Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pas i musiał odgarniać z całą siłą gałęzie, okrywające mu plastron koszuli.
— Zgubię się jeszcze w tym stepie — pomyślał, lecz nagle przejęła go jakaś radość — niech tam — dodał w duchu — niech im prowadzi kotyliona, kto chce... skoro o mnie tak mało się troszczą.
Nagle zdawało mu się, iż posłyszał dźwięk pobudki, i porwał się do powrotu, lecz było to złudzenie słuchu; cisza była dokoła, cisza wielka przedwieczorna, zwiastunka nocnéj kołysanki. Gdzie las rzedniał, tam przez koronkę liści przeświecało teraz blado-żółte niebo. Wielohradzki kapelusz z głowy zdjął i pod chłód wieczorny poddawał rozpalone czoło. Ogarnęło go dziwne rozmarzenie. W kurzu miasta i klatkach biurowych wegetujące ciało upiło się przeczystem powietrzem wsi i do smutku ciągnęło duszę i serce. Sentymentalna strona jego kobiecéj natury zaczęła się budzić wśród tego wieczornego zmroku. Zapomniał w téj chwili o egoizmie i swéj narcyzowéj naturze. Cziowiek pierwotny, drzemiący na dnie duszy każdéj ludzkiéj istoty, budził się w tym c. k. koncept-praktykancie, spaczonym przez wytwory pseudo-cywilizacyi. Pierś jego, rozrosłą i szeroką, krył krochmalny pancerz koszuli, wyprasowanéj przez matkę stalowem żelazkiem, a na karku sterczała obroża kołnierza i krawata czarnego, szerokiego, w stylu krawatów z trzydziestego roku. Tymczasem pierś pragnęła swobody, kark chciał się