Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uwolnić z obroży, cale ciało zaczęło dążyć do prostoty. Chwilę szarpało się nieudolnie i nagle zapadło w smutek wielki, wtórujący milknącym w mrocznych cieniach drzewom, widząc się spętane powijakami mody i konwenansów, tak, jak duch spętany był fałszywą chęcią osiągnięcia najwyższéj summy kłamanego i sztucznego zadowolenia.
Wielohradzki nie analizował jednak swego stanu duszy i ciała. Nie zapadł jeszcze na chorobę analizy, która przy jego słabéj woli stać się mogła śmiertelnym niebezpieczeństwem. Przyjmował sytuacyę i uczucia tak, jak przychodziły, i patrzył na nie wprost, nie stając nigdy w roli obserwatora.
W téj chwili czuł się smutnym i osamotnionym. Zapóźniona wiewiórka zaszemrała wśród gałęzi i skakać zaczęła szybko z drzewa na drzewo. Wielohradzki śledził ją przez chwilę, lecz bez najmniejszéj ciekawości. Znikła mu wśród cienia gałęzi. On szedł daléj i nagle wydostał się na niewielką, okrągłą polankę. Pomiędzy kępami paproci szemrała woda. Kilka dużych głazów pokrywał mech i bluszcze. Wielohradzki usiadł na jednym z nich i wpatrzył się w szmat nieba, widniejącego po nad ową polanką. Śledził zmianę barw nieba i dziwić się zaczął, że nigdy nie zauważył téj subtelnéj przemiany tonów w chwili nastania zmroku. Zanurzył rękę w miękką kępę mchu i zerwał duży liść paproci. Nagle przyszła mu na myśl matka, która zawsze za wsią tęskni-