Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wodzi przytłumionych tonów. U stóp estrady, zbity w jeden wał, tłum mężczyzn czerniał, kończąc te harmonię ciemni, wśród któréj jarzyły się ognie dormeuses i żółte światło kandelabrów, płonących wewnątrz namiotu.
Wielohradzki dobywał ostatek sił, aby przyśpieszyć ową finalną apoteozę kotyliona. Prowadzenie tańców pod odkrytém niebem nużyło go niewymownie. Zachrypł, pomimo, iż od owego pamiętnego wieczoru, podczas którego po raz pierwszy ujrzał „Dom otwarty”, starał się nie krzyczeć głośno i komenderować dyskretnie. Pomimo tego jednak gardło go bolało i czuł wielkie znużenie. Kotylion był wyjątkowo świetny i tancerze sprawili się karnie. Teraz jednak należało antrakt skrócić, aby nie osłabiać wrażenia. Biegał więc tu i owdzie, zaklinając, prosząc o pośpiech, pomagając w przymocowaniu rusztowań drucianych, ustawiając kolejno mężczyzn i damy. Hałas jednak wzmagał się, wszyscy żartowali, nie śpiesząc się bynajmniéj, zadowolnieni z téj teatralnéj féerie, do któréj gotowali się z przejęciem, jak do walki z wiatrakami. Wielohradzki biegł ku Orzeckiéj, która miała na bakier przekrzywioną lampkę i śmiała się, otoczona całym sztabem młodzieży. Lecz nagle ogarnęło go zniechęcenie. Opuścił ręce, widząc, iż jest sam jeden przeciw całemu batalionowi, i stanąwszy na środku areny, oczyma szukał Muszki. Stała tuż obok niego, rozmawiając