Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kafthana dwóch gogusiów, ubranych modnie, mówiących nazbyt głośno, przez cały czas trwania obiadu unosiło się nad taktem i ostrożnością, z jaką fiakier wiedeński schylił się dla ujęcia lejc i jak potém delikatnie a subtelnie trzymał te lejce trzema palcami każdéj ręki.
Teraz już rozmowa stała się ogólną w podnieceniu humorów, pomimo temperatury chłodnego wieczoru. Powietrze wiejskie upajało może więcéj niż wino. Kobiety zwłaszcza miały migocące iskierki w źrenicach, przyćmione odcieniém sentymentalności. Stara pani Bodecka, mająca w uszach brylanty wielkości korka od karafki, tronowała na honorowem miejscu, ze spokojem przywykłego do bołdów drewnianego Buddhy. Dezydery, pełen uśmiechu i uprzejmości, przyjmował od czasn do czasu zwierzenie, jakie mu rzucić raczyła. Daléj, w klanie młodszych kobiet ogniskiem, koło którego grupowały się spojrzenia, były Orzecka i Muszka, jedna podobna do ametystu w swych fijołkowych fularach, druga w lekkiéj jedwabnéj sukni, mieniącéj się złotem i zielenią, jak sukienka chrząszcza, czającego się wśród traw szerokolistnych.
Orkiestra grała teraz całą seryą starych menuetów i pierwszy skrzypek popisywał się solo, mając jako akompaniament, dyskretny chór orkiestry całéj, przygłuszonéj jakby nagle opadającą zasłoną. Lecz nikt nie słuchał delikatnéj mełodyi, i powstawać zaczęto