Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologii wiejskiej (nowa serya)
Podtytuł Obrazki i szkice
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Biedna stara Pypciowa, stała się dla całej Biednowoli bohaterką chwili. Za życia nie wiele kto na nią zważał, po śmierci zaś była przedmiotem szczególnej troskliwości i pieczołowitości.
Kiedy już zawarła powieki na zawsze, kiedy skończyła życie i znaleźli ją skurczoną na garstce słomy w zięciowskiej obórce, wtenczas wszyscy bez wyjątku, i chłopi i baby i starzy i młodzi, zaczęli się nią zajmować, dopytywać, badać, czy nie cierpiała głodu, nie doznawała złego obejścia, czy jej jakiego ziela nie zadano...
Sołtys postawił wartę nad jej zwłokami, wójt miał zamiar całą rodzinę podejrzaną w kij związać, pani Domicella wystosowała raport... a mąż ze zmartwienia i żalu spił się tak, że utracił zupełnie przytomność i leżał bezwładny jak drewno.
Nie ma się co dziwić tym wymownym objawom sympatyi, budzącej się wówczas, gdy już się człowiekowi na nic nie przyda... Na całym świecie podobno tak się dzieje.
Na drugi dzień przyjechał urzędnik z powiatu, sędzia śledczy i doktór powiatowy z felczerem — poschodzili się strażnicy, wójt i sołtys.
Przeniesiono nieboszczkę do stodoły, pokrajano jak się należy, według wszelkich form. Doktór nie znalazł śladów gwałtownej śmierci, ani otrucia i zaopiniował że babina musiała umrzeć, ponieważ była już niemłoda, wypracowana, licho żywiona. Opisał to bardzo wymownie w protokóle, a sędzia kazał zwłoki pochować.
Familia Pypciów tryumfowała, a wójt podziwiał w duchu mądrość pani pisarki, która ostrzegła go tak rozumnie, żeby podejrzanych w kij nie wiązać i do kozy nie zamykać.
Miałżeby się teraz z pyszna!...
Aczkolwiek śledztwo oczyściło Pypciów z zarzutu i nie znaleziono żadnych poszlak przeciwko nim świadczących, jednak opinia wiejska stanowczo się przeciw nim oświadczała. Ludzie nie ukrywali swej ku nim niechęci i widocznie musieli się dość głośno odzywać, kiedy aż Joel postanowił wdać się w tę sprawę.
Sam przyszedł, wywołał Florka na dziedziniec i konferować z nim zaczął.
— Słuchaj-no Florek, panie Florek — ja tobie coś powiem...
— No?
— Jest duży interes. Ludzie po wsi o was nie pięknie gadają.
— Co mają zaś gadać?
— Według matki. Ja wiem, że to jest nieprawda. Bardzo dobrze wiem, ale... po co oni mają gadać?
— Ha! przecież nie mogę komu gęby zaszyć... gadają to niech gadają.
— Ty Florek, nie mów takie słowo. Ludzkie gadanie czasem bywa szkodliwe... a co się tyczy gęby — wiadomo że nie można jej zaszyć, ale jest inny sposób...
— Jaki?
— Dobry sposób. Zalać gębę, to nie będzie gadała.
— Zalać... hm... zalać, — mruczał Florek, — wiadomać to rzecz, że zalana gęba nie taka szkodząca jak sucha, ale....
— Już pan Florek swoim chłopskim rozumem potrzebuje szukać ale! Aj waj! co to jest, jaka wasza delikatność, jaka wasza głowa?! Tfy! mnie się zdaje, że gdyby we wsi nie było kawałek jednego żydka z głową, toby wszystkie gospodarze bardzo prędko zginęli, oni by nie wiedzieli która chałupa do kogo należy.
— Niech-no Joel nie gada. Może stare chłopy są głupie, ale my młodzi to ho! ho! My mamy rozum!
— Aj waj! jaki wy macie rozum! Ja sam to powiadam: stare chłopy są głupie, a młode z rozumem... chociaż ja Florkowi prawdę powiem, że ja wolę mieć ze starymi chłopami interesa...
— Wiadomo... juści stare łacniej dadzą się okpić. Nie to co my! hę?!
— Ja przyświadczam. Całkiem oni nie to co wy. Oni głupie, jak powiedzą słowo to dla mnie dość — od was, mądrych chłopów, od młodych chłopów, ja potrzebuję zawsze kawałek papieru.
— Bo myśmy mądre.
— Bądźcie sobie mądre — ale słuchajno Florek... przepraszam, słuchajno panie Florek, my mówili o tej gębie co ma być zalana, prawdziwie nawet o tych gębach, co potrzebują być zalane. Ja naumyślnie przyszedłem żeby Florkowi powiedzieć.
— Oj, co też Joel gada!? Cóż to? ja mam wziąść flaszkę i chodzić od chałupy do chałupy — po kolei każdą gębę zalewać. Albo ja chcę? Gadają to i gadają, niech sobie gadają! Do kryminału mnie za ich gadanie nie wsadzą. Toż ani ja, ani brat, ani siostra, ani siostry mąż matki nie zabili, a nawet i nie bili. Ot, powiedziało się czasem jakie złe słowo, to i co? Przy gospodarstwie trzeba krzyknąć, bo inaczej i ładu niema. A ojciec to mało na nas nakrzyczał, jak jeszcze na swojem był? a przecież porośliśmy na ludzi...
— Aj, mój panie Florku, ja to wiem, ja to wszystko wiem, ale zawsze lepiej, żeby oni nie gadali. Powiadają mądre ludzie tak: o kim dobrze mówią — temu dobrze, o kim źle mówią — temu już nie tak dobrze, a o kim wcale nie mówią — temu jest najlepiej. Przecież Florek, przepraszam bardzo, pan Florek, pan Florek jest kawaler...
— A juści.
— No, to pan Florek potrzebuje sobie ożenić.
— Ma się rozumieć, że potrzebuję.
— Spodziewam się, co jest wart gospodarz bez gospodyni? akurat tyle co bankocetel bez numeru. Niby jest rubel a nie rubel, niby pieniądz a nie pieniądz.
— Toć prawda.
— Pan Florek potrzebuje sobie ożenić i nie byle jak ożenić. Trzeba, żeby panna młoda miała choć kilka morgów gruntu.
— Mniej niż pięć, już najbiedniej pięć, nie wezmę, a skoroby miała dziesięć, albo i piętnaście to i owszem. Koniec końców, od pięciu nie odstąpię, żeby ona złota była sama i perłami nadziewana, to nie chcę.
— Ja wiem, a prócz tego pewnie pan Florek chce, żeby ona miała i krowę.
— Najbiedniej dwie... a po długim targu wziąłbym jedną krowę, a przy niej jałówczynę, albo byczka...
— Pewnie i pieniędzy pan Florek także żąda?
— Wiele to nie, ale zawdy choćby ze dwieście rubli muszą na stół położyć. Stare, dawne chłopy głupie byli, żenili się z dziewkami bez grosza, bez majątku — ale my już zmądrzeli, umiemy dobrze rachować!
— Prawda, ale dla czego pan Florek nie porachował tego, że jak o Florku będą ludzie gadali, jak na Florka będą posądzenia, to żadna bogata dziewka za Florka nie pójdzie, chyba taka dziadówka, co nie ma ani ojca, ani matki, ani fortuny, ani nawet kawałka chleba.
— Hm... albo ja wiem?
— Niechno pan Florek dobrze sobie w głowie rozważy, któraby to dziewka bogata chciała iść za takiego, na którego różne, nie w złą godzinę powiedzieć, posądzenia są? za takiego co o nim ludzie dużo gadają? Niech pan Florek sobie dobrze rozważy i mnie powie. Ja tymczasem zapalę sobie fajkę, poczekam.
Florek zerwał się z pieńka, na którym siedział.
— Co to rozważać — wiadomo że z takiego gadania może być przeszkoda. Ja mam upatrzoną dziewuchę w drugiej wsi.
— To jeszcze gorzej! w drugiej wsi, to już całkiem paskudnie. Jeszcze w Biednowoli, na miejscu, pół biedy, tu się wszyscy znają — ale w drugiej wsi!.. Dla czego Florek szuka sobie żony w drugiej wsi?
— Bo mi się tak podoba!
— Podoba się, ja wiem, ale najgorzej z tem gadaniem. Zanim ono do drugiej wsi dojdzie, — to dziesięć razy takie urośnie.
— To może być.
— Nietylko może być — ale tak jest. Tak naprawdę jest. Pamięta Florek temu dwa lata jak się sołtysowa jałówka przebiła na płocie, to w drugiej wsi gadali, że sołtys swoją żonę przebił nożem! No co o was mogą powiedzieć? Trzeba zalać gęby, bez żadnego gadania trzeba.
— A juści trzeba, — rzekł ponuro Florek.
— Poprosić ludzi po pogrzebie, postawić kilka garncy... niech sobie podpiją.
— Eh! — mruknął niechętnie Florek, — u was mój Joelu na wszystko jedna rada: aby wam tylko z parę garncy wódki utargować.
— No, no, — jak się podoba! Ja nie namawiam, ja nie każę, wolna wola słuchać, wolna nie słuchać. Co mnie do tego? Dużo mnie obchodzi, czy się Florek ożeni, czy nie ożeni! Czy będzie miał kobietę bogatą, czy dostanie taką żonę, co za cały majątek dostanie starą miotłę? Bądźcie zdrowi, mnie czas iść, na co ja mam tu siedzieć — po co? Kto mi da za to siedzenie trzy grosze?..
Joel rzekłszy to, ku odejściu się zabrał.
— Joel! — zawołał Florek.
— Ny?..
— Tak, czy siak... niech tam parę garncy będzie naszykowane.
— Do woli fundatorów, parę beczek nawet, — odpowiedział obojętnie żyd, i odszedł w swoją stronę.
Nie łatwo było sprosić do karczmy gromadę po pogrzebie starej Pypciowej, pomimo że „familija“ bardzo szczerze zapraszała. Był to pogrzeb nie taki jak wszystkie pogrzeby. Jakiś dziwny, opaczny. Nieboszczka pokrajana, opisana na wszystkie boki, dzieci nie płaczące, mąż jak na wpół głupi... Ksiądz słowo powiedział nad grobem, ale też nie takie jako zazwyczaj na pogrzebach mówi, bo więcej tam było o czwartem przykazaniu, o poszanowaniu rodziców, aniżeli o śmierci.
Ludzie wzdychali, spoglądali jedni na drugich, a kiedy Grzędzikowski grób zasypał, zaczęli się rozchodzić powarzeni i smutni...
Napróżno Florek zapraszał, jedni wymawiali się brakiem czasu, drudzy wcale nie odpowiadali. Sołtys odpowiedział jak zwykle:
— A mnie co?! ja swój grunt mam, pieniądze mam... dajcie mi święty pokój.
Niezawodnie byłaby stypa do skutku nie przyszła, gdyby nie Grzędzikowski.
On się wdał.
— Słuchajcie-no, na ten przykład, ludzie, — rzekł do idących obok niego chłopów, — tak nie można.
— Niby jak?
— Ano, skoro na ten przykład syn prosi, żebyście wstąpili na poczęstunek, to trzeba iść...
— Nie mamy ochoty.
— Nie żądniśmy jego poczęstunku.
— Wielka rzecz, — odezwał się Łomignat, — jak zechcemy to i sami możemy sobie poczęstunek zrobić. Może nie prawda, Onufry?
— Na jedno prawda — a na drugie nie.
— Ale!
— Czekajcie — zaraz wam to przetłomaczę, na ten przykład. Jeżeliby na ten przykład, Florek, w jakim innym czasie was prosił, wolno wam iść albo nie iść, według waszego pomiarkowania — ale skoro, oddawszy, na ten przykład, przysługę nieboszcze, prosi was którzyście byli obecni chrześcijańskim obyczajem — to tak jest, jakby nie on prosił sam, ale właśnie ta dusza zmarła, za którą mówiliście, na ten przykład „wieczny odpoczynek“ — a skoro dusza zmarła prosi... to się odmawiać, na ten przykład, nie godzi.
— Może i prawda, — rzekł Łomignat.
— Tak, tak i powiadam wam ludzie: nie bałamućcie jeno chodźcie, skoro was proszą.
— A no, kumie, możebyśmy i poszli?
— Chodźmy, chodźmy, — odezwało się kilku.
Po niejakim czasie ze dwudziestu chłopów i kilkanaście bab znalazło się w karczmie.
Florek rolę gospodarza odgrywał — nalewał wódkę, zachęcał do picia.
Stary Pypeć, zarośnięty jak dziad, obdarty, siedział przy stole, głowę na rękach oparł i płakał.
Grzędzikowski zbliżył się do niego.
— I czegóż wy, mój Wincenty, tak lamentujecie? — zapytał.
— Et, psia wełna... zmarło się oto kobiecie...
— Każdemu, mój Wincenty, na ten przykład się zemrze i lamentować nie ma czego. Wola Boska! Jej dziś, nam jutro — a wszyscy ludzie powinni być zawsze gotowi jakoby do drogi, na ten przykład. Napijcie się z nami.
— Piło się.
— Można jeszcze.
— Wiadomo że można... ale co się kobiecie zmarło, to zmarło...
— Niech spoczywa z Bogiem. Wstydźcie się tak płakać jak małe dziecko.
— Wiem ja dla czego płaczę.
— Za kobietą?
— E, niekoniecznie; zmarła to i zmarła — niech z Bogiem spoczywa.
— Ano — tedy o cóż?
— O co? Nikt do mnie nie przyjdzie, psia wełna, nikt nie powie po dobremu: słuchaj, Wincenty, naraję ci dziewuchę młodą, bogatą — żeń się.
— Oszalał dziad!
— Takie wdowieckie prawo — ale dla mnie... dla mnie jakoś nic nie ma na tym świecie...
— Nie frasujcie się Wincenty, — odezwał się Joel, — jeszcze i dla was znajdzie się fajn kobietka...
— Oj, — odezwała się jakaś kobieta, — chyba Joel Wincentemu jaką żydowicę nastręczy...
— Już ja wiem co jemu nastręczyć.
— Niedoczekanie twoje, psia wełna, — rzekł Pypeć, — niedoczekanie, żebyś ty, niedowiarku, gospodarzom sprawiedliwym żony miał raić. Ty swego pilnuj, psia wełna, żebyś za dużo wody nie dolewał i dubeltową kredką na szafie nie zapisywał i żebyś, psia wełna, nijakiego pieprzu, ani inszego ziela, albo wapna nie dosypywał... bo cię śmierć nagła, psia wełna, utłucze, że nie będziesz wiedział kiedy i jak...
Żyd splunął — obruszył się i byłby w każdym innym razie za drzwi starego wyrzucił, ale dziś musiał politykować. Dziś dla niego Pypeć miał znaczenie, jako pierwsza osoba na stypie.
— No, no, panie Wincenty, — rzekł łagodnie, — nie gniewajcie się. Nie chcecie żebym wam żonę raił, to nie będę. Czy ja was przyniewalam? Aj waj, jaką ja mam teraz okowitę! Jeszcze w naszej wsi takiej okowity nie było. Niech Grzędzikowski osądzi — on jest znawca! Ja wiem jaki to znawca! Sprobujcie-no panie Onufry.
Dziad namawiać się niedał. Łyknął haust potężny, splunął i ocierając twarz szorstkim rękawem kapoty, rzekł:
— Co prawda, to na ten przykład, prawda. Jest nasienie które wschodzi i jest insze niewschodzące, a ta wódka jest z nasienia wschodzącego, na ten przykład, ze żyta.
— O! macie recht, zaraz poznaliście że to z żyta! — zawołał Joel, — to znawca! ja sam myślałem, co ona z kartofli.
— Ale! z żyta, z żyta, wiadoma rzecz.
— Poczem tak Grzędzikowski miarkuje? — zapytał Florek.
— Ha, sposób mam. Wypiło się już trochę onej gorzaliny w życiu...
— Wieś by zalał... — odezwał się sołtys złośliwie.
— Pewnie, — odrzekł Grzędzikowski, — nawet i miasto głupiemi głowami brukowane — nietylko wieś.
— Widzi mi się, dziadu, — rzekł sołtys, — że wy sobie ze mnie pokpiwacie, pamiętajcie, że wasza rzecz dzwonów pilnować.
— Ma się wiedzieć na ten przykład... jeden dzwoni we dzwon Panu Bogu na chwałę, drugi dzwoni w blaszkę djabłu na pociechę.
— Już wy sobie za dużo pozwoleństwa dajecie.
— A tak... do żony po pozwoleństwo nie chodzę.
— Cichajcie, cichajcie, — odezwał się Jan Stępor, — dajcie spokój. Lepiej oto, skoro tu jesteśmy, o biedrzańskim lesie pogadać.
— Co tu gadać, — odrzekł Łomignat, — skorośmy podpisali biednowolskie gospodarze i skoro biedrzański dziedzic podpisał, godnie, sprawiedliwie, bez żadnej sprzeczki — to i skutek.
— Jeszcze niema papierów z komisyi.
— To i przyjdą.
— Lepiej żeby nie przychodziły, — odezwał się Florek.
— A to dla czego?
— Bo... boście... gospodarze nie tęgi interes zrobili.
— Niby jak? — zapytał Stępor.
— Ha, podług mego rozumu, za małoście wzięli. Skoro szlachcic, wiele się nie targowawszy, dał po cztery... to jakbyście go dobrze przydusili, to jak amen w pacierzu, byłby dał po ośm.
— Tak? a coby się jemu zostało?
— Hę! o to was głowa boli? o to macie frasunek?! Bajki, djabli by go nie wzięli; zawdy on będzie panem, z lasem, czy bez lasu.
— Mądry ty chcesz być mój Florku, — rzekł Stępor, — żebyś tylko kiedy nie przemądrował.
— Nie bójcie się — przy waszych rządach na wsi, nie bardzo tu można zmądrzeć.
— Gadaj-no po ludzku... co to znaczy: przy waszych rządach? jakież tu rządy we wsi są, mój Florku? Któż tu rządca według twego pomiarkowania?
— Ha! albo ich mało?
— Ale gdzie? kto?
— I wy rządca i insi też rządcami chcą być...
— Nie rządzę ja tu niczem i nie wiem gdzie ci drudzy rządziciele są.
— O Janie! co tu dużo gadać. Jak skoro we wsi jaka kwestya, albo potrzeba, albo co takiego, to sami starzy gospodarze gadają, sami radzą — a jak uradzą, to akurat tak jak z onym lasem...
— Sami starzy?
— A juści, sami swoim rozumem rządzą, a młodszych do głosu niedopuszczają. Powiadają: „tak padło i tak będzie“.
— Widzisz jakoś zełgał, — rzekł Stępor, — przecież ty młodszy od nas? Tak czy nie?
— No juścić że młodszy.
— I już ze trzy pacierze gadasz, a my starzy gospodarze siedzimy i słuchamy. Nikt ci gęby nie zamurował.
— Ja też jeszcze wszystkiego nie powiedziałem — choć niby to słuchacie.
— Ano, gadaj, gadaj. Powiedz wszystko co jeno wiesz. Obaczymy jaki z ciebie mądrala!
— Co nie mam gadać? Powiem. Myślicie, że się was boję? Po prawdzie to i czas już powiedzieć. Strasznie wy w swój rozum dufacie, starzy gospodarze i nami młodymi zanadto pomiatacie. Tymczasem my też swoje pomiarkowanie mamy i lepsze od waszego.
— Oho!
— A ma się wiedzieć, jako że dziś inszy czas jest i inszego obrotu trzeba w każdym interesie... a nie po dawnemu, po dziadowsku.
— Florek! — odezwał się stary Pypeć, który piąte przez dziesiąte zaledwie coś z tej perory rozumiał, — Florek, ty, psia wełna, nie doszczekuj za dużo...
— Et, siedzielibyście ociec cicho, skoro wam ciepło i skoro macie co w grzdykę lać. Nie wasza głowa na to, żebyście zmiarkowali co ja myślę.
— Ho! ho! — wtrącił Grzędzikowski, — a to ci, na ten przykład, jajko chce dziś mądrzejsze być od kury!
— Cichajcie, cichajcie, — rzekł Stępor, zapalając fajkę, skoroć się taki mędrzec między nami znalazł, to godzi się posłuchać. Dajcie mu się wygadać.
— Dobrze niech gada! niech gada! — zawołali chłopi.
Florek wychylił cały półkwaterek na kuraż.
— Ano, to powiem. Wszystkoście w garść zabrali. Wójt stary, sołtys stary, ławnicy w sądzie same grzyby... i co jest? po jakiemu jest? W gminie ładu żadnego, sołtysa możnaby ukraść i nie obudziłby się...
— A ty cyganie! — zawołał oburzony sołtys.
— Cichajcie! cichajcie! — rzekł Jan, — dać mu się wygadać — niech gada.
— A skoro przyjdzie do jakiego interesu, — ciągnął dalej Florek, — to zawdy musi być zmarnowany. Kto wam kazał brać po cztery morgi za serwitut, kiedy można było wziąść ośm, albo i dziesięć? Niedojdy oto jesteście i tylo. Żeby tak na nas młodych, to mybyśmy wiedzieli jak koło tego pochodzić.
— I jakżebyś chodził? — zapytał Jan.
— Naprzód: żadnej zgody! — a szkodę w lesie robiłbym codzień, chlastałbym jak we swojem, albo jeszcze i lepiej niżeli we swojem. Jednej nocy bym wywiózł chojaka, drugiej dęba, trzeciej dwa chojaki, ażby się dziedzicowi naprzykrzyło i dałby tyle morgów ilebyśmy tylko zażądali. A wy?! co wy... pójdziecie po to, żeby kłaniać się do ziemi i gnieść czapki w garści, a żaden z was nawet się ostro nie odezwie — gęby otworzyć nie potrafi. Ho! ho! jakby na mnie przyszło wiedziałbym ja co gadać, musiałby szlachcic dać to co chcę!
— A jakby niedał?
— Niechby sprobował. Miałby takie bobrowanie po lesie, żeby mu bokiem całe gospodarstwo wylazło.
— A cóż ty myślisz, że w lesie nie ma gajowych?
— Ho! wielka mi rzecz gajowy! Jak gajowy ma rozum to nocami po lesie nie chodzi, a jak głupi i miesza się w nieswoje rzeczy, to na niego też może sposób być.
— Jakiż to sposób?
— A kołkiem po łbie, albo i siekierą — i skutek.
— A sąd?
— Co sąd? trzeba tak robić żeby nikt nie widział, to nie ma się czego bać.
— A sumienie?
— Et, wy tam zawsze z sumieniem! a sami pewnie wolelibyście mieć ze cztery, albo i z pięć włók gruntu, niż kilkanaście morgów.
— Słuchaj-no Florek, — rzekł po namyśle Stępor, — prawdę powiedziałeś, że ty dobrą głowę masz... ale takich głów na świecie nie brak, dość ich po kryminałach siedzi.
— Ja nie siedziałem i siedzieć nie będę.
— Nie zarzekaj się, na ten przykład, Florciu, — odezwał się Grzędzikowski, — nie zarzekaj, jako że człowiek nie wie ani dnia, ani godziny. Może ci jeszcze przyjść na taki koniec, robaczku.
— Głupi stary! — krzyknął Florek.
— Bez obrazy Boskiej, na ten przykład, mogę ci dać dobrą radę: jeżeli starym nie chcesz być, tedy się za młodu, na ten przykład... powieś.
— Sami się powieście!
— No, no, — rzekł sołtys, — osobliwy teraz świat. Widzę, że ty Florku chciałbyś żeby nie głowa była do rady, tylko noga.
— On taki mądry, widzicie Józefie, — dorzucił Jan.
— Wiadomo... aż mu matka z tej mądrości zmarła, — rzekł Łomignat.
— Chodźmy ztąd, — odezwał się Stępor. — Skoro nam ten smyk dogaduje, niechże my tego nie słuchamy.
— Chodźmy! chodźmy! — odezwało się kilka głosów.
— Nie potrzebujemy znać jego poczęstunku!
— Niech sobie pije sam!
Florek chciał się tłómaczyć i usprawiedliwiać — ale nie słuchano go. Karczma w jednej chwili opustoszała, nawet Grzędzikowski, który miał wielką ochotę zostać, poszedł jednak za gromadą.
— Ny, co panie Florek? — zapytał Joel.
— A niech ich marności ogarną!
— No, no... Ja nie wiem, czy teraz który zechce Florkowi córkę za żonę dać... To będzie trudny interes do zrobienia. Pfe! Florek chciał im gęby zalać — a swojej nie potrafił dobrze zamknąć. Co to za polityka jest?! Pfe!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.