Z antropologii wiejskiej (nowa serya)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z antropologii wiejskiej (nowa serya)
Podtytuł Obrazki i szkice
Data wyd. 1890
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przed kuźnią Kusztyckiego zjawił się Balcer. Kowal spojrzał na niego z ukosa.
— Ho! ho! — rzekł, — pan Balcer! osobliwość! rzadki gość...
— Rzadki aber dobry, — odpowiedział młynarz. — Jak da roboty to duży roboty, a jak zaplaci to dobrze zaplaci! Ja bardzo lubić pan Kusztycki, bo pan Kusztycki dobry majster i ja ja aber nie zly majster, my dwa dobry majster... ha! ha!
— Ale! Balcer lepszy majster, bo sobie majątek zmajstrował, a ja kuję oto, kuję i jakoś nie mogę nic wykuć. Może, może na święty Michał z żydowskich kieszeni wylezę...
— Śmial z tego pan Kusztycki! Święty Michal nie tak daleko, będzie nowe zboże do mielenia, a nowe wozy do kucia... a skoro pan Kusztycki będzie od żydów wylazil, to do pana Kusztyckiego kufer sam pieniądz będzie wlazil... Ha! ha!.. śmial pan Kusztycki. My powinni dziś trochę maly pohulanka zrobić...
— A to niby z jakiej okazyi?
— Tak sobie, bez żadny okazya. My dwa majstry! Balcer bialy majster, pan Kusztycki czarny majster, aber dwa dobry przyjaciela. Chodźmy na maly pohulanka!
Kusztycki wpatrzył się w niemca bystremi oczami...
— Ho! ho! — rzekł, — nie jest to bez przyczyny. Pan Balcer musiał dziś albo co dobrego zjeść, albo pieniądze znaleść, albo też co dobrego wypić?
— Znalazl co dobrego! to prawda jest. Słuchaj pan Kusztycki, — rzekł zniżając głos, — ja was chcial jutro zabrać w drogę.
— A to po co?
— Trzeba zobaczyć na miejscu, duży robota jest. Ja wziąść ten duży mlyn, nie wiatrak, aber wodny mlyn w Wólce. Stara grat, aber my zrobić z niego nowy cacko. Pan Kusztycki będzie mial najmniej za sto rubli robota! ha!
— Dobrze, dobrze, dziękuję — ale na cóż panu Balcerowi drugi młyn? alboż to mało macie roboty przy wiatraku po całych dniach i nocach?
— No ja... to prawda, aber ja chcę wydać ten mój głupi Róźka, za Frytz...
— Za młynarczyka waszego?
— Jak on będzie mial młyn, to nie będzie już mój mlynarczyk, aber wlasny mlynarz i Róźki mąż.
— To prawda.
— Tak. No pan Kusztycki, nie balamucić. Chodźmy na maly pohulanka, na noc ja kazać zaprzęgać para szkapy, weźmiemy Frytz i pojedziemy do Wólka. Zobaczymy co tam potrzeba, pan Kusztycki brać miara na żelaztwo, a my z Frytzem nowe koła na warsztat — za dwa miesiąc będzie taka mlyn jak amerykańska. Chodźmy.
— Dobrze, — rzekł Kusztycki, odpasał fartuch i poszedł z Balcerem do karczmy...
Tam zastali Joela i jego teścia Mendla, który włócząc się za różnemi interesami po okolicy, wstąpił do Biednowoli na popas...
Zobaczywszy Balcera, Mendel skrzywił się i spojrzał na niego niechętnie.
— Dzień dobry, panie Mendel, — rzekł młynarz.
— Niech on będzie dobry...
— Cóż to Mendel taki dziś zły? — zapytał Kusztycki, — czy wam się jaka zła przygoda stała?
— Ja się Kusztyckiego nie pytam dla czego Kusztycki jest czarny jak cygan? bo wiem że Kusztycki jest kowal, a po co się mnie Kusztycki pyta dla czego ja jestem zły, kiedy Kusztycki wie że ja jestem kupiec. Co to za pytanie? kiedy wiadomo, że kowal czarny od sadzy, a kupiec zły od zmartwienia...
— A mlynarz aber bialy od mąka... — wtrącił Balcer.
— Ja wiem, oj, ja wiem, że pan Balcer chciałby być dwa razy bielszy od mąki! Pan Balcer chciałby zaarendować wszystkie młyny na całym świecie, ażeby nikt nie był młynarz — tylko jeden Balcer. Powiadają że żydy chciwe, mnie się zdaje, że niemiecki naród jest jeszcze chciwszy... jeszcze pazerniejszy, wszystko chciałby zabrać... zjeść sam. Ja nie wiem, po co wy tu przyjeżdżacie od waszego Berlina, chleb ludziom odbierać.
— Aber po co wy tu przyjechali — od wasz Palestina? Po co was tyle jest?
— Mój panie Balcer, — odrzekł Mendel, — wasz Bismark jest mądry człowiek, on ma głowę — ale wy proste niemcy, zwyczajni kartoflarze, wcale nie jesteście Bismarki. Nie znacie się nawet na bardzo prostych interesach... Wy pytacie, po co my żydy przyszli z Palestyny? Ha! ha! toż nawet mały bachur wie, że nie ma na świecie kraju, żeby w nim żydów nie było. Pan Bóg tak dał. Bez żydów nie było nic i nie będzie nic — a bez niemców wszystko może być.
Balcer zaczerwienił się.
— Aber, — rzekł, — ten młyn co w Wólce, to będzie dobry bez żydów.
— Niech się pan Balcer tak bardzo nie cieszy, bo jeszcze niewiadomo czy jest z czego, czy nie ma z czego?
— Będziemy zobaczyli...
— Oj, oj! Mir werden zeen, mir werden kiken. Rożne się na świecie przytrafunki przytrafiają.
— Naprzykład? — zapytał Kusztycki, — dla czego Balcerowi ma się przytrafunek jaki zdarzyć?
— Jak kto źle robi, to nie może się za to spodziewać od Pana Boga nagrody... a Balcer bardzo nie pięknie zrobił z tym młynem w Wólce... Balcer ukrzywdził biednego człowieka, z żoną, z dziećmi, z zięciami, z wnukami, z całą gromadą.
— Cóż to za człowiek? — zapytał Kusztycki.
— Czy wam nie wiadomo? Berek Pistolet, mój szwagier. On siedział w Wólce we młynie sześć lat, on byłby na siódmy rok został, on się starał, on pracował, żeby na kawałek chleba zarobić...
— Mnie się zdaje, panie Mendlu, — wtrącił kowal, — że Berek więcej wódki w tym młynie przeszynkował, aniżeli mąki...
— Oj waj! Wódki? co to jest wódki!? Dlaczego on nie miał szynkować wódki? Czy wam kto dziwuje się, że jesteście kowal? czy każe wam robić zegarek, albo szklankę? Pfe! dalibóg pfe! Ten Berek żył sobie spokojnie, miał co jeść, z dzieciami, z zięciami, z wnuczkami. Siedział sześć lat we młynie, byłby został na drugie sześć lat, już nawet chciał zadatek do dworu nieść, — tymczasem znalazł się pan Balcer, aj waj! cały wielki młynarz! Mało jemu swojego wiatraka, mało jemu swoich tysiąców, on potrzebował jeszcze Berkowego młyna!
— Aber co Mendel chce? Czy to mnie nie wolno kupić mlyna — jak mi się będzie podobal! to aber glupstwo jest. Ja waszego Berka nie podchodzil, arendy jemu nie lapal, ja kupil mlyn, placil dobra pieniądz mlyn i moja jest.
— Nie trzeba się tak bardzo cieszyć, bywa czasem wypadek. Młyn może woda zabrać... ogień spalić.
— Na woda grobla jest, na spalić jest fajerkasa.
— No, no...
— Ej panie Mendlu, — odezwał się Kusztycki, — juściż wam nie potrzeba przekomarzać się. Balcer kupił sobie młyn, bo widać tak mu według pomiarkowania jego wypadało — a waszego Berka licho przez to nie porwie. Znajdzie on sobie sposób do życia, bo żydzisko obrotny i pieniędzy podobno trochę ma.
— Rachowaliście?
— Nie rachowałem, ale ludzie wiedzą. Zresztą który to żyd pieniędzy niema.
Mendel splunął ze złości, nałożył fajkę, wziął z komina węgielek, zapalił ją i zatknąwszy ręce za pas, zaczął chodzić po karczmie.
Kusztycki z Balcerem raczyli się tymczasem, przerywając libacyę wybuchami śmiechu.
Mendel nachodziwszy się dość po izbie, usiadł przy stole i z Joelem rozmawiać zaczął półgłosem.
Musieli coś o niemcach mówić, gdyż młynarz zaczerwienił się po same uszy i zerwał się z ławy.
— Pan majster! — zawołał na Kusztyckiego, — te galgany żydy na nas gadają... ja rozumiem. Trzeba im aber dobry pytlowanie zrobić.
Kusztycki nie dał się o to długo prosić, zwłaszcza że popędliwy był z natury. Zawinął rękawy, plunął w garść i stanął w tak groźnej pozycyi, że Joel natychmiast uciekł do drugiej stancyi, a Mendel przezornie cofnął się za kratkę okalającą stół z wódkami.
Widząc że niemiec, cięty dobrze, gotów jest zrobić awanturę, i że kowal także od tego nie jest, Mendel usiłował załagodzić sprawę...
— To pfe! panowie majstrowie, to bardzo nieporządnie jest... robić awanturę, nie spodziewałem się na was wcale.
— To czego dogadujesz?
— Czy to nie wolno gadać? czy nie wolno żartować? Fe! dalibóg — żyd od tego jest żeby gadał, ale panowie takie fabrykanty! takie majstry!.. Aj waj! jeden kowal, drugi młynarz, a oba chcą być rozbójniki! nie spodziewałem się tego. Zkąd taka złość? dla czego? Ja wam co powiem. Pan Balcer zrobił dobry interes, a zdaje mi się, że i pan Kusztycki też. No — to trzeba się napić. Ja będę fundował, ja postawię co, tylko nie kłóćmy się — po co się mamy kłócić? Niech będzie zgoda. Siojn?
— Ja nie chcial Mendlowy sznaps... ja mam aber swoja.
— Jaki pan Balcer zawzięty. Niedość że Berka z młyna wypędził — jeszcze sobie gniewa...
— Bo Mendel gadal co niepotrzebna jest. Mendel gadal na nas... a my gdzie przyjdziemy to robimy budowanie, wy robicie niszczenie, pustka robicie.
— Czekaj-no pan...
— Nie mam czas. Chodźmy panie Kusztycki — czas nam jechać...
— Żeby wam ręce i nogi pokręciło!.. — mruknął Mendel.
Gdy Balcer z Kusztyckim wyszli, Joel głowę z alkierza wychylił, a widząc że niebezpieczeństwo minęło, wszedł do stancyi.
— Aj! rebe Mendel, — rzekł do swego teścia, — jeszcze się wszystko serce we mnie trzęsie od tych zbójów. To gałgany są... chamy, grubiany... całkiem paskudni ludzie! Ja wam się dziwię rebe Mendel, że wy ryzykowaliście swoje zdrowie i pozostali z tymi zbójami. Oni wam mogli, broń Boże, krzywdę zrobić.
Mendel westchnął.
— Mój kochany Joel, — odrzekł, — ty jesteś z przeproszeniem twojego honoru głupi. Dopiero jak ci broda posiwieje, nabierzesz doświadczenia i dowiesz się że taki cham co krzyczy i co się do bicia porywa (oby go djabli żywcem porwali) nie jest jeszcze najgorszy gatunek chama.
— A gdzie wy widzicie gorszy?
— Czekaj — ja tobie wytłomaczę. Ty jesteś mój zięć, ty powinieneś być mądry i moich wnuczków masz uczyć rozumu (niech się w zdrowiu chowają), więc ja potrzebuję otworzyć ci głowę i rozczyścić twój mózg, ażebyś wiedział to co dziś żyd na wsi potrzebuje wiedzieć, jeżeli chce jeść kawałek chleba ze swoją żoną i dziećmi. Ty mnie słuchaj, Joel.
— Ja was zawsze słucham, rebe Mendel, bo wy jesteście człowiek rozumny i bogacz i macie wielką praktykę w handlu, obyście go jeszcze sto dwadzieścia lat prowadzili.
— Więc słuchaj i uważaj. Dawniej było na wsi całkiem dobrze. Nie wielki trzeba było mieć rozum i nie wielkie pieniądze, żeby się majątku prędko dorobić. Chłop krzyczał jak cham, pił jak dwa chamy, a płacił jak pięć chamów — a żydek siedział sobie spokojnie, robił kredą na szafie rachunki i po trochu zbierał pieniądze. Aj, Joel! Joel, ty już nie będziesz widział takich pieniędzy, jakie dawniej wiejskie żydy po karczmach zbierali, to były pieniądze! to majątki były! Teraz czas się psuje, robi się brzydki, paskudny. Żeby nasze wrogi jeszcze gorszy mieli. Teraz chłopy zrobili się mądrzejsze, do karczmy mało przychodzą, sami chcą rachować i jeszcze grymaszą, a to im wódka za gorzka, a to za słaba! (żeby oni słabość dostali!) — sami nie wiedzą czego chcą. Joel! ja tobie powiadam, że świat się psuje...
— To jest prawda, rebe Mendel, to wielka prawda. Teraz chłopy takie mądre, że jak któremu potrzeba parę garncy wódki na chrzciny albo na wesele (żeby oni z djabłem wesele mieli), to sobie sprowadza z gorzelni! Słyszeliście żeby chłop sprowadzał wódkę z gorzelni, a gdzie my jesteśmy? od czego my jesteśmy?
— Joel! ja tobie powiedziałem już, że się świat psuje, a teraz słuchaj dalej, jaki będzie gang moich myśli. Całkiem prosty! nie będzie w nim żadnego zakrzywienia. Dawniej, kiedy jeszcze na świecie był porządek, i wszystko jak się należy, żyd siedział sobie w karczmie spokojnie i sami chłopi szli do karczmy. Dziś, kiedy wszystko jest na wywrót i cały kot chodzi naprzód ogonem zamiast głową, chłopi siedzą, a żydek musi się kręcić (oby naszych wrogów kołtun pokręcił!). Chłop nie idzie do karczmy, a chociaż przychodzi to już nie z takim impetem jak dawniej. Wypije trochę i zaraz zabiera się w swoją stronę. Co to jest? Przy takiej głupiej procedurze, trzeba żeby karczma do chłopa chodziła. Ty się nie śmiej Joel, ja ci prawdę powiadam, żebym tak szczęśliwy rok miał! Jeżeli chcesz mieć pieniądze, a dla czego nie miałbyś chcieć — to chodź po wsi i twoja żona niech chodzi i twoje dzieci gdy podrosną niech także po wsi chodzą. Jak masz duszę w sobie, tak powinieneś mieć ciągle flaszkę przy sobie. Ty ich częstuj, ty od nich nie bierz pieniędzy, nie żądaj — bierz towar. Wszystko bierz, jajko, kurę, len, konopie, nawet stare gałgany. Nie ma na świecie takiej szmaty, takiego wióra, śmiecia nawet coby nie miał wartości. Wszystko można sprzedać i wszystko przehandlować. Ty zajrzyj do chłopa do chałupy, do stodoły, do obory, ty wiedz o wszystkiem co on ma, ty miarkuj czego on potrzebuje, ty wiedz za co chłop babę bije, albo baba chłopa, ty wymierz każde chłopskie gardło. Jeżeli chłop lubi wlać w swój gardziel (żeby jemu tam smoły naleli!) kwaterkę, to ty go przyzwyczaj żeby lubił wlać półkwarty, później kwartę. Jeżeli baba nie umie pić, to ją nauczyć, jeżeli który chłop jest wyprzysięgnięty od wódki, ty miej dla niego arak, albo wino... wiesz jakie wino?
— Za co ja nie mam wiedzieć?
— Spodziewam się, że nie potrzebuję cię uczyć jak masz przyprawiać wódkę wapnem, tabaką, tureckim pieprzem. Twój dziadek (niech ma wieczny raj) i twój ojciec (niech długo żyje) oba byli godni szynkarze i nabożni ludzie. Przy nich ty powinieneś się był nauczyć.
— Ny — albo ja nie umiem? Umiem, mój tate na taki interes to jest cały aptekarz!
— I ja tak myślę, ale powiadam ci, że jeżeli chcesz żyć, to nie siedź w karczmie, i nie czekaj na tych kilku pijaków, którzy codzień przychodzą. Taki zawsze trafi do karczmy — ty się o niego nie kłopocz, szukaj takiego co nie chodzi... ucz go, pokaż mu drogę. Trzymaj piwo bawarskie, to jest dobry interes, chłopi zaczynają teraz piwo pić. Nie żałuj poczęstować którego kawałkiem śledzia, żeby miał większą chęć do picia... i pamiętaj że taki chłop co przysięgał że wódki pić nie będzie, nie wyprzysięgał się od piwa. Dolewaj do piwa okowity, to będzie jeszcze lepiej szło. Ty obrabiaj chłopów, a twoja żona niech prowadzi handle z babami... twoje dzieci (oby się zdrowo chowały!) niech handlują z chłopskiemi dziećmi, niech też mają swoją praktykę.
— Rebe Mendel... wy bardzo dobre słowo powiadacie; ja już sam o tem myślałem; ja waszej rady posłucham. Ja jutro raniutko puszczę moją żonę po wsi między baby. Wy dobrze powiadacie, rebe Mendel.
— Ja ci jeszcze wszystkiego nie powiedziałem...
— Jakto? co wy jeszcze możecie o tym interesie powiedzieć?
— Ha! ha! to coś słyszał, to jest dopiero początek.
— Ja wiem że wy macie złotą głowę (obyście mieli długie życie).
— Joel! ja potrzebuję znaleść tobie wspólnika.
— Na co mnie wspólnik? — ja sam nie robię dobrego geszeftu!
— Ze wspólnikiem będziesz robił lepsze.
— Ale gdzie ja go mam podziać? Tu przy karczmie jedna izba jest i ciasna, sami wiecie jak ciasna.
— Kto ci powiedział, że wspólnik potrzebuje z tobą w karczmie siedzieć?
— A gdzie?
— Na drugim końcu wsi niech siedzi, u chłopa w chałupie i niech utrzymuje potajemny szynk. Ty niby nic nie wiesz...
— Jak to nie wiem? Rebe Mendel, z przeproszeniem waszego honoru, ja nie rozumiem, w co wy każecie mnie włazić? Ja mam karczmę, ta karczma wcale nie tęgo idzie, ja jestem sam, wy chcecie wsadzić do wsi długiego żyda, wy chcecie zrobić drugi szynk. Co z tego będzie? Za co ja mam się z kim dzielić?
— Spodziewałem się po tobie lepszego rozumu, ale skoro go nie masz, to bądź przynajmniej cierpliwy. Czekaj aż ci głowę otworzę.
— Ja czekam.
— Ty niby nic nie wiesz — tymczasem przychodzi chłop powiada ci, że tamten żyd wódkę sprzedaje. Ty krzyczysz, robisz gwałt, przeklinasz wszystkiemi słabościami (oby się na naszych wrogów obróciło), robisz z nim awanturę, grozisz że będziesz skarżył, denuncyował. Ty jego przeklinasz, on ciebie przeklina, a interes macie do współki. Nie szkodzi, jeżeli spotkawszy się na ulicy zrobicie między sobą wojnę. Nie szkodzi jeżeli ty jemu albo on tobie podrze kapotę, albo oberwie kawałek pejsa. We współce to czasem potrzebne. Ty się z nim pobij, twoja żona niech pobije jego żonę, a zawsze na ulicy, przy świadkach, skarżcie się do sądu.
— Za co ja mam sobie życie zatruć?
— Cicho ty bądź, ja ciebie proszę. Wy się kłóćcie, wy się przeklinajcie, a baby będą latały z językami do ciebie i do tamtego, będą miały o czem gadać, a przy dużem gadaniu będą też piły. Ty u siebie dawaj wódkę słabą, a tamten niech daje mocną. Chłopy zaraz się zwiedzą i z samej ciekawości polecą do tamtego. Ty niby się bardzo zmartwisz, kupisz fałszywe miarki...
Joel uśmiechnął się.
— No, no, jak masz to jeszcze lepiej... będziesz dawał fałszowane miary i spuścisz cenę. Chłopy znowu będą mieli o czem gadać... a że oni bardzo skąpe są, to przez skąpstwo będą pili dużo taniej wódki... a ty im wytłomaczysz, ile na tem zarobią. (Niech nasze wrogi mają taki zysk!) Będziecie ciągle z tą wódką nowe figle robili — a przekonasz się jaki będzie ruch. W innych interesach to samo, jeżeli chłop będzie potrzebował pieniędzy, albo jeżeli będzie miał do sprzedania ćwiartkę zboża, czy korzec kartofli, każdy z was ma się starać, psuć niby drugiemu handel. Tamten niech weźmie od chłopa piętnaście groszy mniej procentu niż ty chciałeś, ty daj chłopu za ćwierć zboża dziesiątkę drożej niż tamten żyd dawał. Każdy chłopski interes powinien przejść i przez twoje ręce i przez ręce twojego wspólnika... a przeklinajcie się przytem! te przekleństwa nie obrócą się na was, gdyż na prawdę to nie będą przekleństwa, tylko sposób prowadzenia interesu. Niech chłopi wiedzą że we wsi są dwa żydki, że można od jednego robić apelacyę do drugiego... Wasze kobiety także powinny się między sobą drzeć. Niech czasem jedna drugiej gębę podrapie. Jeżeli trafi ci się kupić czasem co takiego, co wiesz....
— Wiem, wiem, taki towar, co o nim powiadają że kradziony trochę jest.
— Tak... to w nocy odnieść go na przechowanie do twego wspólnika. Komu przyjdzie do głowy że ty masz współkę z wrogiem, którego ciągle przeklinasz!? Słuchaj Joel dobrze i pamiętaj że jeżeli będziesz wszystko robił według tego sposobu, to jeszcze możesz mieć kawałek chleba na świecie....
— Ny, ny: owszem, teraz ja rozumiem wasze mądre słowo, ja was proszę reb Mendel, poszukajcie wy mnie kawałek wspólnika i sami zróbcie między nami ugodę.
— Obym ja tak ładne życie miał, jak ty będziesz miał jeszcze w przyszłym tygodniu wspólnika, i to dobrego, żydka z wielką głową, takiego mechanika, co nietylko z głupiego chłopa, ale nawet z kamienia potrafi pieniędzy wydostać. Ja już dawno o tem myślałem, bo widzę że ty Joel, jesteś trochę ciężki.
— Za co ja mam być ciężki? dla czego wy o mnie tak źle trzymacie?
— Mam przyczyny. Kupiłem od chłopów las, oni mieli robotę przy obróbce i przy wywózce, oni brali zapłatę gotowizną... prawda?
— Tak, oni brali.
— A gdzie są te pieniądze?
— Zkąd ja mam wiedzieć gdzie chłop podziewa swoje pieniądze?.. może w ziemię zakopuje... ja nie wiem.
— Te pieniądze powinny być wszystkie u ciebie.
— Co ja mam zrobić? Jeżeli chłop nie ma chęci przyjść do karczmy, ja go za łeb nie wezmę, i spodziewam się reb Mendel, że nie będziecie mi doradzali żebym się miał z tymi grubijanami próbować na siłę. Mnie się zdaje że to nie byłby dobry interes.
— Nawet całkiem paskudna spekulacya... ale przecie są inne sposoby. Ja ci zaręczam, że gdybyś miał mądrego wspólnika, to ani jeden grosz z tego co chłopi zarobili nie ominąłby waszych kieszeni...
Joel westchnął.
— Aj Joel! Joel! — rzekł Mendel, — ja tobie nie robię wymówek, ja nie powiadam przykrego słowa, bo rozumiem, że jesteś młody i że z czasem nabierzesz rozumu... ale pamiętaj o tem, proszę cię, że dziś bardzo paskudny czas i że żyd musi sobie bardzo psuć głowę, jeżeli chce żyć na świecie.
— To prawda... prawda.
— Ja myślę, że niedługo będzie koniec świata.
— Przecie świat ma stać do sześciu tysięcy lat.
— Już nie wiele brakuje. Tymczasem psuje się wszystko, coraz gorzej jest, coraz gorzej. Dobrze powiedział jeden rabin, jeden wielki rabin... bardzo dobrze.
— A co on powiedział?
— Oj! ja przytem byłem... ja to słyszałem. Jeszcze mam w uszach to słowo.
— Jakie słowo? powiedźcie i mnie to słowo. Niech wiem.
— Byliśmy tam u rabina na jesienne święta. Przyjechało parę kilka tysięcy nabożnych chassydów, porządni ludzie, sam cymes, sam kwiat, same wielkie nabożniki! Ja miałem szczęście, docisnąłem się do samego rebe. Aj! osoba... widziałem jak on jadł, widziałem jak on pił. Oj! jak on jadł i jak on pił! Wiadomo, co połknął kawałek ryby, to ginęło dziesięć tysięcy złych duchów... co wypił szklankę wina, to ich przepadło drugie tyle. Potem, on zapalił fajkę... ty wiesz co to znaczy, jak rebe fajkę pali?
— Bogu dziękować jestem też kawałek chassyd i nie potrzeba mnie uczyć nabożności...
— Wiadomo... Aj Joel, ale jak ten rebe fajkę palił! Jak on ten dym puszczał, z jakim impetem, z jaką siłą! Ja mogę przysięgać, że on wtedy najmniej ośmnaście razy po ośmnaście tysięcy złych duchów wdmuchnął na samo dno piekła. On się zmocował, on był bardzo czerwony, a potem oparł się na stole i cokolwiek drzemał. Potrzebował wypoczynku. Ktoby nie potrzebował spoczynku po tak ciężkiej pracy... My staliśmy cicho... tak cicho, że można było słyszeć jak mucha leci. Nareszcie rebe otworzył oczy — i kazał sobie nalać szklankę wina. Wypił i znów przymknął oczy i tak było powtórzone trzy razy. Miarkowaliśmy że będzie coś mówił, bo smakował i cmokał ustami bardzo głośno... Przecież jego słowo każde słodkie jak miód... „Żydki, powiedział rebe, co wy chcecie wiedzieć?“ Jeden znaczny kupiec z pod Lublina zaraz zawołał: „Rebe! my chcemy wiedzieć po czemu będzie okowita w zimie?“ Rebe wzruszył ramionami i nie powiedział nic... myśmy śmieli się, a kupiec bardzo się zawstydził i odszedł. Drugi żyd, też bogacz, co propinacyę w Zamojszczyznie trzymał, pytał: „Rebe, czy mój starszy syn będzie w wojsku?“ Rebe też wzruszył ramionami, a myśmy się dziwili że znaczny i bogaty żyd, a przecie taki cham i grubian.
— W czem on był grubian?
— Nie rozumiesz tego. Przecież Rebe tylko co kolacyę zjadł i tylko co wino pił i jeszcze nawet nie odpoczął dobrze... nie odsapnął, a ten mu mówi o wojsku! Kto słyszał takie grubijaństwo?! Rebe, po jedzeniu, mógł się broń Boże przestraszyć, mógł dostać kolki, słabości, niech się na naszych wrogów obróci. Wypchnęliśmy tego żyda za drzwi, niech idzie na ulicę, kiedy taki cham. Jak się uciszyło, zapytał trzeci żyd, stary, siwy, zapytał delikatnie: „Rebe! obyście żyli jeszcze sto dwadzieścia lat, ja was nie pytam co ze mną będzie, ani co z mojemi interesami będzie, ale ja was proszę, spojrzyjcie w górę i zobaczcie tam, co będzie z nami wszystkimi?...“ Rebe nie ruszał wcale ramionami, tylko myślał... bardzo długo myślał i rzekł: „Dobrze będzie mądremu między głupimi, i dobrze delikatnej głowie wśród chamów“. Myśmy otworzyli gęby słysząc takie słowo... a stary żyd zapytał: „A co będzie jak chamska głowa stanie się delikatną?!“ Rebe po namyśle odrzekł: „Będzie wtedy chleb drogi i trudny (oby oczy nasze nie widziały tych czasów)“. Joel rozumiesz ty co to znaczy?
— Oj! rozumiem, rozumiem!
— Kiedy rozumiesz, to staraj się mieć zawsze delikatną głowę, żyć pomiędzy chamami i nie dopuścić żeby ich głowy zrobiły się delikatne.
— Dobrze powiadacie, reb Mendel, a teraz nim odjedziecie posilcie się trochę, trafiło mi się dziś kupić kawałek ładnej rybki.
— Dziękuję... dla czego nie miałbym się posilić? Za parę dni przyślę ci wspólnika, dobrego wspólnika. Nie ma on wiele pieniędzy, ale ma głowę i szczęście do handlu. Albo nie, ja ci go nie przyślę. Nie trzeba, żeby go tu w karczmie widzieli. Ty przyjedź do ranie, do miasteczka... tam się cały interes ułoży. A pamiętaj żebyś go przeklinał i żebyś kłócił się z nim.
— Oj, oj, ja to potrafię.
Pogawędziwszy jeszcze trochę, posiliwszy się, Mendel odjechał do miasteczka na swoim długim wasągu i rozmyślał przez drogę o różnych interesach, najwięcej zaś o chłopach, którzy psują się, psują coraz bardziej.
Trudne życie z tymi chamami!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.