Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

od stołu, na którym kwiaty więdły w gorącu świec, wydzielając powoli zapach spoconych i rozgrzanych ciał ludzkich.
W lasach zaczęły przebłyskiwać latarki. Panie naciągały okrycia i Wielohradzki, który jeden z pierwszych wysunął się z namiotu, widział, jak rozchodzono się po lesie grupami, parami, majacząc wzdłuż drzew, nakształt tajemniczych i dziwacznych cieni o bladych lub zupełnie ciemnych konturach.
Zapalił papierosa i zaczął iść także w głąb lasu, rad, że wreszcie znajdzie się sam i przestanie słyszeć chór uwielbień nad „dyskrecyą i taktem wiedeńskiego woźnicy, z jaką... i t. d.“. Obejrzał się jeszcze za Muszką i dostrzegł, jak stała przed namiotem, owinięta płaszczem i otoczona całą grupą mężczyzn. Była w téj chwili od niego bardzo daleko myślą i całą swą postacią. Spuściwszy głowę na piersi, zagłębił się Wielohradzki w zarośla. Wiedział, że pobudka, wydzwoniona przez trębaczy, da znać o rozpoczęciu balu. Miał jeszcze najmniéj godzinę czasu przed sobą.
Szedł więc wciąż wązką ścieżyną wśród niewielkich krzaków, u których stóp wszędzie sterczały wachlarze paproci.
A paproci tych była tak wielka ilość, a wysokość ich była tak olbrzymia, że chwilami szlak ścieżki ginął i Wielohradzki zapadał w tę ciemną zieleń po