Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologii wiejskiej (nowa serya)
Podtytuł Obrazki i szkice
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Cicho toczy się woda w onej rzeczułce, co na skraju Biednowoli pod samą prawie wsią przepływa i przez łąki się wijąc, gdzieś w oddali, w ścianie ciemnego boru ginie.
Cicho płyną wody rzeczułki i nie całują już kwiatków nadbrzeżnych, bo ich nie ma; tylko sitowie pożółkłe trącają, zeschłe, poczerniałe liście na falach swoich unoszą.
Jesień już późna.
Bydlę nie ma co uszczypnąć na pastwisku i wypędzane bywa więcej dla ruchu niż dla pożywienia, konia na łące nie ujrzy, tylko niewybredne chłopskie owieczki, kołtuniaste i kudłate, mogą jeszcze coś znaleźć na ugorach i rżyskach.
Pusto dokoła i cicho. Po drodze wozy nie turkoczą, bo błoto gęste wszelki ruch tamuje, na polach pieśni nie słychać, bo już nawet i babie lato dawno z wiatrami uciekło — ani bociana, ani jaskółki, ani ptaszków śpiewających nie ujrzysz. Pusto, głucho... wszystko odleciało gdzieś, uciekło, za dziesiąte góry, za siódme morza, tam gdzie lepiej, cieplej, weselej...
Wróble tylko i wrony tuliły się koło zabudowań, a nad polami w powietrzu ważyły się chyżolotne jastrzębie, upatrując kuropatw, lub choćby tylko marnej myszy, na ciężkie czasy...
Wielkie sokory przydrożne ogołocone z liści gałązkami szumiały, gruszki dzikie na miedzach jeżyły się kolcami, a rosochate, dziurawe wierzby nad wodami wyglądały niby kościotrupy. Tylko bór sosnowy, zawsze młody, zawsze zielony, pysznił się igiełkami swemi.
W polu cisza wielka była, bo się już ludzie oborali, obsiali i robota wszelka ustała, tylko w stodołach rozlegał się łoskot cepów, młócono na gwałt — bo żydzi za pszenicą a żytem jak oparzeni latali, a o owies domagali się tak, jakby lada dzień wielkie wojska miały nadejść.
W stodołach rozlegał się łoskot cepów, ale w kuźni u Kusztyckiego huk był większy jeszcze. Od rana do nocy tłukły ciężkie młoty w kowadła, a z rozpalonego żelaza iskry niby z ognistych pieców leciały. Kusztycki choć sprawny majster i można powiedzieć pierwszy na okolicę robotnik, rady sobie dać nie mógł, więc też aż o trzy mile drogi, z miasteczka czeladnika sprowadził, i we dwóch tłukli jak na urząd.
Jak Biednowola Biednowolą nigdy jeszcze tyle roboty, w kuźni nie było. Wszyscy gospodarze wozy kuli jak na wielką drogę, ten i ów kazał siekierę nastalać — a wszystko według owego lasu, co go mieli za serwitut dostać i co już na niego wzięli zadatek od Jankla.
Kusztycki ogromne pieniądze zbijał.
— No, panie majster, — mówił do niego Łomignat Maciej, — jak skoro teraz nie wyleziecie z żydowskich pazurów, to już chyba nie wyleziecie nigdy.
— Ha, może przy pomocy Boskiej wylezę, — odrzekł kowal, nie odrywając się wcale od roboty, bo już taką naturę majsterską miał, że jak co zaczął to z ręki nie wypuścił póki nie skończył, — możeć wylezę.
— Byłem ci i ja u nich w garści, — mówił dalej chłop — ale mnie poczciwy nasz ławnik Dmuchała z onej niewoli wyprowadził.
— Kto?
— Dmuchała.
— Ten z Ogrodzina! co ma okulary na nosie?
— Ten sam, mój panie Kusztycki, ten sam, niech mu Bóg miłosierny na dzieciach i na wnukach wynagrodzi.
— Et, co wy powiadacie Macieju, toć Dmuchała znany na całą okolicę kutwa i skąpiec.
— Ale!
— Powiadam wam, że ma węża w kieszeni, dokumentnie mogę to powiedzieć.
— To źle, panie Kusztycki, powiadacie. Dmuchała człowiek dobry i miłosierny jest. Mnie z ciężkiej biedy wydźwignął, żeby nie on tobym pewnie dziś chodził po wsi biedny i sponiewierany, jakoby nasz Pypeć Wincenty.
— Może to być, że dla was Dmuchała dobry, dla kogo inszego nie.
— No?
— Choćby i ze mną nie bardzo po dobremu wyszedł. Kazał sobie wóz nowy okuć. Zrobiłem porządnie, jak się należy, jak powinien być gospodarski wóz okuty, na moc. Tymczasem, jak do zapłaty przyszło... ani rusz — małom się z nim nie pobił.
— Nie chciał wam zapłacić?
— Chcieć to on chciał, ale targował się o każdy grosz gorzej niż żyd — aż mi obrzydło gadanie z nim i przekomarzanie się.
— Ale skutek pewnie taki był że zapłacił?
— Juści zapłacił.
— A widzicie, że się targował, nie dziwota, bo nie lubi on grosza napróżno wyrzucać, ale że nie ukrzywdził was to też pewno. Wiecie, panie Kusztycki, co ludzie po wsiach mówią.
— A cóż?
— No, stary sędzia nie chce już dłużej sędzią być. Powiada że czasu nie ma, że mu już owe sądy bardzo ciężą na głowie i chce się zrzec.
— Ha! jak chce, to jego wola...
— Wiadomo, że jego wola. Przymusu na to nie ma. Ludzie zaś po wsiach powiadają, że jak skoro co do czego przyjdzie, że wypadnie nowego sędziego wybierać, to wszyscy będą krzyczeli za Dmuchałą.
— Ho! ho! bardzo spanoszeje on na takim urzędzie, nie zechce z ludźmi gadać.
— Dla czego? albo to jemu pierwszyzna sprawy sądzić? Przecież on ławnik, a ile razy sędzia zasłabnie, to on właśnie cały sąd prowadzi.
— No — i jak wam się zdaje, wybraliby go?
— Mnie się widzi, że wszyscy będą krzyczeli jak jeden chłop za nim, nietylko z naszej gminy, ale i z drugich. Nie ma co gadać, on sprawiedliwy człowiek, krzywdy niczyjej nie pragnący... A zaś skoroby Dmuchała sędzią został, to na ławnika jedni chcą Balcera... a drudzy znów za Stęporem Janem.
— To Jan będzie takim sposobem.
— Według czego sobie pan Kusztycki tak miarkuje?
— Według Balcera profesyi, który jest rzemieślnik dobry.
— Oj pewnie że dobry. Takiego młynarza jak on daleko szukać.
— Widzicie tedy że moja prawda, bo skoro on dobry młynarz, to już mu pierwsza rzecz w głowie młyn. Balcer na ławnikowski honor nie złakomi się, bo co mu potem? Będzie wolał sam pytlować, niż słuchać jak baby przed sądem językami pytlują. Ma swoje obrachowanie. Stęporowi co innego, on gospodarz bogaty, zawsze prędzej może czas znaleźć i chociażby dwa razy na tydzień do sądu chodził, to go nie zuboży.
Łomignat chciał coś odpowiedzieć, lecz w tejże chwili rozległy się poważne dźwięki dzwonu.
— Co to? — zapytał kowal, — na co dzwonią?
— Nie wiem — toć nie święto, i nie na południe. Chyba kto umarł.
— Nie było słychać, żeby kto chory był w Biednowoli.
— Może z innej wsi.
— Może. Wieczny odpoczynek racz dać Panie, jemu, czy jej. Mrą teraz ludzie na urząd.
— Prawda, że jakoś mrą... w Biedrzanach w zeszłym tygodniu chłop umarł. Stary już był, to prawda, sam nie pamiętał ile miał lat... ale trzymał się jeszcze dobrze.
— Joel leci ze wsi, — rzekł Kusztycki, spoglądając na drogę. — Spytamy go, on pewnikiem wie co się stało.
— Joel! Hej Joel! — zawołał Łomignat, — niech-no Joel tu przyjdzie.
— Po co?
— Ano, ze wsi idziecie, coś się tam stało podobno.
— Co się miało stać? — odezwał się żyd niechętnie.
— Komu to dzwonią?
— Ja się na tem nie znam. Dzwonią to dzwonią. Czy ja się was pytam na co u nas trąbią w bóżnicy? To nie wasz interes, a tamto nie mój interes. Nie ma sobie czem głowy zawracać!
— Jakości Joel nie bardzo dziś rozmowny, — rzekł Kusztycki, — musiała go zła mucha ukąsić.
— Niech moich wrogów wąż ukąsi, — odpowiedział żyd. Ja nie mogę być rozmowny, bo pytacie mnie o takie interesa, co wcale nie są moje interesa. Idźcie do starego Grzędzikowskiego, niech on wam powie.
— Et, Joel nie rozumie o co my pytamy. Zdawało nam się że ktoś umarł we wsi, i myśleliśmy że Joel wie kto.
— Ny — wiem.
— Któż umarł?
— Oj waj, kto miał umrzeć? Całkiem nie wielka osoba. Dziura w niebie nie zrobi się od tego.
— Ale kto?
— Ny kto? Stara Pypciowa sobie umarła.
— Toć wczoraj ją widziałem na własne oczy, — rzekł Łomignat, — szła przez wieś!
— Co w tem osobliwego?! Póki żyła to szła o swojej mocy, skoro nie żyje to nie chodzi o swojej mocy. To bardzo prosty interes jest.
— Chyba nagle umarła.
— Albo ja wiem? Co wy mnie pytacie? Czy wy sędzia? Ja nie rozumiem. Zkąd ja mam wiedzieć, czy ona umarła nagle, czy nie nagle? Ja pilnuję karczmy, pilnuję swoich interesów, ale nie starych bab. Co mi do tego?
— O! nie wolno się pytać, czy co? Musi Joel boi się czegoś.
— Tfy! co wy gadacie, kogo ja się potrzebuję bać? wcale nikogo. Czy stara Pypciowa była moja żona, czy siostra? Umarła to umarła, mnie nawet nie potrzeba o tem wiedzieć. Ja mam dosyć na głowie i bez Pypciowej; ja mam jednego Pypcia dosyć...
— O pewnie, — rzekł Kusztycki, — jak Joel wyciągnął z chłopa co tylko było można wyciągnąć, to teraz Joelowi starego Pypcia dosyć. Prawda? Nie ma już Pypeć za co pić, to dla was nic nie wart.
— On nigdy nie był dla mnie co wart!... nie przepił tak dużo jak myślicie, bo nie miał co przepić, a choćby i przepił, to co mnie do tego: nie przepije on, to przepije drugi, dziesiąty. Czy wy myślicie sobie, że ja patrzę na osobę? wcale nie; ja tylko patrzę na pieniądze. Nawet, powiem wam prawdę, że jak tylko czasem przez miłosierdzie na osobę spojrzę, to już mam duże straty.
— Straty! — zawołał Kusztycki, — a to ciekawość naprawdę na czem wy możecie mieć straty? Cały świat traci, a szynkarz zawsze zarabia. Do niego każdy przyjdzie.
— Oj, oj, każdy! co to za gadanie każdy! Żeby wszyscy do karczmy przychodzili, wszyscy pili, no, to jeszcze byłoby pół biedy, ale tak cały interes śmiechu wart, nie opłaci się siedzieć.
— To dla czego Joel siedzi?
— Siedzę, bo chociaż kawałek dachu nad głową jest, a z ogrodu trochę kartofli dla dzieci.
— Ho! ho! a Pypeć dobrze u was ze sto rubli przepił w ostatnim czasie, sam Pypeć.
— Dajcie mi pokój z waszym Pypciem! ja mu już tydzień czasu kredytuję, a skoro chcę od niego roboty, to nie mam nic! Jemu się wcale niechce robić, onby tylko pił i pił, a jak się już dobrze napije toby leżał i spał. Ja nie mam żadnej pociechy z niego. To cały gałgan jest!
— Widzicie, teraz to gałgan, a jak miał za co pić to nie był gałgan.
— Niech go djabli wezmą, — rzekł Joel spluwając.
— Słuchajcie-no, panie Joel, — odezwał się Łomignat — ta kobieta z głowy mi wyjść nie może, toć ją wczoraj na własne oczy widziałem chodzącą.
— Ny — ja was dziś chodzącego widzę, a jutro... kto może zaręczyć co będzie jutro?
— W mocy Boga wszystko, ale zawszeć mi to bardzo dziwno...
— Skoro wam dziwno, to idźcie na wieś, pytajcie się ludzi, dowiadujcie się. Kto wam przeszkadza? Tylko mnie nie zawracajcie tem głowy. Dajcie mi pokój. Bądźcie zdrowi — ja idę do domu.
Po odejściu Joela, Kusztycki na Łomignata spojrzał i rzekł:
— Juści wy macie racyę Macieju, ta kobieta chyba swoją śmiercią nie umarła, to nie sposób.
— Nikogo ja nie posądzam, — odpowiedział chłop, — ale mi dziwno, że dziwno, to dziwno. Jakże! wczoraj, mówię wam, sam ją widziałem. Nie przyglądałem się bardzo, bo cóż mi tam! idzie sobie babina to i idzie. Nawet dość prędko szła i zdaje mi się że coś niosła, ale nie pamiętam co.
— Dziwno, doprawdy dziwno....
— Dowiemy się od ludzi, jakby co złego było to się nie ukryje. Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy. Kobiecina od dzieci nic dobrego nie miała. Toć przecie po sąsiedzku wiadomo. Dawniej, skoro sobie sama gospodynią była, to owszem pochlebiali jej, dogadzali, ale później jak na dziecinną łaskę poszła, to już na nią niebogę, jak na burą sukę.
— Słyszałem ja to coś...
— Mnie mówiła moja kobieta, a wiadomo że baby to między sobą zawsze poufałość mają, mówiła moja, że nieboszczka aż płakała przed nią na swój los. Powiada, zanic mnie dzieci nie mają, jestem u nich oto jak popychadło. A to niech matka tu idą, a to niech matka to zrobią — a żadne nie zapytało czy aby matka nie głodna? czy kawałka chleba nie łaknie? Po drugie, też mówiła, że według Wincentego zmartwienie wielkie ma... i prawdziwie, sami wiecie że miała.
— I nie małe.
— Spodziewać się!... od onego podziału, jak skoro tylko powrócili do domu, zaraz do niego coś złego przystąpiło. Do chałupy mało kiedy przychodził, jakby sromając się tego, że ze statecznego gospodarza tak oto nie wiadomo na co się wykierował. Widać gruntu mu było żal, a jeszcze jak przyszło do onego lasu, do czterech morgów, do których żadnego prawa już nie miał, tak sobie to przypuścił do serca, że zaczął pić na urząd, z karczmy prawie że nie wychodził, obdarł się jak dziad, skołtuniał, zarósł na gębie, aż patrzeć żal. Widać i z tego nieboszczka zmartwienie miała duże... i może ono jej się do śmierci przyczyniło.
— Mnie się widzi że i pożywienia dobrego przy dzieciach nie miała... ale patrzcie-no, oto i Pypeć się wlecze od karczmy, musiał mu Joel powiedzieć.
— Nie bardzo mu jakoś pilno.
— Ale, jakże pospieszy, kiedy ledwie idzie, taki pijany.
— Chodźcie do kuźni Macieju, — rzekł kowal, — przymkniemy trochę drzwi.
— Zimno wam?
— Nie — ale patrzeć nie chcę na Wincentego, bo mi żal, zmarnował się nieborak na szczęt.
— Jak Biednowola Biednowolą, jeszcze takiego zatraceńca w niej nie było i chyba nie będzie.
— Ha! sam tego chciał, ja mu radziłem po dobremu, po ludzku, ale co to pomoże! Sprawiedliwie ludzie powiadają, jak Pan Bóg chce kogo ukarać to mu rozum odbierze. Nie ma już dla niego żadnego poratowania, zginie kiedy marnie w rowie przy drodze, albo u swego kochanego Joelka pod ławą.
— Źle, źle, mój panie Kusztycki, źle się dzieje!
— Wyjrzyjcie-no, czy przeszedł już Wincenty?
Łomignat przez uchylone drzwi wyjrzał i rzekł:
— Juścić powlókł się jak nie na swoich nogach ku wsi.
— No, niech sobie idzie z Bogiem, a my bierzmy się do roboty, trzeba z waszym wozem skutek zrobić, bo jeszcze dużo innych jest, to do reperacyi, to do całkowitego okucia z nowości. Trzeba się okrutnie zwijać, żeby wydążyć...
— Ano, skoro tak powiadacie, bierzmy się.
Stuknęły młoty, sypały się iskry, miech sapał, a pod wieczór wóz Łomignata gotów już był, choćby do najcięższej drogi. Kusztycki, który lubił elegancko robotę wykończyć, każdą sztukę okucia jeszcze na gorąco, zanim zastygła, smarował, nie żałując kosztu, szewcką smołą, która rozpuszczona na gorącem żelazie błyszczała jak lakier. Kiedy już wszystko było gotowe, Łomignat sięgnął do kalety, a Kusztycki wydobył kredę z kieszeni i na drzwiach kuźni rachunek wypisywał.
Nie ma co mówić, pisał sprawiedliwie: ile wyszło walcówki, ile kratówki, ile szynowego żelaza, ile na tradynki, ryfki, mutry, śruby — wszystko jak się należy po majstersku, że funta nie dodał, funta nie ujął. Prócz tego policzył sobie za węgiel i za swoją robotę, jako że przecież człowiek nie pracuje ani dla zabawy, ani dla honoru, tylko według tego żeby kawałek chleba miał... jak się patrzy.
Skoro to wszystko Kusztycki obliczył, zrobił się, ma się rozumieć rachunek spory. Łomignat, jak to jest w chłopskim obyczaju, bo wiadomo że każdy chłop ma węża w kieszeni, za łeb się złapał.
— Oj, oj, oj, majsterku! panie Kusztycki! — wołał, — a toć siódmą skórę ze mnie zedrzeć chcecie!
Kusztycki brwi namarszczył.
— Dużo wam?
— Oj, juści co dużo, to dużo... woza bym się wolał wyrzec.
— Może źle okuty?
— Co ma być źle, okuty toć on okuty, sprawiedliwie, porządnie, na urząd, bo wiadomo że jak Kusztycki co zrobi to i choćby w samej Warszawie majstry tak nie potrafią, ale co drogo, to drogo...
— Co dobrego zawdy drogo...
— Opuście co, mój panie Kusztycki, mój kochany, już ja wam w dubelt odsłużę.
— Nic. U mnie jedno słowo. Nie dwa, ani pięć, tylko jedno. Skoro chcieliście się targować i przekomarzać, to trza było do miasta wóz zaprowadzić; niechby wam żyd okuł.
— Kiedy wasze kucie lepsze.
— To płaćcie.
— Panie Kusztycki! majsterku, dyć nawet i pieniędzy kole siebie nie mam.
— To bajki, mój Macieju, sprawiedliwemu gospodarzowi można poczekać. Ile macie tyle mi dacie, a resztę po jarmarku, abyście mi dycht, akuratnie zapłacili.
Długo jeszcze Łomignat targował się z kowalem, nareszcie stuknęli się po rękach i zrobili zgodę, jako na uczciwych gospodarzy przystoi.
Ściemniało się....
Kusztycki czeladnikowi kazał kuźnię zamknąć i na kolacyę iść, a sam z Łomignatem udał się na wieś.
Przed chałupą niegdy Pypcia, w której teraz dzieci rządziły, stała gromadka ludzi. Grzędzikowski między niemi rej wodził.
— Jako, na ten przykład, — mówił, — nic nie będzie przez pomiarkowania i miary, przyszedłem oto z łokciem przymierzyć jaki nieboszcze dołek wykopać... Maleńki dołek, jako, na ten przykład, dla kurczęcia... trumienka krótka, na ten przykład... widać babinę skurczyło, na ten przykład, po śmierci.
— Co wy tam pleciecie! — zawołał Florek, syn nieboszczki, — byli małe za żywota, są małe i po śmierci.
— Głupiś ty, na ten przykład, Florciu, żebyś tyle praktyki miał co ja, tobyś nie plótł trzy po trzy...
— Ale!
— Mówię ci żeś głupi, mój braciszku. Trzeba ci oto wiedzieć, czego swoim rozumem nie pomiarkujesz, że śmierć bywa, na ten przykład, trojaka.
— Et, gadacie! jaka ci tam trojaka śmierć!?
— Jakbyś, na ten przykład, wiedział. Nie wsadziłeś ty niedorostku tyle korcy kartofli w ziemię, ile ja nieboszczyków na poświęcanem miejscu zakopałem — i to wiadoma rzecz jest o onej trojakości...
— Gadajcież Onufry, — odezwała się jakaś babina z gromady, — toć, Bogu dziękować, stara jestem, wnuki odchowałam, a jeszcze o onej trojakości nie zdarzyło się mi słyszeć.
Onufry w boki się podparł, tabaki zażył, i wielkim głosem tak przemówił:
— Słuchajcie ludzie, żebyście byli wiedzące. Jest trzy śmierci, na ten przykład. Jedna tedy ciągnąca, że choć za żywota maleńki człowiek był, to się po śmierci wydłuży, wyciągnie, a prawie wypięknieje, że zda się jakoby urósł — i na obliczności pogodny się stał — i to jest śmierć sprawiedliwa, na ten przykład z woli Boskiej; jako ze starości oto, albo z jakiej choroby nawiedzenia, że człowiek przytomnie na ten przykład, przy Sakramentach Świętych, końca swego oczekuje — i umiera...
— Oh! — westchnęła babina, — zawdy Onufry jak co powiadają to nabożnie, że się człowiekowi grzesznemu na płacz zbiera. Daj nam Boże miłosierny taką śmierć ciągnącą.
— Amen, — odpowiedział Onufry, i dalej perorę swoją ciągnął. — Insza zasię śmierć, — mówił, — będzie pęczniejąca, że człowiek umarły zgrubieje niepomiernie i stanie się rozdęty jako bania, która takowa śmierć, na ten przykład, bywa z kary Bożej, dla tych co byli opiłe i obżarte i porażone bez to są nagle, o czem się śpiewa, na ten przykład, w suplikacyjach: od nagłej i niespodziewanej śmierci. Ona śmierć pęczniejąca nie chodzi jako prosta śmierć i nie szuka człowieka w chałupie, ale oto zaskakuje go, czy na rozstajnych drogach, czy w rowie, czy choćby, na to mówiący, w karczmie, że nie wie dnia ani godziny ten, na którego dopust Boży schodzi. Paskudna śmierć, na ten przykład...
Ludzie zbili się w gromadkę i słuchali opowiadania dziada z trwogą. Kusztycki i Łomignat również słuchali.
Ten ostatni odezwał się:
— Straszne powiadacie rzeczy, mój Onufry... bardzo straszne.
— Nie na tem skutek, moi ludzie, bo oprócz tych dwóch śmierci, o których wam oto powiadałem, jest i trzecia: kuląca, na ten przykład. Ta zaś skoro na człowieka przyjdzie, to go precz pokuli i pokurczy, że z wielkiego stanie się mały i jakby połamany... a nie przychodzi takowa śmierć z czego innego, tylko na ten przykład, z ludzkiej niegodziwości najczęściej; ze złego ziela zadania, z uroku paskudnego, albo z głodem na ten przykład przymorzenia. Takową oto śmierć, moi kochani ludzie, zesłał Bóg miłosierny nieboszcze, Panie odpuść jej grzechy, Magdalenie, po mężu Pypciowej...
Między ludźmi szmer się zaczął robić — Florek, który przemówienia Grzędzikowskiego słuchał, zaczerwienił się z gniewu i krzyknął:
— Ej Onufry, nie bądźcie wy bardzo mądrzy i nie plećcie oto trzy po trzy, bo możecie dostać po łbie czem twardem i przesadzone będziecie przez płot... tak, że gnatów wszystkich nie pozbieracie!
— Nie odgaduj-no, na ten przykład, nie odgaduj! Skoro dobrzy ludzie chcieli o śmierci powiedzenie usłyszyć, to usłyszeli — a ty przeciwko starszemu, na ten przykład, nie szczekaj.
— Ja wam zaraz szczeknę!.. — zawołał chłopak, przyskakując do dziada, ale ludzie go odepchnęli, że aż się zatoczył.
— Cicho, cicho! — zawołał Kusztycki, — sołtys idzie.
Przez tłum przepychał się Józef Gwizdał, sołtys biednowolski, a za nim dwaj chłopi z wielkiemi pałkami w rękach.
— Ustąpcie się, które tu jesteście! — zawołał sołtys, — ustąpcie, bo ja tu nie z ciekawości, jeno z potrzeby.
— Kogo wam trzeba? — zapytała Nastka, córka Pypcia.
— Twojej matki, — odrzekł.
— A dyć matka już nie żyją, nie dostaniecie od niej nic, choćbyście nawet dziesięć egzekucyi chcieli robić.
Sołtys nie zważał na to co Nastka mówi, zapytał tylko:
— Gdzie nieboszczka?
— Co wam do niej? Pacierz chcecie zmówić, to mówcie.
— Pacierz pacierzem, jako że za umarłych zawdy się modlić należy — a wy chłopcy chodźta. Jako jesteście wartowniki, więc będziecie stali przy zmarłej i pilnowali, żeby leżała jak leży i żeby jej nikt nie ruszał, dopóki inszego przykazania nie będzie. Rozumiecie?
— Toć... rozumiemy... żeby nikt nie ruszał, ani synowie, ani córka.
— A wam co do córki i co wam do matki! — wołała zaperzona Nastka. — Chrześcijańskiego pogrzebu nie chcecie dopuścić, jeno stawiacie warty, jak nad wisielcem, albo topielcem jakim? Żeby nad wami kiedy wartę postawili!
— Cichaj Nastka, cichaj, — mówił sołtys powoli, — i z gębą nie wyjeżdżaj jak ze ślepą kobyłą na jarmark... bo pójdziesz kozę doić, jak niepyszna.
— Co wy tu za naczelnik, żebyście porządnym kobietom kozami odgrażali? Ja taka gospodyni na swoich śmieciach, jak wy na swoich, a jak będziecie się rozpanoszali, to wam przepowiem kosiorem, albo łopatą, jak ludzi szanować!
— Odstąp... pókim dobry. Mnie ani do ciebie, ani do nieboszczki, nic, ja jestem sobie obsiedziały, gospodarstwo swoje mam, pieniądze mam... a że takie stoi prawo...
— Jakie prawo?!
— Takie, że skoro kto nagle umrze, to trzeba wartę koło niego postawić i wójtowi dać znać. Ja tego prawa nie robiłem, ale skoro jestem sołtys, to wartę stawiam i na tem skutek.
— Matka nie umarli nagle, chorowali ze trzy niedziele.
— Nieprawda, bo widziałem ją wczoraj chodzącą, na swoje własne oczy widziałem.
— Prawdę sołtys powiada, — odezwał się Łomignat, — chodziła wczoraj; ludzie widzieli, mogą świadczyć.
— O! — zawołała Nastka, — pewnie! Może jeszcze powiecie, że ja ją zabiłam, co?
— Czegom nie widział swojemi oczami, tego nie powiadam.
— Ale pomyślenie macie.
— Co mi do tego... od pomyślenia są sędzie, niech sobie pomyślają na kogo chcą... jak pomyślą na ciebie, a każą cię do kozy wsadzić — to cię wsadzę, do powiatu odesłać — dam wartowników i odeszlę — zresztą nie mam tu tymczasem nic do roboty...
— O! Jezu miłosierny! — zaczęła zawodzić Nastka, — teraz wszyscy na nas! Jeszcze nas za zbójców podadzą. A czy to my źli byli dla nieboszczki? czy nie dogadzaliśmy jej? nie podchlebiali, co sama chciała jeść to jadła, co chciała pić to piła...
W tej chwili wyszedł z chałupy stary Pypeć. Oczy miał jak błędne, zataczał się.
Usłyszawszy ostatnie słowa córki, podniósł rękę do góry, ruszał przez chwilę ustami i rzekł:
— Ty Nastka, psia wełna, łżesz — ona nic nie piła!
Rozepchnął ludzi łokciami i powoli powlókł się ku karczmie.....
Kusztycki, Łomignat i Grzędzikowski poszli razem.
— Cóż wy na to, Onufry? — zapytał Łomignat dziada.
— Albo ja wiem.
— Ale, jak wam się widzi, podług waszego pomiarkowania?
— Hm... Złość ludzka, na ten przykład, jako wam wiadomo, wielka jest — zasie znów i człowiek mizerny, a bardziej jeszcze baba... też, na ten przykład, jako naczynie kruche... tedy... na ten przykład....
— I cóż tedy? — zapytał złośliwie Kusztycki.
— Tedy nic innego, na ten przykład, tylko: albo nieboszczkę dzieci zamorzyły — albo tak oto zmarła bez kruchość — swoją śmiercią.
— No, toście prawdziwie mądrze powiedzieli!
— Ha, powiedziałem, na ten przykład, prawdę; bo albo jedno, albo drugie — trzeciego w tem być nie może.
Po wsi snuły się gromadki ludzi, kobiety zatrzymywały się przed chałupami, koło studzien, i nie było innej rozmowy, tylko o nieboszcze, o sołtysie, wartownikach, o dzieciach złych, o sędziach i doktorach, co pewnikiem do Biednowoli zjadą i biedną Pypciową na drobne kawałeczki pokrają.
Już i wieczór zapadł i ściemniło się całkiem, a gawędy nie ustawały, bo juści taki wypadek na wsi to niepowszednia rzecz. W pamięci najstarszych mieszkańców Biednowoli nie ma, żeby się taka zła przygoda we wsi kiedy stać miała.
Sołtys Józef Gwizdał wybrał się do wójta. Nie lubił go, urzędu i honorów mu zazdrościł i sam wójtem chciał być, ale politykował, obojętnego udawał.
Chałupa wójta była na zewnątrz porządniejsza od innych, a w środku także niczego urządzona. Był w niej piec kaflowy, obrazów świętych moc, a nawet kanapka wyplatana i stolik okrągły, czerwoną serwetą okryty.
Już się wójt do snu zabierał, gdy sołtys do chałupy wszedł.
— Niech będzie pochwalony, — rzekł w progu.
— Na wieki. Witajcie Józefie, siadajcie!
— Nie czasowy ja — i nie na siedzenie tu przyszedłem, jeno po interesie, jako w urzędzie.
— A co się stało? przygoda jaka? nieszczęście?
— Nie wiecie? a toć wy przecie wójt... wasza powinność wiedzieć wszystko co się w gminie dzieje, a wy oto nie wiecie co w dziesiątej chałupie słychać... ale co mi do tego? ja swoje zrobiłem.
— Ej Józefie, toć wiecie chyba że i wójt wszystko wiedzący nie jest — jak co obaczy, lub co usłyszy to wie — a jak nie, to nie... Dziś jeździłem do lasu, dopiero co powróciłem, to i zkąd mam wiedzieć?
— Pypciowa stara pomarła.
— A, toć wiem, chłopak mi powiadał. Umarła, to umarła — toć i my wszyscy pomrzemy, mój Józefie... cóż w tem za osobliwość?
— Wójt z was bo wójt, wójtowską głowę macie — a ja zaś podług mego pomiarkowania wykalkulowałem sobie, że to jest osobliwość i postawiłem przy nieboszcze wartę, jako wam o tem powiadam — a teraz bądźcie zdrowi i róbcie dalej co chcecie. Mnie więcej do tego nic... a co mi tam? swoje zrobiłem i dość, a zresztą ja swojego patrzę, gospodarstwo mam, pieniądze mam...
— Czekajcie-no Józefie, — rzekł zaniepokojony wójt, — czekajcie, co wy za posądzenie macie? Powiedzcie-no.
— Ha, co ja za posądzenie mam mieć? Zmarła nagle i tylo, gadają że ją dzieci głodem zamorzyły i tylo... postawiłem tedy wartę i tylo...
— Muszę ja się duchem odziać i iść do pisarza.
Sołtys się ironicznie rozśmiał.
— Ma się rozumieć, — rzekł, — ma się rozumieć, zawdy co dwie głowiny, choć i ladajakie, to dwie... Bądźcie zdrowi.
Wójt włożył sukmanę, podpasał się szerokim rzemieniem i poszedł szybko do kancelaryi.
Drzwi były zamknięte, w oknach ciemno, musiał mocno kołatać. Nareszcie z otwartego lufcika wychyliła się głowa i piskliwy głos zapytał:
— Co to jest? Pożar, czy rozbój, czy koniec świata? kto się tak dobija!
— To ja — wójt. Niechno pani pisarka duchem pana Kobzikowskiego obudzi, bo je pilny interes.
— Możecie jutro przyjść, nie budzić ludzi po nocy. Doprawdy zwaryować można w tej kochanej Biednowoli, ani jednego wolnego momentu, ani chwili odetchnienia...
— To też niech pani jeno swego męża obudzi — a sama niech sobie pani wypoczywa, choćby do południa.
— Jakżeż go obudzę nieszczęśliwa, kiedy wyjechał.
— O! to niedobrze. Daleko pojechał, nie wie pani?
— Do miasta, powinien już był od trzech godzin wrócić... tymczasem dotąd go niema. Bóg wie gdzie i z kim się zabałamucił... gamajda. Co tak pilnego macie wójcie?
— Widzi pani, jest chwestya.
— No, no... jaka kwestya?
— Pypciowej się zmarło.
— Wiem.
— Sołtys się sam rozrządził, wartowników postawił, powiada że nagła śmierć, że posądzenie mają.
— Czemuż mi wójt odrazu tego nie mówił?
— Chciałem się z pani mężem poradzić, co robić.
— Boże kochany! z moim mężem! Także znaleźliście człowieka do rady!
— A jakżeż będzie? do kogo mam iść?
— Niby to nie wiecie, że ta cała wasza gmina na mojej głowie, że żeby nie ja, to wójt nie wychodziłby z kozy... a mój gamajda byłby od świętej pamięci bez posady.
— Dyć wiadomo, że pani pisarka ma edukacyją.
— Zaczekajcież przed kancelaryą. Ogarnę się trochę, bo jestem w negliżu.
— Toć mnie do pani alkierza nie trzeba, jeno do kancelaryi.
— Czekajcież — światło zapalę i otworzę wam.
Niezadługo zakopcona lampka rozproszyła ciemności kancelaryi, klucz zgrzytnął we drzwiach i pani Domicela w żółtej bluzie, z głową owiniętą kraciastą chusteczką, wpuściła wójta do stancyi.
— Siadajcież — ja tymczasem napiszę raport.
— Ha! skoro pani mówi że trza laportu, to niech pani pisze. Ja niby mógłbym i sam... ale głowy nie mam i nie naskrobałbym do rana...
— Eh, co wy tam potraficie, mój wójcie!
— Zwyczajnie jako chłop...
— I mój mąż nie lepszy. Pisze prędko to prawda, ale sensu w tem niewiele. Raport trzeba wysłać choćby zaraz, żeby raniuteczko był w powiecie. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— Święta prawda... a wie pani pisarka, co jabym se jeszcze miarkował?
— No?
— A to, widzi pani pisarka, skoro ludzie powiadają o trucicielstwie, to może wypadałoby zebrać ze dwudziestu chłopów z postronkami, pójść na wieś i het, precz wszystkich Pypciowych familijantów w kij powiązać i zamknąć ich oto do kozy...
— Nie, nie można.
— Niby według czego?
— Miałabym dużo zachodu; najprzód, że w kozie trzymam teraz kaczki i w nocy nie mogłabym ich przepędzać — a po drugie, że nie ma racyi aresztować Pypciów. Wierzcie mi, ja prawo dobrze znam.
— Skoro są sielmy, truciciele i morderce...
— Któż wam powiedział że są...
— Ludzie posądzają.
— Ludzie! cóż tam ludzie? To nie jest dowód...
— Zawdy, widzi pani, dymu bez ognia niema.
— Oj wójcie! wójcie! w coby się ta wasza gmina obróciła, gdyby mnie tutaj nie było? Robilibyście głupstwa jedne po drugich, skandal za skandalem...
— Nie rozumiem ja co pani pisarka powiada, jaki tam skandal? Pierwszy raz słyszę takie paskudne przezwisko...
— Wytłómaczę wam. Pypciów młodych, ani córki, ani zięcia nieboszczki nie możecie aresztować, ani wiązać.
— A jak się co wykryje — a oni zaś, na to mówiący, uciekną... to kto będzie za nich odpowiadał? Czy to pani nie wiadomo co to jest wójtem być, to już najmarniejszy los. Spali się chałupa — ciągną wójta, utopi się kto — wójta, woda z rzeki wyleje, też wójta — tak że człowiek sam nie wie co zkąd na niego spadnie.
Pani Domicella uśmiechnęła się.
— Eh, mój wójcie, — rzekła, — nie taki djabeł straszny jak go malują, tylko trzeba rozum mieć i wiedzieć jak sobie radzić.
— Dyć niby ja to na swoją chłopską potrzebę rozum mam, zaorzę i zasieję porządnie, koło konia, czy koło bydlęcia chodzić potrafię, ale jak przyjdzie do owych różnakich laportów a kodeksów i różnych różności, to mi się zaraz wszystko we łbie zmąci, że prawdziwie nie mogę pomiarkować co robić... choćby oto i dziś z tą nieboszczką Pypciową.
— Raport już macie gotów, podpiszcie tylko i zaraz poślijcie, nie uważając że noc, żeby jutro rano w powiecie był.
— A z Pypciami?
— Dajcie im pokój i idźcie spać. Nie uciekną przecież od gospodarstwa i od dzieci. Niech tam sędzia się z nimi rozprawia, a wy wójcie się w to nie mieszajcie, bo będą się na was potem mścili. Chałupę wam podpalą, albo jeszcze gorszą jaką krzywdę wyrządzą. Szczególniej Florek... mnie się zdaje, że on mógłby zabić człowieka... i to by mu nic a nic nie znaczyło...
— Sprawiedliwie pani pisarka powiada... juści Florek gałgan pierwszej próby i z oczów mu dobrze nie patrzy. Niech ich tam psi zjedzą z całą familiją! Posłucham się pani pisarki, jako że mi po dobroci radzi.
— Ja wam zawsze dobrze radzę i prawdę powiedziawszy, nie kto inny tylko ja jestem cała wasza opieka. Teraz podpiszcie raport.
— Ano dobrze, jeno niechno pani pisarka przeczyta co w nim stoi.
— Stoi mój wójcie tak: że, zważywszy iż Pypciowa wczoraj po wsi chodziła, zważywszy że była zdrowa — zważywszy że umarła — zważywszy że śmierć była nagła — zważywszy że po wsi rozmaicie ludzie gadają, kazaliście sołtysowi postawić wartę.
— To je nieprawda. Ja jemu nic nie przykazywał, tylko on swoim rozumem się porządził.
— Wójcie, wójcie! — rzekła z wymówką pani Domicella, — więc jakże: sołtys zarządził, a wójt siedział za piecem?
— W lesie byłem.
— Wstydźcie się! Coby naczelnik pomyślał o was? Zawsze trzeba dać poznać po sobie że się czemś jest, dla tego też napisałam, żeście nakazali sołtysowi pod najsurowszą odpowiedzialnością.
— Ale nie!
— Powinniście byli nakazać i dla tego tak napisałam. Niech naczelnik wie, że w Biednowoli wójt nie malowany, ale prawdziwy wójt... jak się należy...
— I łgarz!
— To trudno, w polityce trzeba czasem skłamać. Nie mówcie już nic, tylko podpisujcie.
— A cóż tam o Pypciowej familii stoi?
— Nic nie stoi, na cóż?
— Ja myślałem, że skoro ludzie różne posądki mają, to trzeba było napisać co, na kogo i jak.
— Nie potrzeba — podpisujcie i zaraz trzeba posłać.
— Ha, skoro pani tak powiada...
— A naturalnie że powiadam, inaczej przecież być nie może. Nie znacie się na rzeczy.
— Eh, niech pani pisarka nie gada, że się nie znam, bo właśnie znawca jestem, i za dzisiejszy laport to święcie przyniósłbym pani pisarce porządnego koguta, jeno mnie przed moją kobietą wstyd...
— A cóż waszej kobiecie do tego?
— Juścić śmiałaby się ze mnie, że jako, chociaż niby wójt jestem, a przecie w kancelaryi muszę rebochy dawać.
— Chłopski rozum... — rzekła pani Domicella, wzruszywszy ramionami, — skąpstwo, szkaradne skąpstwo i więcej nic. A może wy myślicie, że ja dbam o waszego koguta?! Trzymajcie go sobie... Jeżeli co zrobiłam, to z dobrego serca. Podpisujcie raport i idźcie — mnie się chce spać. Co się tyczy koguta, dla was to może majątek... dla mnie nie. Mogę poprzestać na kluskach, nie potrzebuję kur zjadać, chociaż jestem cierpiąca i doktorzy mi to zalecają.
— No, ja ta znów nie jestem taki... jak dać... mogę i dać.
— Nie potrzeba. Wiem jaki z was kutwa.
— Ja kutwa?!
— Cała wieś o tem gada. Jesteście człowiek porządny, gospodarz dobry, wreszcie wójt, ale przytem sknera i liczykrupa jakiego świat nie widział.
— Co mnie pani pisarka dyfamuje?! Ja też mam swój ambit, w moim rodzie liczykrupów nie było.
— Nie znam ja waszego rodu. Niedawno tu jestem.
— Może pani pisarka nie zna, ale cała Biednowola zna, jako nasz ród tu siedzi Bóg wie od jakich czasów i wszystko w nim chłopy szczere byli.
— Zapewne... zapewne.
— A jeno; tak pani pisarka gada, jakby wiary moim słowom nie chciała dać, a ja pokażę swoją sztukę i jutro skoro świt, nietylko koguta, ale i kurkę pani pisarce przyniosę, żeby pani pisarka wiedziała jako nie jestem liczykrupa. Tera laport podpiszą, niech jeno pani pokaże w którem miejscu.
— Ot tu, u spodu.
Wójt zasiadł przy stole i, sapiąc, z trudnością podpisał swoje nazwisko. Pani Domicella włożyła papier w kopertę, zaadresowała zamaszyście i oddając wójtowi, rzekła:
— Poślijcież to zaraz, albo raniuteczko do dnia, i idźcie spać.
— Dobranoc pani pisarce. Niech będzie pochwalony.
— Na wieki... ale wiecie co, żebyście się sami nie fatygowali, to ja jutro przyślę swoją dziewczynę po przyobiecane kury. Nie wypada jakoś, żebyście wy wójt, mieli po wsi drób roznosić.
— Juści prawda. Pani pisarka ma zawdy swoje polityczne racyje.
— Ma się rozumieć... bez tego cóżbym znaczyła na świecie?!
Wójt poszedł do domu, pani Domicella została sami w kancelaryi. Ponieważ nie mogła spać, więc dla zabicia czasu zaczęła czytać księgę cyrkularzy — ta jednak lektura prędko jej się sprzykrzyła, wzięła więc natomiast „Tajemnice dworu Madryckiego“ i pochłaniała je karta za kartą, po raz dwudziesty zapewne, stwierdzając tę niezaprzeczoną prawdę, że co prawdziwie piękne i wzniosłe, to się nigdy nie sprzykrzy.
Gdy nadjechał małżonek, przyjęła go obojętnie i z pewną wyniosłością.
— Ja duszko byłem... — zaczął się usprawiedliwiać.
— Nie potrzebuję wiedzieć gdzie pan byłeś. Wystarcza mi pewność, że ja nigdy nie opuszczam domu. Żyję tu, jak zakonnica w klasztorze, pilnuję porządku w gminie, staram się o kawałek chleba...
— Moja duszko...
— Nie jestem wcale twoją duszką i nie pragnę tego zaszczytu. Wielki mi honor być duszą takiego gamajdy!
— Ale...
— Daj pokój. Jeżeli jesteś głodny, to w szafie znajdziesz co do zjedzenia, chociaż jestem aż nadto pewna, że jadłeś już różne smakołyki.
— Jak cię kocham Domciu...
— Nie wierzę i niepotrzebuję słuchać. Idę spać. Jutro raniutko poślij dziewczynę na wieś, żeby, przyniosła koguta i kurę.
— Zrobiłaś jaki interes?
— Ja zawsze dbam o dom...
— Do kógóż mam posłać?
— Do wójta.
— Co? do kogo?!
— Tak, tak, gamajdo, do wójta. Ha! ha! ty od najgłupszej baby ze wsi nie potrafisz dwóch motków lnu wydobyć — a mnie sam wójt musi dawać podarunki. Dobranoc panu.
Rzekłszy to, pani Domicella wyszła, pozostawiając samego Kobzikowskiego w kancelaryi. Ten spojrzał za odchodzącą i rzekł z westchnieniem:
— Genialna kobieta! słowo honoru genialna... Od swego własnego wójta łapówkę dostać potrafi!... Genialna kobieta!... szkoda tylko że taka nieprzystępna i zagniewana zawsze. Słusznie mi ludzie radzili, żebym się z arystokratką nie żenił....






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.