. Powiadają był taki stolarz, żonę miał młodą i tu im dziecko przyszło na świat. Niby Jaś...
— A rodzice?
— Dobadałem tyle tylko, że on, niby Pankracy, z pozłotnikami do współki, poszedł do nowego kościoła ołtarze stawiać, był tam na robocie coś z kwartał, aliści mu się zła przygoda stała, bo spadł z rusztowania i potłukł się szkaradnie, że go aż podobno do szpitala zawieźli prawie bez duszy. Jak skoro do niej, niby do żony, przyszło pismo, że takie nieszczęście na jej męża, tedy nie myśląc wiele, zostawiła swoje biedne gospodarstwo na Boskiej opiece i zabrawszy dziecko na ręce, poleciała nieboga do męża. Widać, jak ja sobie teraz miarkuję, zapomniała jak się ta kościelna wieś zwała, czy przekręciła tę nazwę, czy może w żałości i frasunku tak jej już się całkiem w głowie zmąciło, dość że szła bez pamięci, aż do Biednowoli naszej zaszła i tu jej się zmarło...
— Bardzo to prawdopodobne...
— I nie inaczej, księże kanoniku, tylko tak. Przecie ona książka nabożna to znak najlepszy. Któżby nosił jej książkę? Tedy, niedługo popasałem już w onem miasteczku. Wyjąłem metrykę Jasia i poszedłem dalej.
— I dokądżeś poszedł człowiecze? Szukać tej wsi, co niewiadomo gdzie jest i niewiedzieć jak się nazywa? co?
— Nie, poszedłem szukać mego siostrzeńca, Jasia ojca. Nowy kościół pod Częstochową, majster spadł z rusztowania przy budowie. Dość mi tego było — Częstochowa wiadomo gdzie jest, nowych kościołów nie stawiają co dzień, a wypadek taki, jak oto z Pankracym, też mogą mieć ludzie w pamięci. Ufałem, że mi Pan Bóg dopomoże i że trafię. No — ot i trafiło się. Biedny Pankracy — pamiętają go tamtejsi ludzie — spadł prawie z pod samego sufitu na posadzkę kamienną... rozbił się na szczęt. Wzięli go nieboraka do szpitala do Częstochowy — i tam, z tydzień przeleżawszy, pomarł... Oto widzi ksiądz kanonik — tylem wskórał. Dowiedziałem się że Jaś nie znajdek, ale biedny sierotka, bez ojca i matki — a przytem i że mój wnuczek po siostrze.
W tej chwili Jaś wszedł, a za nim służąca wniosła herbatę na tacy.
— Napijże się mój Piotrze, — rzekł ksiądz, — i ty Jasiu, i ciesz się z dziadkiem.
— O, ja wczoraj tak się uradowałem!
— A wiesz-że ty, że Piotr to twój prawdziwy dziadek?
Chłopak zrobił wielkie oczy.
— Powtarzam ci, że Piotr jest naprawdę twoim dziadkiem.
— Ale... przecież oni zawsze dziadkiem mi byli i tak się kazali nazywać, to ja myślę, że i do tej pory byli prawdziwy...
— Nie rozumiesz. Piotr po to chodził po świecie, żeby odnaleźć, a raczej żeby dowiedzieć się czego o twoich rodzicach.
— Matusia tu w Biednowoli umarła...
— I ojciec także umarł.
— Nie znałem nigdy ojca.
— Ba! niewiadomo było nawet jak na cię wołać. Wiedzże teraz, że się nazywasz Jan Budnik.
— Budnik?
— Czemuż się dziwisz? Tak się nazywał twój ojciec, więc i ty także. Za dusze rodziców módl się, a Piotra uważaj za swego dziadka i opiekuna, szanuj go, kochaj, a jak na człowieka wyrośniesz, pamiętaj o jego starości. On ciebie, gdy niemowlęciem byłeś przygarnął, on opiekę ci dał... więc też odpłać mu te trudy, gdy wiek go zmoże....
Wiadomość o rodzicach nie bardzo chłopca zajęła, nie cieszył się też szczególnie i z tego, że Piotr jest jego rzeczywistym dziadkiem. Cóż za różnica? wszak i dotychczas dziadkiem był... i zawsze dobrym jednakowo.
Pogawędziwszy jeszcze trochę, Piotr do odejścia się zabrał i prosił księdza, aby na jakie trzy dni Jasia od zajęć uwolnił.
— Dobrze, dobrze, — odrzekł kanonik, — nacieszcie się razem, niech sobie chłopak odpocznie...
We dwie godziny później, już Piotr z Jasiem płynęli po rzece.
Jasno świeciło słońce wiosenne, ptaszki uganiały się w powietrzu, pokrzykiwali oracze na woły.
Piotr spytał chłopca:
— Powiedz mi, mój Jasiu, czy ty się teraz boisz jak dawniej.
Chłopiec oczy opuścił.
— Ej, nie... — rzekł, — ale czasem bywa straszno.
— Czego?
— Albo ja wiem. Nie wiem sam — lękam się, ale nie zawsze. Przecież strachów na świecie niema...
— Nie ma, nie ma Jasiu, nawet sobie do głowy podobnego nic nie dopuszczaj, toć ty przecież, Bogu dziękować, chłopiec duży — i jesteś sobie już tak dobrze, jak na swoim chlebie.
— Nie bardzo na swoim, ale poczekawszy jeszcze z parę lat, to się będzie jakoś zarabiało. Eh! co tam, — dodał, — co ma być to będzie, tymczasem dobrze mi jest na świecie, nie mam czego narzekać. Miałem zmartwienie póki was nie było, ale skoroście przyśli szczęśliwie, to już mnie o nic teraz głowa nie boli...
Cały dzień Jaś z Piotrem przepędzili na wodzie. Ryb nałapali sporo i pod wieczór płynęli ku domowi. Jaś czółno popychał, a Piotr opowiadał o nieboszcze Anieli Szaraczkównie, o Budniku Pankracym, o swoich przygodach w podróży, o wsiach i miastach przez jakie przechodził, a już najwięcej o Częstochowie, która jak wiadomo taka jest, że żeby trzy lata o niej opowiadać, to jeszcze nie opowiedziałoby się wszystkiego.
Słońce zachodziło, ciepły wietrzyk wiosenny trącał listki wierzbiny, co nad brzegami rosła, marszczył powierzchnię wody... Dziad gawędził, a dzieciak słuchał — chwilami przestawał wiosłować, i wtedy czółenko płynęło samo powoli, niby owa gawęda, co się z głowy Piotrowej snuła i w słowach nieuczonych aż do głębi duszy chłopca trafiała.
Temu dziecku i starcowi temu było dobrze razem. Rozumieli się pomimo różnicy wieku i zawsze mieli o czem mówić.
Już się ściemniało, gdy z obfitym połowem do domostwa Stępora wrócili....






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.