Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ła i miasta nie mogła znosić. Często chwaliła ciszę i urok wsi. Wielohradzki zaczynał rozumieć to jéj upodobanie. Oddychał lżéj i ten smutek, który go ogarnął, nie sprawiał mu fizycznego bólu. Zdawało mu się, iż zanurzono go nagle w jakiejś chłodnéj kąpieli. Oparł głowę na ręce i siedział tak skurczony, smutny, bez śladu zwykłéj fantazyi i estetycznéj linii w formie pozy.
Nagle z boku polany rozsunęły się wachlarze paproci i pomiędzy tym bukietem olbrzymim i królewskim ukazała się Muszka, osłonięta szczelnie swym jedwabnym płaszczem. Na głowę zarzuciła jedną z pelerynek i spięła ją pod brodą, co tworzyło dokoła jéj twarzy rodzaj hełmu zapiętego ze złotéj blachy. Dostrzegłszy wstającego z kamienia Wielohradzkiego, szybko pobiegła ku niému.
— Dobry wieczór! — zawołała, prawie wesoło.
On tak był zdziwiony i olśniony tém niespodziewanem szczęściem, że stał, nie śmiąc się odezwać, ani wyciągnąć ręki.
Lecz ona już była przy nim i mówiła szybko, biegając oczyma po wierzchołkach drzew, otaczających polanę.
— Nie widziałam pana w chwili wyjazdu. Z kim pan przyjechałeś?
On, zdjęty nagle fałszywą ambicyą, nie chcąc się przyznać do jazdy w powozie Kafthana, odparł wymijająco: