Wodzirej/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Na placu Jura, tuż u stóp Sacré Coeur, naznaczono rendez-vous dla wyjazdu ekwipaży gości zaproszonych przez Maleniego do Paprotki.
Na szerokiéj jasno-blond płachcie piasku o białawych, niepewnych smugach czerniały teraz ekwipaże: amerykany, breaki, maile, yictorie, żółciły się sztyłpy butów służby Maleniego i Bodeckich, bielały taranty, zaprzężone do „koszyka“ Orzeckiéj, czerwieniał dach dziwacznego omnibusu, należącego do Stasia Pozbitowskiego. Kobiety powysiadały z powozów i teraz przechadzały się wśród kół ekwipaży, tuż pod kopytami i łbami koni z pewnością woltyżerek, gotujących się do wzięcia udziału w jakiejś wielkiéj pantomimie. Panienki szczebiotały głośno, czując się tu więcéj u siebie, trochę daléj od oczu gawiedzi, która, cokolwiek odsunięta, rozsypywała się przerwanym różańcem kilkudziesięciu próżniaków, „flanujących“ w to czerwcowe popołudnie w cieniu ogrodu Jezuickiego i zwabionych brzękiem uprzęży i jasnemi barwami sukien i parasolek kobiecych.
Słońce jasne, promienne, zwycięzkie i tryumfujące, błyszczało, jak olbrzymia lampa, z któréj zdjęto abażur mgły i szkło chmur. Szafirowe we środku, skrzyło się promieniami wszystkich barw, jak brylant olbrzymi, osadzony w morzu szafiru. I w głębi téj dekoracyi wznosiło się Sacré Coeur — klasztor wychowawczy, cichy i tajemniczy. Promienie słoneczne zapalały olśniewające ogniska w szybach zamkniętych okien. Czasem zdawało się, że w powietrzu słychać było przeciągły jęk organów, płynący z kaplicy klasztornéj. Wówczas panienki i panie zatrzymywały się, podnosząc głowy. Prawie wszystkie wychowane były w tych murach i znały dobrze głos tych organów, które co niedziela rozbrzmiewały po nad ich głowami, okrytemi w białe zasłony muślinowe. Niektóre z odcieniém żalu patrzyły na bramę klasztoru. Inne, a pomiędzy niémi Orzecka i Minusia Bodecka, wzruszały ramionami z uczuciem ulgi pięknych ptaków, które z cel wydostały się na swobodę. Lecz wszystkie czuły się jaku siebie pod temi murami, po za któremi rosły i rozwijały się teraz ich młodsze siostry lub córki. Lubiły ten wielki pałac, na którym odbywały się manewry i który swą pustynią rozrywał je w chwili odbywania naznaczonéj pokuty. Śmiejąc się, pokazywały Malewiczowi i Dezydaremu pewne małe okienko, tak zwany „pokój fortepianowy“, w którym zamykano uczennicę krnąbrną, nieposłuszną lub nagle zbuntowaną. Orzecka przyznawała się, iż przepędziła tam większą część czasu, przeznaczonego na swe wykształcenie, a zapytana przez Dezyderego, co robiła przez te długie godziny, zamknięta sama w pokoju, w którym, oprócz krzesła i fortepianu, nie było żadnego innego mebla, odpowiedziała, śmiejąc się wesoło:
— Wdrapywałam się na fortepian i spałam jak zabita.
Zachichotała znów, pokazując w tym uśmiechu dwa rzędy zębów białych, jak dobrane perły. Mężczyźni patrzyli na nią z zachwytem. Była to zdrowa roślina o pięknych kształtach, rada z życia, z siebie i ze swego otoczenia. Rujnowrała męża na stroje ta mała Charlupczanka, flirtująca z Malewiczem, Pozbitowskim i innymi. Wiedziano wszakże, iż była uczciwą i wierną mężowi. Trzepotała się tylko w słońcu i rada przeglądała w oczach mężczyzn. Obecnie starała się czasem przybierać poważniejszą minę, gdyż wprowadzała w świat pupilkę męża, sierotę, Muszkę Statnicką. Przy wysokiéj, chudéj, spokojnéj dziewczynie Orzecka wydawała się jéj młodszą siostrą. Niémniéj przybierała poważne miny po to, aby za chwilę wybuchnąć śmiechem.
Bil od niéj ten śmiech srebrzysty i won lijołków St. Remo, któremi przepajała swe suknie. I w téj chwili odziana w ametystowéj barwy fular, pachnąca świeżo i rozkosznie, wyglądała zdaleka jak olbrzymi fijołek, wytryskujący powabnym kielichem ze szmatu złotego piasku.
Dezydery pytał, kogo powiezie swemi kucami, które dzwoniły zdaleka trochę przeciążoną uprzężą o podkładach z fljoletowego aksamitu.
— Nie wiem — odparła Orzecka — zobaczę...
— Może Muszkę Dobrojowską.
— Cóż znowu?.. Muszka jedzie mail’em Maleniego, to rzecz dawno ułożona.
— Na koźle?
— Naturalnie!..
Malewicz podsunął się teraz. Twarz miał pobladłą z powodu nieprzespanéj nocy. Przegrał wszystko, co miał przy duszy, nadrabiał jednak sztucznym humorem.
I zaraz ofiarował się na towarzysza Orzeckiéj. Lecz młoda kobieta pokręciła głową.
Nie! nie!.. Wezmę, z sobą Musię Statnicką.
Laissez la!.. pojedzie mail’em Ponickich, są jeszcze cztery miejsca wolne...
— Nie! nie! — protestowała Orzecka. — Musia pojedzie ze mną... została mi oddana w opiekę...
Malewicz chciał coś odpowiedzieć, lecz nagle na plac wypadł niewielki szaraban, zaprzężony w parę karych, jak piekielne smoki, koni.
Szaraban zakreślał gzygzaki; napróżno mężczyzna siedzący na koźle starał się pohamować zapał swych rumaków: niewprawna ręka ściągała zbytnie lejce, konie pędziły, wyrzucając kłęby piasku. Zaczęły z szaloną szybkością okrążać plac, waląc od czasu do czasu kopytami w pudło szarabana. Jak zjawisko dziwaczne i straszne pędziły, zakreślając koło i pozostawiając wr środku całe zgromadzone towarzystwo, ekwipaże i inne konie. Wszyscy umilkli i śledzili z zadziwieniém ową piekielną jazdę czarnych koni, czarnego powozu i czarnego człowieka, który, olbrzymi, z ramionami ściągniętemi siedział na koźle, błyskając w skurczu rozpaczliwie skrzywionych ust dwomarzędami dużych, zżółkłych zębów.
Orzecka przyłożyła do oczu swoją face à main, mężczyźni dobywali monokli.
Qui est-ce? — pytano się wzajemnie.
Nagle Malewicz zaniósł się ze śmiechu.
— Kafthan! — krzyknął — daję słowo Kafthan!..
Tragiczny woźnica dobiegł mety, którą jego kapryśne rumaki zakreśliły sobie w przystępie chwilowego rozdrażnienia. Zwolniły bowiem biegu i zatrzymały się same, okryte kurzem i pianą. Kafthan, siny, trupio blady z gniewu i trwogi, nie śmiał ruszyć się na ławce. Szaraban jego o dwóch kołach, z dwiema poprzecznemi ławeczkami, nie miał właściwie kozła, lecz z prawéj strony coś nakształt wysuniętéj poduszeczki, na któréj powożący siedzieć musiał. Kafthan ostrożnie osunął się na ławeczkę, wyściełaną aksamitem centkowanym i przepiętym rzemykami i zbladł jeszcze bardziéj, widząc biegnącego ku niému Malewicza.
— Co to, Kafthan? — krzyczał Małewicz — kupiłeś sobie bestye apokaliptyczne z obrazu Chełmońskiego?
Na plac w téj chwili wjechało lando namiestnikowéj.
Cztery panienki, odziane w skromne krotonowe sukienki, siedziały w głębi powozu.
— Co za szczęście, że wreszcie zdołałeś pohamować swe jukiery — ciągnął Malewicz. — Ręczę, że czwarta panna namiestnikówna dostałaby spazmów, patrząc na twą jazdę!...
Zaczął konie oglądać.
— Drogo zapłaciłeś?..
Kafthan rad, że Malewicz odwraca rozmowę i że będzie mógł pochwalić się zapłaconą sumą, odpowiedział:
— Dwa tysiące trzysta razem z szarabanem.
— Czego? centów?...
— Nie! reńskich!..
— To za drogo!.. A ta szkapa ma monatsblind na prawém oku...
Kafthan poruszył się niespokojnie.
— Co znowu!..
— Naturalnie!.. Stoisz na — przeciągn, szkapy zgrzane... jeżeli nie mają monastblindu, to dostaną...
Nagle Malewicz otworzył drzwiczki szarabanu.
— Ja z tobą pojadę!
Kafthan pośpiesznie zaczął mu robić miejsce; wiedział, że przejdzie tortury, poddając się drwinom Malewicza przez cały czas drogi; czuł się jednak tak odosobnionym, iż byłby przyjął stu Malewiczów, aby tylko miéć któregokolwiek z tych paniczów w swoim ekwipażu.
Lecz teraz uwaga wszystkich zwróciła się nagle na ekwipaż Jurka Bodeckiego, zaprzężony w parę jukierów, z których jeden zwłaszcza był przedziwnéj piękności. Kosztował dwa tysiące guldenów i był bez zarzutu. Drugi, dobrany do maści i wzrostu, o wiele tańszy. Powóz — zwykła dorożka wiedeńska ze sławnemi kocami przewiészonemi przez kozieł. Woźnica — fiakier wiedeński, Bratfisch jakikolwiek, w zwykłem ubraniu dorożkarzy wiedeńskich. Zwartym murem otoczono jukiery, rozmowy wiodły się żwawe, szczebiot kobiet mieszał się z głosami mężczyzn. Jeden tylko Melunio Orlicki, uróżowany i wyczerniony, spowity w długi płaszcz popielaty i straszny w tém oświetleniu słonecznem, wdzięczył się do czterech panien namiestnikówien, które apatycznie siedziały we wnętrzu landa.
Lecz ciągle jeszcze nadjeżdżały powozy, a nawet dorożki, przywożące przeważnie mężczyzn niémających własnych powozów. Właśnie Orzecka dziwiła się nieobecności Muszki, gdy zdaleka poznano konie i liberyę Dobrojowskich. Za chwilę Muszka, wysiadłszy z powozu, odziana w długi płaszcz ze złotawego mieniącego się jedwabiu z massą pelerynek, nastroszonych dokoła jéj ślicznéj głowy, witała się z Malenim, który natychmiast dał znak gotowania się do wyjazdu. Długie trąby zabłysły w powietrzu jak złote szpady i przeciągła, dziwaczna melodya rozległa się po całym placu, głusząc rżenie koni, brzęk uprzęży i szmer rozmowy. Grali trębacze mail’u Maleniego. Zrobił się ruch; zaczęto wsiadać do powozów wśród śmiechu, wrzawy i nawoływania się. Orzecka biegła ku swoim kucom, ciągnąc za sobą Musię Statnicką. Aureola kapelusza Muszki Dobrojowskiéj zabłysła na koźle mail’u wysoko po nad głowami wszystkich. Kafthan, zielony z trwogi i zdenerwowania, powstrzymywał swe „szkapy“, które dźwięk trąb doprowadzał do szaleństwa. Teraz bowiem trąbom Maleniego odpowiadało echo trąb mail’u Bonickich, na który właśnie windował się z trudem Melunio Orlicki, pragnąc zająć miejsce w gronie panien, których jaskrawe parasolki zaczynały zamieniać powierzchnią breku na fantastyczny parter olbrzymich kwiatów.
Nagle, wśród chaosu i wrzawy, zajechała jeszcze jedna dorożka i wysiadł z niéj Wielohradzki, blady ze zdenerwowania i zmęczenia. W biurze dowiedział się z rozmowy, iż wszyscy mężczyźni biorą na siebie dziś płaszcze dla okrycia się przed kurzem, który na drodze do Paprotki był przysłowiowym.
Wielohradzki wybiegi z biura i do téj chwili szukał wszędzie gotowego płaszcza, który chciał kupić za wzięte od matki pieniądze. Znalazł wreszcie jeden, jedyny, popielaty z pelerynką, i porwała go głucha rozpacz! Płaszcz był według jego przekonania zbyt krótki. Lecz wysiadłszy z dorożki i rzuciwszy okiem dokoła, uspokoił się. Płaszcze Bodeckich i Pozbitowskich były jeszcze krótsze. To mu przywróciło trochę fantazyi, lecz teraz nie wiedział, gdzie się ma podziać, do jakiego wsiąść ekwipażu, do kogo się przyczepić.
Wszyscy ci ludzie zdawali się być sobą zajęci, tworzyli grupy, koterye, kółka, byli pomiędzy sobą jak jedna wielka rodzina. Wielohradzki zwrokiem zaczął szukać Muszki. Dostrzegł ją wysoko, królującą w tryumfie obok Maleniego, mającą po za sobą, jak dwór posłuszny jéj skinieniom, kilka rzędów kobiet i mężczyzn, zapełniających ławki mail’u.
Trąby dzwoniły wciąż uparcie i wesoło; służba, Odziana w buty ze sztylpami i kapelusze z kokardami, gotowała się do zajęcia miejsca wewnątrz powozu.
Wielohradzki nigdy chyba nie znalazł się w tak głupiem położeniu. Nikt na niego nie zważał, nikt go zdawał się nie widzieć. Orzecka przejechała mimo niego, zajęta cała prowadzeniém swych kuców. Pozbitowski przebiegł jak strzała, dążąc do swego omnibusu. Wielohradzki obejrzał się za swoją dorożką. Miał ochotę wsiąść do niéj i pojechać za całém towarzystwem. Lecz natychmiast myśl ta go opuściła. Dorożka wobec tak świetnéj linii powozów! Ogarnął go żal do Muszki, do Maleniego, iż zaprosiwszy go, nie pamiętali o nim. Rozgniewany, rozżalony, zaczął myśleć o powróceniu do domu. Lecz właśnie mail Maleniego ruszył z miejsca. I Wielohradzki widział, jak Muszka w aureoli swego wielkiego kapelusza rozpoczynała wieść cały orszak roześmiany, rozbawiony i powoli oddalała się, znikając na zakręcie drogi.
Powozy szykowały się jedeu za drugim, i teraz był to długi szereg najdziwaczniejszych ekwipaży, które zdawały się być ogonem komety, zatapiającéj się w słoneczną jasność białéj drogi, szeroko otwartéj i płynącéj w przestrzeń nieskończoną długością olśniewającego węża.
Wielohradzki cały rwał się za tymi, którzy oddalali się od niego z obojętnościąnaj wyższą; gorączkowo obejrzał się dokoła. Wzrok jego padł na szaraban Kafthana, który cierpliwie czekał, ażeby zająć ostatnie miejsce w tym tryumfalnym pochodzie.
Jednym susem Wielohradzki dopadł do drzwiczek szarabana.
— Macie dla mnie miejsce? — zapytał, i nie czekając odpowiedzi, wskoczył do wnętrza powozu.

· · · · · · · · · · · · · · · ·
Obiad miał się ku końcowi.

Teraz służba zapalała lampy, osłaniając je abażurami w formie kolorowych tulipanów, i ustawiała je na stole. Podstawy lamp tonęły w inassie liści, z których obrus był utkany. Ta orgia kwiatów i zieloności odurzała i rozmarzała zarazem. Kobiety co chwila odrywały róże z tych niezlicznych girland, które wiły się wśród srebra i kryształów, i gryzły nadwiędłe listki. Tylko kandelabry z mchu utkane stały całe i niewzruszone, wznosząc ku górze snopy jarzących świec.
Podniesiono całą jedną ścianę namiotu i oparto ją wysoko na dzidach. Przez tę szeroką bramę wpływało chłodne powietrze wieczoru i blado-niebieski zmrok nadchodzącéj nocy.
I tylko drzewa w oddali nabierały wyrazistszych kształtów. Niektóre miały rozpięte korony, jak olbrzymie wachlarze delikatnéj koronki, inne karlały jak murzynki smutne i opuszczone, inne szły prosto w górę, jakby uciekając przed wyrokiem ludzkim, który krzywdę im czynił.
I drzew tych była moc cała, nieskończona, armia nierówna wzrostem i umundurowaniém.
Nawet niejednakowe światło, niejednakowe cienie owijały je teraz powoli. Gdzie niegdzie białe smugi wlokły się wśród paproci i gąszczu się chwytały — to znów szafir czysty zdawał się być resztką dziennego nieba, zabłąkaną wśród zmroku.
Wielohradzki — wzrokiem te odcienie i formy śledził. Siedział koło dwóch podlotków, które mówiły mało, lecz jadły dużo cukierków. Muszka tronowała wklanie Bodeckich i bawiła się wesoło z Jurkiem, tęgim i rosłym chłopcem, o twarzy ogolonéj, przypominającéj stajennego chłopca lub wielkiego pana. Wielohradzki, którego rola wodzireja rozpocząć się miała dopiero w chwili otworzenia balu, nudził się w czasie tego obiadu i w duszy krytykował całe urządzenie stołu, znajdując tę profuzyę liści śmiesznym objawem sentymentalności miejskich majówkowiczów.
— Koniecznie zachciało się im jeść na trawie... — myślał teraz, licząc świece i starając się odkryć, w jaki sposób mech trzymał się na drewnianych szkieletach kandelabrów.
Ukryta wśród lasu muzyka grała Symphonie pastorale Saint Saëns’a, lecz nikt nie zważał na te produkcye. Wszyscy rozmawiali z ożywieniém, tak jak pod koniec każdego obiadu, przy którym znaleźli się wszyscy „swoi“ i należący do jednéj sfery towarzystwa. Kilku wszakże lndzi milczało tak, jak Wielohradzki. Byli to urzędnicy z biura Maleniego, których on zaprosił na ową partie de plaisir z kurtuazyą wielkiego pana.
Siedzieli obcy, zmęczeni, znużeni, starając się przybierać o ile możności ożywione i pewne siebie miny. Naprzeciw Wielohradzkiego umieścił się Kafthan, jeszcze groźniejszy i tragiczniejszy niż zwykle. Malewicz drogo kazał mu opłacić zaszczyt wiezienia go swym szarabanem. Drwił z niego bez miłosierdzia przez całą drogę, folgując w ten sposób swym nerwom nad wszelki wyraz udręczonym „czarną seryą“, jaka się dla niego przy stoliku gry rozpoczęła od dni kilku. Teraz siedział obok Orzeckiéj i Statnickiéj i śmiejąc się coś im rozpowiadał. Kafthkan był pewien, iż to o nim mowa, i gryzł się, przeżuwając tę zgryzotę, jak konieczną do wypicia truciznę.
Wielohradzki starał śię nie patrzeć na twarz Kafthana i oczyma śledził wśród drzew resztki dnia dogasającego. Nie miał natury skłonnéj do marzeń, a jednak w téj chwili zapragnął serdecznie wyjść z tego namiotu, z pod snopów jarzącego światła i szeregu kolorowych tulipanów lamp, i pójść daleko w las, który filtrował przez szczeliny swéj piersi jasne błękity, szafiry, liliowe opale, biel pereł dogasającego światła i ciemne onyksy rozpoczynających się cieni. Pragnął przedewszystkiem znaleźć w spokoju i ciszy jakiś pozór do zbliżenia się do Muszki i wręczenia jéj owéj pamiętnéj kartki z karnetu, którą ona zwrócić sobie kazała.
W przystępie nadzwyczajnéj delikatności wytarł napisane przez dziewczynę wyrazy, tak, że teraz kartka była zupełnie biała i czysta, tak, jakby nigdy lekkomyślna ręka kobieca nie wezwała go na schadzkę za jéj pośrednictwem. Uczyniwszy to, rad był z siebie niezmiernie. Kłamliwe wykręty Muszki, które rzucała mu z lodowatą obojętnością, imponowały mu niezmiernie. Chciał dorównać jéj choć w części i pokazać, że i on potrafi być wysoce „dyskretnym“. Pewny byi, że Muszka usiłowania jego odczuje, zrozumie i ocenić potrafi.
Dziś nie widział jéj prawie. Zabłysła mu wysoka na koźle mail’u, po nad czerwonemi smugami kół w aureoli swego wielkiego kapelusza. późniéj przesunęła się koło niego z szelestem jedwabnych fałd płaszcza, którym otulała się zazdrośnie, kryjąc swą suknię przed oczyma innych kobiet. Słyszał ją tylko, jak prosiła Maleniego, aby zaprowadził ją do psiarni, i urywane zdania téj rozmowy dolatywały go wśród szumu lasu.
— Czy twoje nowe psy courants przybyły?
— Nie jeszcze, mam jednak cztery Gordon Setters, czarne, podpalane, prześliczne. Ręczę, że ci się podobają.
— Och, mnie się wszystkie twoje psy podobają. Pysznie je kompletujesz. A twoja suka gaskońska czy żyje?
— Żyje, ale nie mam już z niéj żadnéj pociechy. Chciałam ją wymienić u Jurka na dwa Bassety, wiesz, Dachshundy nizkie, ale przedziwnéj piękności, i dodać mu jednego z mych Briquetów d’Artois, lecz nie chciał...
— Czy to prawda, że Paton’a chciałeś dać Staniowi?
— Tak.
— Proszą cię, nie dawaj tego psa nikomu. Ręczę, że z niego będziesz miał pociechę... Black fiels Spaniels nigdy nie zawodzą...
Oddalili się, trzymając się pod ręce i Wielohradzki mimo woli patrzył, jak wśród gąszczu leśnego znikały ich sylwetki.
Poszedł obejrzéć miejsce przygotowane do tańców, poprawił girlandy, zdobiące estradę zarezerwowaną dla staréj Bodeckiéj, która zawsze musiała tronować, otoczona dworem hrabin i dam, wszedł po ścieżynce świeżo wygracowanéj i wijącéj się wężowo na dość wysoki wzgórek, odsłonięty i zakończony niewielką platformą obsadzoną liliami.
Z góry spojrzał na arenę, usypaną igłami, na nieskończoną ilość lampionów, pouczepianych na niewidocznych nitkach drutów, i stał tak chwilę udrapowany w fałdach swego cache-poussière’u, jak wódz w przeddzień walnéj potyczki.
Nareszcie zeszedł powoli, jakby z żalem, i szedł w stronę namiotu, pod którym zbierało się powoli całe towarzystwo. W drodze spotkał Kafthana, którego Malewicz wypuścił ze swych szpon, i dostrzegł, że Kafthan najwyraźniéj go unika. Przeszedł więc mimo i siedząc przy stole, starał się nawet nie spotkać ze wzrokiem swego kolegi biurowego. Obok Kafthana dwóch gogusiów, ubranych modnie, mówiących nazbyt głośno, przez cały czas trwania obiadu unosiło się nad taktem i ostrożnością, z jaką fiakier wiedeński schylił się dla ujęcia lejc i jak potém delikatnie a subtelnie trzymał te lejce trzema palcami każdéj ręki.
Teraz już rozmowa stała się ogólną w podnieceniu humorów, pomimo temperatury chłodnego wieczoru. Powietrze wiejskie upajało może więcéj niż wino. Kobiety zwłaszcza miały migocące iskierki w źrenicach, przyćmione odcieniém sentymentalności. Stara pani Bodecka, mająca w uszach brylanty wielkości korka od karafki, tronowała na honorowem miejscu, ze spokojem przywykłego do bołdów drewnianego Buddhy. Dezydery, pełen uśmiechu i uprzejmości, przyjmował od czasn do czasu zwierzenie, jakie mu rzucić raczyła. Daléj, w klanie młodszych kobiet ogniskiem, koło którego grupowały się spojrzenia, były Orzecka i Muszka, jedna podobna do ametystu w swych fijołkowych fularach, druga w lekkiéj jedwabnéj sukni, mieniącéj się złotem i zielenią, jak sukienka chrząszcza, czającego się wśród traw szerokolistnych.
Orkiestra grała teraz całą seryą starych menuetów i pierwszy skrzypek popisywał się solo, mając jako akompaniament, dyskretny chór orkiestry całéj, przygłuszonéj jakby nagle opadającą zasłoną. Lecz nikt nie słuchał delikatnéj mełodyi, i powstawać zaczęto od stołu, na którym kwiaty więdły w gorącu świec, wydzielając powoli zapach spoconych i rozgrzanych ciał ludzkich.
W lasach zaczęły przebłyskiwać latarki. Panie naciągały okrycia i Wielohradzki, który jeden z pierwszych wysunął się z namiotu, widział, jak rozchodzono się po lesie grupami, parami, majacząc wzdłuż drzew, nakształt tajemniczych i dziwacznych cieni o bladych lub zupełnie ciemnych konturach.
Zapalił papierosa i zaczął iść także w głąb lasu, rad, że wreszcie znajdzie się sam i przestanie słyszeć chór uwielbień nad „dyskrecyą i taktem wiedeńskiego woźnicy, z jaką... i t. d.“. Obejrzał się jeszcze za Muszką i dostrzegł, jak stała przed namiotem, owinięta płaszczem i otoczona całą grupą mężczyzn. Była w téj chwili od niego bardzo daleko myślą i całą swą postacią. Spuściwszy głowę na piersi, zagłębił się Wielohradzki w zarośla. Wiedział, że pobudka, wydzwoniona przez trębaczy, da znać o rozpoczęciu balu. Miał jeszcze najmniéj godzinę czasu przed sobą.
Szedł więc wciąż wązką ścieżyną wśród niewielkich krzaków, u których stóp wszędzie sterczały wachlarze paproci.
A paproci tych była tak wielka ilość, a wysokość ich była tak olbrzymia, że chwilami szlak ścieżki ginął i Wielohradzki zapadał w tę ciemną zieleń po pas i musiał odgarniać z całą siłą gałęzie, okrywające mu plastron koszuli.
— Zgubię się jeszcze w tym stepie — pomyślał, lecz nagle przejęła go jakaś radość — niech tam — dodał w duchu — niech im prowadzi kotyliona, kto chce... skoro o mnie tak mało się troszczą.
Nagle zdawało mu się, iż posłyszał dźwięk pobudki, i porwał się do powrotu, lecz było to złudzenie słuchu; cisza była dokoła, cisza wielka przedwieczorna, zwiastunka nocnéj kołysanki. Gdzie las rzedniał, tam przez koronkę liści przeświecało teraz blado-żółte niebo. Wielohradzki kapelusz z głowy zdjął i pod chłód wieczorny poddawał rozpalone czoło. Ogarnęło go dziwne rozmarzenie. W kurzu miasta i klatkach biurowych wegetujące ciało upiło się przeczystem powietrzem wsi i do smutku ciągnęło duszę i serce. Sentymentalna strona jego kobiecéj natury zaczęła się budzić wśród tego wieczornego zmroku. Zapomniał w téj chwili o egoizmie i swéj narcyzowéj naturze. Cziowiek pierwotny, drzemiący na dnie duszy każdéj ludzkiéj istoty, budził się w tym c. k. koncept-praktykancie, spaczonym przez wytwory pseudo-cywilizacyi. Pierś jego, rozrosłą i szeroką, krył krochmalny pancerz koszuli, wyprasowanéj przez matkę stalowem żelazkiem, a na karku sterczała obroża kołnierza i krawata czarnego, szerokiego, w stylu krawatów z trzydziestego roku. Tymczasem pierś pragnęła swobody, kark chciał się uwolnić z obroży, cale ciało zaczęło dążyć do prostoty. Chwilę szarpało się nieudolnie i nagle zapadło w smutek wielki, wtórujący milknącym w mrocznych cieniach drzewom, widząc się spętane powijakami mody i konwenansów, tak, jak duch spętany był fałszywą chęcią osiągnięcia najwyższéj summy kłamanego i sztucznego zadowolenia.
Wielohradzki nie analizował jednak swego stanu duszy i ciała. Nie zapadł jeszcze na chorobę analizy, która przy jego słabéj woli stać się mogła śmiertelnym niebezpieczeństwem. Przyjmował sytuacyę i uczucia tak, jak przychodziły, i patrzył na nie wprost, nie stając nigdy w roli obserwatora.
W téj chwili czuł się smutnym i osamotnionym. Zapóźniona wiewiórka zaszemrała wśród gałęzi i skakać zaczęła szybko z drzewa na drzewo. Wielohradzki śledził ją przez chwilę, lecz bez najmniejszéj ciekawości. Znikła mu wśród cienia gałęzi. On szedł daléj i nagle wydostał się na niewielką, okrągłą polankę. Pomiędzy kępami paproci szemrała woda. Kilka dużych głazów pokrywał mech i bluszcze. Wielohradzki usiadł na jednym z nich i wpatrzył się w szmat nieba, widniejącego po nad ową polanką. Śledził zmianę barw nieba i dziwić się zaczął, że nigdy nie zauważył téj subtelnéj przemiany tonów w chwili nastania zmroku. Zanurzył rękę w miękką kępę mchu i zerwał duży liść paproci. Nagle przyszła mu na myśl matka, która zawsze za wsią tęskniła i miasta nie mogła znosić. Często chwaliła ciszę i urok wsi. Wielohradzki zaczynał rozumieć to jéj upodobanie. Oddychał lżéj i ten smutek, który go ogarnął, nie sprawiał mu fizycznego bólu. Zdawało mu się, iż zanurzono go nagle w jakiejś chłodnéj kąpieli. Oparł głowę na ręce i siedział tak skurczony, smutny, bez śladu zwykłéj fantazyi i estetycznéj linii w formie pozy.
Nagle z boku polany rozsunęły się wachlarze paproci i pomiędzy tym bukietem olbrzymim i królewskim ukazała się Muszka, osłonięta szczelnie swym jedwabnym płaszczem. Na głowę zarzuciła jedną z pelerynek i spięła ją pod brodą, co tworzyło dokoła jéj twarzy rodzaj hełmu zapiętego ze złotéj blachy. Dostrzegłszy wstającego z kamienia Wielohradzkiego, szybko pobiegła ku niému.
— Dobry wieczór! — zawołała, prawie wesoło.
On tak był zdziwiony i olśniony tém niespodziewanem szczęściem, że stał, nie śmiąc się odezwać, ani wyciągnąć ręki.
Lecz ona już była przy nim i mówiła szybko, biegając oczyma po wierzchołkach drzew, otaczających polanę.
— Nie widziałam pana w chwili wyjazdu. Z kim pan przyjechałeś?
On, zdjęty nagle fałszywą ambicyą, nie chcąc się przyznać do jazdy w powozie Kafthana, odparł wymijająco:
— Z Malewiczem.
— A!... sądziłam, że Malewicz jechał na mail’u, obok Statnickiéj.
Usiadła na kamieniu pomiędzy bluszczem a paprociami i obojętnie patrzyła dokoła.
Wielohradzki zdobył się na odwagę i ręką na okrąg polany ukazał.
— Ładnie tu? prawda? — zapytał.
Oui!.. pas mal! — odparła Muszka i natychmiast dodała — widziałeś pan jukiery Bodockich? Nadzwyczajne!.. Maleni umiéra z chęci odkupienia ich za jakąkolwidk cenę. Ale Jurek powiedział, iż za żadną cenę nie sprzeda. Gdy byliśmy w psiarni, Maleni ofiarowywał Jurkowi cztery tysiące i swroje cztery nowosprowadzone Gordon Settery. I co pan powie... Jurek odmówił...
Mówiąc te słowa, wyciągnęła rękę w stronę Wielohradzkiego i położyła swe palce na dłoni młodego człowieka.
— Powiedziałam jednak Maleniemu — ciągnęła daléj, a w głosie jéj nie zaszła żadna zmiana — że jeśli Jurek po wyścigach zdecyduje się sprzedać jukiery, stanowczo mu radzę, aby sprowadził innego dorożkarza z Wiednia. Ten Bratnagel ma wygląd złego i ponurego człowieka...
Urwała na chwilę, poczém dodała:
— Nie lubię ludzi złych, być może dlatego, że sama jestem złą istotą...
Wielohradzki chciał zaprzeczyć, lecz sprytnie odczuł, iż zaprzeczenie to będzie zbyt banalnym frazesem.
— Pan jesteś dobrym, poczciwym, chłopcem, prawda? — spytała nagle, pociągając go prawie ku sobie. — Ten właśnie łagodny wdzięk, ce charme presque enfantin, jest pana największą zaletą. Prawda, że pan nie umiesz się gniewać...
Wielohradzki z całą szczerością odpowiedział natychmiast:
— Nie!.. nie umiem!..
Był przy niéj tak blizko, iż mógł usiąść obok, na brzegu kamienia. Nie śmiał jednak, bojąc się ją spłoszyć. Przyklęknął tylko na poduszce z mchu, ciągle trzymając rękę dziewczyny. Zmrok zapadał coraz większy i nie można było dostrzedz kształtów paproci, które czerniły się w oddali zbitą massą tajemniczéj fali.
— Może się to panu dziwném wydawać, że sama będąc złą, lubię łagode i dobre charaktery... — ciągnęła daléj dziewczyna — ale tak było ze mną od dziecka. Znosiłam tylko niańki, bony i guwernantki spokojnie i ciche... Nie pamiętam, czy kiedykolwiek można było co u mnie uzyskać inaczéj, jak pokorą i prośbą...
Wielohradzki mimo woli zaczął przybierać pokorną postawę. Instynktem i taktem wiedziony, miał w téj pokorze nutę dziecięcą, nawpół rozgrymaszoną, bez uniżoności żebraczéj.
Muszka patrzyła wciąż przed siebie szeroko otwartemi oczyma, jakby wśród ciemności odkrywały się przed nią nieskończone horyzonty.
— Naprzykład Mirzę, ponterkę francuzką Maleniego, najlepiéj lubię z całéj psiarni Paprotki, bo pokorne to, dobre, kochane... Orzecką téż lubię, bo Marta jest najłagodniejszą kobietą na świecie... Enfin nawet w kwiatach, roślinach, lubię bluszcze, mchy... bo to pełza pod stopami i ściele się pokornie...
Zapanowała chwila milczenia. Wielohradzki pragnął skorzystać z niéj i oddoć Muszce ową kartkę z karnetu, lecz młoda dziewczyna nagle go spytała:
— Jakie pan ma imię?
Wielohradzki wstydził się trochę swego imienia. Ów „Tadeusz“ brzmiał według niego bardzo pospolicie. Postanowił je więc upiększyć, tłómacząc je na francuzki język.
Thaddée!.. — odparł półgłosem.
Lecz ona zdawała się już nie słyszéć jego odpowiedzi, goniąc ciągle przesuwające się jéj przez umysł myśli.
— Pan wyjeżdża na lato?
— Nie wiem... prawdopodobnie...
— Przez Orzecką panu powiem, gdzie będę w lecie...
Tadeusz gorąco zaczął dłoń dziewczyny ściskać.
— Dziękuję!.. dziękuję!..
Pochylił się nad jéj ręką i całować zaczął drobne pałce osłonięte duńską rękawiczką. Woń dzikiéj jabłoni ogarnęła go w téj chwili. Skóra rękawiczki przepojona była Apple Bloosom’em. Muszka ręki nie cofała i nizkim, trochę przyciszonym głosem rzuciła:
— Pokieruję tak, aby na season wybrać jakieś nieznane wybrzeże morskie... Zabawimy tam najmniéj dwa miesiące...
Zawiesiła głos i po chwili dodała, patrząc znów przed siebie:
Vous viendrez?.. n’est-ce pas?..
Oui!.. — wyszeptał Tadeusz — oui!..
Muszka na chwilę przymknęła oczy, lecz nagle powstała z kamienia, prosta i smukła, owinięta w złoto swego płaszcza i w nocne cienie, które teraz zdawały się podnosić z ziemi, jak kłęby czarnéj i fatalnéj mgły, grozy i smutku pełnéj.
Nous serons heureux! — wyszeptała nagle jakby sama do siebie.
Po lesie rozległa się jękliwie pobudka.
— Balsie rozpoczyna!.. — wyrzekł Wielohradzki.
— Tak!.. chodźmy!..
Wielohradzki sięgnął po portfel.
— Przedewszystkiém muszę zwrócić pani zgubę.
Muszka zadziwiła się prawie impertynencko.
— Moją zgubę?.. Pan?..
— Tak... oto ona..
Podawał jéj kartkę złożoną nie tak, jak była w bukiecie, lecz tak, jak zwykle leżała w karnecie.
— A!!. — wyrzekła Muszka — mówi pan, że to moja zguba?.. niechże i tak będzie... nie przypominam sobie jednak, czy zgubiłam podobny przedmiot.
Wyciągnęła jednak rękę, wzięła kartkę i zaczęła ją drzeć w drobniuchne kawałki.
— Tańczyć więc będziemy jedynie walca, kadryla i kotyliona? — zapytała, rozrzucając strzępki papieru dokoła polany.
Wielohradzki doznał niémałego zawodu, widząc, u Muszka nie dostrzegła jego nadzwyczajnéj dyskrecji w wytarciu śladów jéj pisma.
— Tak!.. — odparł — teren jest wysypany igłami, ale sądzę, iż jedynie walce i chodzone tańce można ryzykować. Miałem ochotę zorganizować pavane, gdyż cztery pary, które tańczyły go przeszłego roku w namiestnictwie, są dziś w komplecie, ale lękam się bez próby...
— Tak!.. tak!.. — odrzuciła Muszka — lepiéj nie ryzykować... Uciekam!. Je me sauve!..
— Pani pozwoli... będę towarzyszył... już ciemno!..
— Och!.. znam doskonale Paprotkę, nie boję się, a wreszcie...
Pobiegła w stronę lasu.
Marthe!.. Marthe!.. — zawołała.
Me voilà!.. — odparł glos Orzeckiéj.
I nie spojrzawszy nawet na Wielohradzkiego, Muszka z szełestem i szumem zanurzała się w morzu paproci.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Kotylion ma się ku końcowi.
Setki lamp blado-zielonych i blado-różowych kołyszą się na gałęziach drzew. Gdzieniegdzie płoną pochodnie. Estrada cała utkana gwiazdami lampionów, z po za lasu ku górze, ku czarnemu oceanowi przeczystego szafiru biją snopy rac i tryskają bukiety złocistych fajerwerków. Muzyka gra jeszcze walca i w téj chwili Wielohradzki rozdaje różnokolorowe szklane latarki w formie gwiazd, które tancerze za pomocą rusztowań drucianych, opasujących ich ramiona i czaszkę, przytwierdzają sobie na czubku głowy. Śmiechy i żarty głuszą niémal dźwięki orkiestry, grającéj pianissimo. Orzecka zanosi się ze śmiechu, nie mogąc wejść w zbyt ciasny na jéj okrągłe ramiona pancerz drucianéj klatki. Malewicz pragnie jéj przyjść z pomocą, lecz ona zwraca się z prośbą ku Dezyderemu, który zeszedł z estrady, od boku staréj pani Bodockiéj, i wmieszał się pomiędzy tancerzy, zaciekawiony mnóstwem kolorowych światełek, które migotały teraz już na głowach tancerzy. Za nim Melunio Orlicki, zziębły pod warstwą bielidła, szedł jak cień nieodstępny, prezentując w tém czarodziejskiem oświetleniu swą bladą twarz staréj i źle zakonserwowanéj mumii. I teraz powoli w ślad za nimi osoby niebiorące udziału w kotylionie schodziły z estrady i mieszały się z tancerzami pod szmerem, szerokim baldachimem rozłożonych nad placykiem, gałęzi. Jasne sukienki kobiet nabierały w tych refleksach zielonych i pomarańczowych latarni tęczowych blasków, skradzionych z palety jakiegoś Van Gogha. Tu i owdzie nagle występowała blada twarz dziewczyny, twarz dziewic Boticellego o massie złotych włosów dokoła wydłużonego profilu, oblanego zielonem światłem, które czyniło z niéj nieziemską istotę, planującą w przestrzeni. To znów jaskrawy blask odcinał ramiona i plecy jakiejś kobiety, któréj głowa, okryta czarną massą włosów i pochylona na piersi, niknęła w cieniu.
I był to cały zbiór istot fantastycznych, chwilami monstrualnych, dzwoniących hałasem i śmiechem, tonących w powodzi dwubarwnych plam, szeleście drzew i delikatnéj harmonii menueta.
Zdaleka na estradzie, jak oczy mistycznego wilka, świeciły brylanty staréj pani Bodockiéj, rozdzielone bladawą plamą jéj twarzy. Dokoła niéj grupowały się inne kobiety w obramowaniu różnokolorowych lampionów. Potok łamiących się jedwabiów zalał estradę ciemnawą kaskadą. Gdzieniegdzie połyskiwały tony szmaragdu lub rubinu i niknęły w powodzi przytłumionych tonów. U stóp estrady, zbity w jeden wał, tłum mężczyzn czerniał, kończąc te harmonię ciemni, wśród któréj jarzyły się ognie dormeuses i żółte światło kandelabrów, płonących wewnątrz namiotu.
Wielohradzki dobywał ostatek sił, aby przyśpieszyć ową finalną apoteozę kotyliona. Prowadzenie tańców pod odkrytém niebem nużyło go niewymownie. Zachrypł, pomimo, iż od owego pamiętnego wieczoru, podczas którego po raz pierwszy ujrzał „Dom otwarty”, starał się nie krzyczeć głośno i komenderować dyskretnie. Pomimo tego jednak gardło go bolało i czuł wielkie znużenie. Kotylion był wyjątkowo świetny i tancerze sprawili się karnie. Teraz jednak należało antrakt skrócić, aby nie osłabiać wrażenia. Biegał więc tu i owdzie, zaklinając, prosząc o pośpiech, pomagając w przymocowaniu rusztowań drucianych, ustawiając kolejno mężczyzn i damy. Hałas jednak wzmagał się, wszyscy żartowali, nie śpiesząc się bynajmniéj, zadowolnieni z téj teatralnéj féerie, do któréj gotowali się z przejęciem, jak do walki z wiatrakami. Wielohradzki biegł ku Orzeckiéj, która miała na bakier przekrzywioną lampkę i śmiała się, otoczona całym sztabem młodzieży. Lecz nagle ogarnęło go zniechęcenie. Opuścił ręce, widząc, iż jest sam jeden przeciw całemu batalionowi, i stanąwszy na środku areny, oczyma szukał Muszki. Stała tuż obok niego, rozmawiając z Pozbitowskim. Złote słońce, jasne i przezroczyste, błyszczało po nad jéj głową. Szeroko rozchodziły się promienie tego słońca, szklane, delikatne, o gorąco żółtéj barwie. Wewnątrz, ukryte tajemniczo, płonęło światło, rozświetlające swym blaskiem całą powierzchnię słonecznéj lampy. Wszystkie inne latarki w formie gwiazdek malały i bladły wobec tego wspaniałego słońca, płonącego jasno po nad kaskiem rudawych włosów Muszki, włosów, które teraz mieniły się całą massą rubinowych iskier i miedzianych refleksów.
Mieniąca się suknia, która owijała jéj ciało, wydawała się utkaną ze złota i zieleni. Szeroko wycięta u szyi, z olbrzymiemi rękawami, kończącemi się wysoko po nad łokciami, dawała jéj pozór jakiejś fantastycznéj libelluli, zabłąkanéj wśród nocy, z rozpiętemi do lotu gotowemi skrzydłami. Wązkie i długie ciało, silnie obciśnięte mieniącą się materyą, wykwitało z nad ciemni, jak łodyga wspaniałego egzotycznego kwiatu.
Wielohradzki wpatrzył się w to urocze zjawisko i zapomniał na chwilę o swem wodzirejostwie. Słyszał jéj głos nizki, leniwy, słyszał, jak mówiła do Stania, wzruszając lekko ramionami:
— A gdyby i tak było?..
Stanio kręcił głową.
— Nie byłoby w tém najmniejszego sensu.
— Dlaczego?.....
— Statnicka jest bardzo bogata, a Malewicz nie ma ani centa...
Muszka znów wzruszyła ramionami.
— Cóż ztąd? — zapytała.
— Jakto? różnica majątkowa!
— Och! to nie przeszkoda...
Oddalili się, rozmawiając, i Wielohradzki uczuł, iż nagle jakiś ciężar moralny spada mu na piersi, coś nakształt refleksyi, zastanowienia się...
— Różnica majątkowa... — pomyślał — według niéj to nie przeszkoda!..
Lecz już szukano go, gdyż wszyscy mieli przytwierdzone lampki i teraz sami pragnęli znów rozpocząć tańce. Wielohradzki pobiegł ku muzyce i grać kazał farandolę. Zabrzękły tamburyna, zagrzechotały bębny i zapiszczały flety. Piosenka południa Francyi popłynęła w dal, ku paprociom galicyjskim. Śpiew chłopów Prowancyi wiódł do tańca łańcuch arystokracyi lwowskiéj. Powoli zaczął szykować się ów łańcuch i Wielohradzki dobierał barwy gwiazd według ułożonéj gammy przez jednego z nadwornych malarzy kasyna. Na czele zabłysło słońce Muszki.
Wielohradzki zbliżył się do niéj.
— Rzecz ułożona... pani powiedzie farandolę na sam szczyt pagórka, ja pilnować będę oświetlenia...
Uśmiechnęła się do niego w blaskach swego słońca, które oblewało ją złotą falą. Wielohradzki uczuł, iż traci głowę. Zebrał jednak resztę przytomności i klasnął w dłonie.
En route!.. — zawołał.
Orkiestra wybuchnęła z całą siłą i Muszka popłynęła, znacząc takt dyskretnie, aby nie naruszyć estetycznéj linii, w jakiéj słońce płynąć miało. Wielohradzki cofnął się z areny ku krzakom, wśród których stali ukryci elektrotechnicy, mający rzucać elektryczne promienie na tańczące grono. W ciemności jednak, wiedzeni przez Muszkę, okrążali tancerze arenę, tworząc koło barwne, mieniące się od świateł, jak pierścień olbrzymi sadzony szafirami, rubinami, topazami, szmaragdami i spojony słońcem-brylantem. Klejnoty te zdawały się płynąć same w przestrzeni, bo tancerze, według informacyi Wielohradzkiego, starali się opuszczać twarze, aby nie psuć efektu.
I pierścień ten wił się teraz wężowo, jakby łamany nagle palcami olbrzyma, aż nagle rozerwał się na dwie części, które mijać się wzajemnie zaczęły i wreszcie złączone mieszały się harmonijnie po to, aby rozprysnąć się nagle w promienie krzyża, którego środek stanowiło słońce, płonące na czole Muszki. I teraz twarze zaczęły majaczyć fantastycznie, tajemniczo, przyciemnione obramowaniém włosów i u mężczyzn odcięte od reszty korpusu ciemną linią odzieży. I była to cala armia głów bez ciał, płynących w przestrzeni, roześmianych lecz milczących, często bladych trupio w błękitnym blasku, to znów purpurowych jak upiory w krwawém oświetleniu. I tylko, jak punkt kulminacyjny potężny i wspaniały, wytryskiwał z téj farandoli ściętych głów jaszczurczy tors Muszki, złoty, promienny, z białą plamą twarzy, pleców i karku. Wielohradzki, oparty 0 pień drzewa, śledził ewolucye tancerzy z gorączkowém natężeniém. Czuł, iż orszak ten, fantastycznie piękny, ma w sobie czar sabbatu nieszkodliwych upiorów, wiodących taneczny korowód przy dźwiękach wygrywanéj na gałęziach drzew symfonii północy. Wzrok jego gonił za Muszką i za wzrokiem biegła cala jego istota. Widział tylko niepewną sylwetkę jéj twarzy i biustu i teraz więcéj niż kiedykolwiek wydala mu się niepochwytną, doskonale harmonijną istotą. Zaczął mimowoli przypominać sobie całą rozmowę, przeprowadzoną na polance, i ogarnęła go gorączka. Obiecał, że przyjedzie nad morze... obiecał!..
Tymczasem farandola płynęła teraz powoli w stronę wzgórka, który zupełnie tonął w cieniu. Muszka bez wahania wiodła cały łańcuch i zaczęła piąć się po ścieżce, która spiralnie wznosiła się ku górze. Wielohradzki zbliżył się ku elektrykowi, który zaczął gotować się do rzucania promieni.
Wąż farandoli, sadzonéj szafirami, rubinami, topazami, płynął wciąż ku górze w takt dziwacznéj muzyki, drażniącéj formalnie nerwy. Słońce-Muszka wznosiła się powoli, coraz wyżéj, jakby na skrzydłach nocnych mgieł, i wiodła za sobą cały rój gwiazd, orszak barwny i migocący, królewski dwór, królewskiego jéj majestatu godny. Wszyscy na estradzie zgromadzeni i wśród areny stojący goście śledzili wzrokiem to promienne słońce, które biegło w ciemnie i chwilami wydobywało na jaw bladą twarz kobiecą i biust spowity w złotą tkaninę. Płynęła tak wśród ciemności, pierwsza i najpiękniejsza, tajemnicza i ciągnąca oczy ludzkie niewysłowionym, czarem piękności i nieukróconéj pychy. I nagle zatrzymała się na szczycie wzgórka, unieruchomiając całą farandolę, któréj wężowa linia, utkana gwiazdami, łączyła ją z ziemią migocącym łańcuchem.
Purpurowy, mieniący się zielenią i złotem promień światła oblał ją nagle gorącą kaskadą i z niéj spłynął ku innym tancerzom, stojącym teraz nieruchomo, jak szereg różnobarwnych posągów. Blaski lampek zgasły, lecz natomiast całe orgie barw grały teraz na fałdach sukien, na massach włosów, na szmatach ciał, na twarzach kobiet. I punktem kulminacyjnym tych blasków, źródłem światła promiennego, tęczą roztopionych klejnotów — była Muszka, wspaniała, tryumfująca w swéj piękności, wykwitająca z ciemnéj zieleni, jak kwiat złoty, czarowny i legendowy, z łodygi swego ciała, spowitego w mieniącą się blaskami złota i szmaragdów szatę. Nie śmiała się teraz; nagle spoważniała, z oczyma przysłoniętemi ciężarem powiek, z ustami zaciętemi w tajemniczém milczeniu.
Wielohradzki patrzył na nią jak na drogocenny brylant oprawny w złoto i rozrzucający dokoła słoneczne promienie i czar powabu kobiety z hojnością marnotrawcy. Wszystko płynęło ku niej: spojrzenia i uwielbienie ludzi, promienie światła, tęcza barw, służąca jéj za tło, na którem jaśniała w tryumfie, W niezwyciężonéj i wiecznie doskonałéj piękności dziewiczéj.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.