Tajemnice Nalewek/Część II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część II-ga
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII
DWAJ WSPÓLNICY

Było to na trzeci dzień po tej nocy, tak obfitej w wypadki.
Około godziny drugiej po południu, przed dworzec kolei warszawsko-wiedeńskiej zajechał zamknięty powóz, z którego wysiadł wspólnik firmy bankierskiej „Ejteles i Sp.“, pan Natan Lurje. Wspaniały pan Natan, pełen, jak zawsze, elegancji, wyskoczył zręcznie z powozu i kazał stangretowi zaczekać. Sam wszedł do sali drugiej klasy.
Pomimo powierzchowności pełnej wyszukania i elegancji, ruchów swobodnych i niewymuszonych, nawet uśmiechu, który wydawał się przyklejonym do jego twarzy, uważny spostrzegacz, przyjrzawszy się bliżej znakomitemu finansiście, mógłby odrazu zauważyć, że pan Natan dziś był jakoś dziwnie rozstrojony.
Oczy, głęboko podkrążone sinemi obwódkami, biegały niespokojnie dokoła. Nerwowe drganie wstrząsało jego prawym, starannie wygolonym policzkiem.
Pan Natan przechadzał się po sali, pełnej w tej chwili publiczności, ożywionej, hałaśliwej. Oczekiwał przybycia kurjera bydgoskiego.
Dały się słyszeć sygnały. Tłum, oczekujący na pociąg, zbił się w grupę przed szklanemi drzwiami, które miano niedługo otworzyć. Jeszcze kilka chwil. Zdaleka dał się słyszeć ciężki turkot pociągu, dobiegającego zwolna do stacji. Za szybami szklanych drzwi ukazała się sylwetka lokomotywy i wagonów. W oknach widniały postacie pasażerów.
Uderzył stacyjny dzwon. Pociąg przyszedł.
Pan Natan stał trochę opodal poza tłumem, napierającym na drzwi, które w tej chwili otwierano. Finansista wyjął z kieszeni telegram i rzucił nań okiem.
— Tak — rzekł sam do siebie — Joachim tym pociągiem powinien przyjechać.
Powoli wszedł na peron i stanął tuż przy drzwiach. Dokoła panował zwykły w chwilach przyjścia pociągu zamęt. Przebiegali pasażerowie i pasażerki, tragarze; popychano się, tłoczono. Upłynęła dość długa chwila. Powoli ta fala zaczynała się przerzedzać; tłum znikał u wyjścia. Pan Natan był teraz wyraźnie zniecierpliwiony i zniechęcony.
— Czyż miałby nie przyjechać? — pytał sam siebie. — A tak mi jest potrzebny.
Posunął się w kierunku ostatnich wagonów pociągu.
— To dziwne! — szeptał.
W tej chwili, tuż obok niego, z przedziału drugiej klasy wyskoczyła na asfalt peronu zręczna figurka pana Joachima Landsbergera, drugiego wspólnika firmy „Ejteles i Sp.“.
— Ach, to ty wreszcie! — zawołał pan Lurje.
Ale pan Joachim przyłożył palec do ust, na znak milczenia. Pan Natan spoglądał nań z zadziwieniem.
— Co takiego? — pytał już przyciszonym głosem.
Pan Landsberger nachylił się do niego i rzekł, wskazując palcem:
— Czy widzisz tego rudego oberwańca, w czapce, tam, przy drzwiach?
— Widzę.
— On mnie zna. Nie chcę, żeby mnie widział. A koniecznie w naszych — na tym wyrazie położył wybitny akcent — wspólnych interesach trzeba, ażebyśmy wiedzieli, gdzie on się zatrzyma, w jakim hotelu.
— A więc?...
— Idzie o to, ażebyś ty, którego on nie zna, podążył za nim ostrożnie i dowiedział się.
Pan Natan spojrzał z niedowierzaniem na wspólnika.
— Żartujesz.
— Tu niema żadnych żartów. Rzecz jest poważna. Śpiesz się.
Z twarzy pana Natana na jedną sekundę zeszedł wieczny uśmiech.
— A więc bez żartu?
— Prędzej, prędzej! Ja czekam na ciebie choćby do jutra rana, tam, gdzie wiesz, w „chambres garnies“.
Pan Natan wzruszył ramionami, odwrócił się i, nie mówiąc już więcej ani słowa, pobiegł szybko w kierunku drzwi wyjściowych.
Stanąwszy na wysokich schodach, prowadzących na plac przed dworcem, skinieniem przywołał oczekującego nań stangreta. Przedtem jeszcze rozejrzał się dokoła. Czerwona czupryna oberwusa, którego mu polecił śledzić Landsberger, zdaleka wyróżniała się płomienistym swym kolorem pośród tłumu.
— No, tego to przynajmniej nie tak łatwo zgubić! — rzekł do siebie pan Natan.
Polecił stangretowi pojechać do domu, a sam powoli, krokiem przechodnia, udającego się na spacer, podążył za oberwusem.
W godzinę potem pukał do drzwi numeru, zajętego przez hamburskiego negocjanta w jednym z pomniejszych zakładów, t. zw. „chambres garnies“ na Nowym-Świecie.
Herein! — odezwał się głos z wewnątrz.
Przy stole w pokoju siedział elegancki pan Joachim, który już zdążył zmienić kostjum podróżny na jakąś elegancką kurtkę i obecnie zajadał kawałek mięsa, krzywiąc się przytem okropnie. Na stole stała butelka czerwonego wina.
— Ach, u was to tak zawsze — zaczął po niemiecku. — Kazałem przynieść co do zjedzenia. Obrzydliwe! Die polnische Wirtschaft!
Rzucił nóż i widelec i zbliżył się do pana Natana.
— No i cóż? — pytał.
— Zaraz, zaraz, niech odpocznę.
— Siadajże. Może pozwolisz kieliszek wina? Nienajgorsze... Umyślnie kazałem przynieść za cztery ruble butelkę. Taniej, byłaby lura.
Pan Natan odpowiedział gestem przeczącym. Usiadł.
— A więc?... — pytał ruchliwy, niespokojny pan Joachim.
— Poszedłem za nim aż na Nalewki.
— Na Nalewki?
— I tam poszedł do jednego z żydowskich hoteli... Może wiesz: hotel Amsterdamski.
— Nie. I zatrzymał się tam?
— Nie wiem.
— Jakto! więc puściłeś go tak, bez śladu?... Zlituj się!
— O, bądź spokojny, mamy go w ręku.
— W jaki sposób?
— Widzisz, zbliżając się do hotelu, spotkałem jednego z pracujących w naszem biurze i, opowiedziawszy jakąś historyjkę, skomponowaną na poczekaniu, powierzyłem jego opiece twego rudego oberwańca.
Pan Joachim pokręcił głową, trochę niezdecydowany.
— Z naszego biura?
— Tak.
— Jest to może cokolwiek nieroztropnie. Widzisz, trzeba być ostrożnym!
— O, bądź spokojny, tu nie może być obawy. To chłopak oddany mi zupełnie, jeszcze młody. A przytem sprytny. Kazałem mu tu przyjść i zdać raport. Ma się zapytać o pana Pfeifra, bo przecież stanąłeś pod tem nazwiskiem, jak zwykle?
— Tak, tak! I tu może trochę nieostrożnie. Ale, jeśli sam uważasz...
— Wszystko będzie dobrze.
— Bądź co bądź, dziękuję ci. A teraz do interesu.
— Zgoda.
— Ponieważ przyjeżdżam na twoje żądanie, powiedz najwpierw, co tak strasznego znajdujesz w naszem położeniu, że aż uważałeś moją obecność za niezbędną?
— Wiele...
— Ba, ba!...
— I nawet powiem ci, że stan rzeczy od chwili, kiedy pisałem do ciebie, bardzo znacznie się pogorszył.
— No, no...
— Krótko mówiąc, niewiele brakowało przed 48 godzinami, ażebyśmy zostali „nakryci“.
Pan Joachim, który w tej chwili z miną prawdziwego smakosza kosztował czterorublowe czerwone wino, omal że się nie zakrztusił. Podskoczył na krześle.
— Co, jak? Mówże, mów!
— Onegdajszej nocy, nie wiem już jakim sposobem, do „fabryki“ dostał się jakiś nieznany człowiek i, według wszelkiego prawdopodobieństwa, zdołał dobrze przyjrzeć się wszystkiemu, co się tam robi.
Pan Joachim postawił kieliszek z winem na stole.
— No, to jeszcze nie tak wielkie nieszczęście — odrzekł spokojnie.
— Jakto! nie nieszczęście?
— Że wszedł. Wówczas dopiero byłoby nieszczęście, gdyby — wyszedł.
Obrzydliwy uśmiech ozdobił pulchną, starannie wypieszczoną twarz negocjanta hamburskiego.
— A przecież do tego chyba nie dopuszczono — dorzucił po chwili.
— Właśnie, że w tem największy sęk.
Pan Joachim znów zaczynał być niespokojnym.
— Mówże, mów!
— Otóż człowiekowi temu udało się umknąć, ale w taki sposób, że dotąd nie wiemy, czy żyje, lub nie.
Tutaj pan Natan opowiedział, już teraz poważnie zatrwożonemu panu Joachimowi walkę, jaką stoczył „Fryga“ ze swymi prześladowcami.
— Jest wszelkie prawdopodobieństwo — kończył — że człowiek, który bądź co bądź powinien był dostać parę kul rewolwerowych i potem jeszcze skaczący z drugiego piętra na dół, nie ma przed sobą zbyt świetnej przyszłości. Ale w takim razie, co się stało z jego ciałem? Jak wytłumaczyć to, że w ciągu prawie 48 godzin nikt o nim nic nie słyszał? Co się z nim wogóle dzieje?
— To bardzo poważne, bardzo poważne — powtarzał pan Joachim, pochylony nad stołem, bawiąc się szklanką.
Przez chwilę panowało milczenie.
— I nie próbowaliście nawet zbadać, co się z nim stało zaraz po jego wyskoczeniu? Przecież to bardzo proste: trzeba było wyjrzeć przez okienko. Kiedyście już strzelali, należało działać do końca.
— Najpierw, mnie tam nie było — odrzekł pan Natan — był tylko Apenszlak. Jak mi mówił, próbowali zrobić i to.
— I cóż?
— Tylna ściana śpichrza wychodzi na ogródek, znajdujący się na tyłach posesji, sąsiadującej od ulicy Sapieżyńskiej. Pod otworami śpichrza znajduje się rodzaj daszku, na czemś w rodzaju szopy. To przeszkodziło widzieć cokolwiek. Zresztą strzały zrobiły swoje. W oknach oficyn, wychodzących na śpichrz, pomimo wczesnej godziny, zaczęli się ukazywać rozbudzeni ludzie. Trzeba było temu dać pokój.
— To źle, to bardzo źle. A dalej?
— Ma się rozumieć, dowiadywać się w domu na Sapieżyńskiej nie było można.
— Jeszczeby tego brakowało!
— Czekaliśmy tedy jakiego ruchu w dzielnicy, jakiej wiadomości o zamachu, o znalezionym trupie...
— No?
— I dziś do dwunastej nic...
— Nie może być!
— To właśnie dziwne. Apenszlak umyślnie czekał dziś przy wyjściu z giełdy, ażeby mi to powiedzieć.
Znów zapanowało milczenie. Naraz pan Joachim podniósł oczy na wspólnika.
— Co ty myślisz o tym zagadkowym wypadku? Co się stało z owym człowiekiem?
— Ja sądzę, że jego ciało leży sobie najspokojniej gdzie pod szopą, w owym ogródku, do którego pewno nikt nie zagląda. Jeśli go znajdą, ma się rozumieć, niema obawy, ażeby trup co powiedział.
Pan Joachim rozczesał sobie pulchnymi palcami faworyty.
Po chwili zapytał znowu:
— A ja jestem innego zdania. Ten mniemany nieboszczyk napewno dobrze w tej chwili myśli, jak nam skręcić kark. Czuję z tego wszystkiego, że będzie niedobrze. To się w taki prosty sposób nie skończy. Będzie z tego „kasza“.
Ten ostatni wyraz elegancki pan Joachim powiedział po polsku, nadmienić bowiem trzeba, iż dotąd cała rozmowa prowadzona była po niemiecku. Roześmiał się w tej chwili.
— Widzisz, mój Natanie, jakich ja tu u was manier nabieram i jakich wyrazów zaczynam używać... Takie już powietrze!
Pan Natan pokiwał głową, jakgdyby wyrzucając przyjacielowi zajmowanie się drobnostkami.
— Bardzo być może — rzekł — że będzie „kasza“. To też Apenszlak wcale nieźle się urządził.
— Słucham.
— Na wszelki wypadek natychmiast usunął ślady „fabryki“ i nawet zdołał przenieść towary. Na dziesiątą rano śpichrz był próżny. I ani jednego wozu nazewnątrz, ani jednego człowieka. Wszystko dołem.
Pan Joachim aż klasnął w dłonie.
— Tak, to rozumiem. To zuch z Apenszlaka! Nie spodziewałem się tego po nim.
— I ja także!
Pan Joachim zamyślił się.
— Ostatecznie, kiedy tak, to zrobione w tej kwestji wszystko, co było możebne. Co będzie, pokaże przyszłość. Tymczasem możemy uważać ten przedmiot za wyczerpany. Zapewne nie jest to wszystko, o czem chciałeś ze mną pogawędzić, tem bardziej, że tego rzeczywiście niezmiernie ważnego faktu nie mogłeś przecie mieć na uwadze, pisząc do mnie list.
— W samej rzeczy. Fakt ten, jak widzisz, jest późniejszy.
— A więc?
— Niemniej zdaje się on wynikać z tych drugorzędnych okoliczności, które spowodowały potrzebę twej obecności.
— Jakież to okoliczności?
— Jest ich wiele, bardzo wiele i rozmaitych. Powiem ci, naprzykład, że przed paru dniami jakiś podrzędny ajent policyjny tak zainteresował się moim i Apenszlaka stosunkiem z Fajnhandem, że odbył rodzaj małego badania tego ostatniego. Apenszlak przypuszcza nawet, że to zapewne ten sam ajent dostał się do wnętrza „fabryki“.
— To bardzo ważne.
— Z drugiej strony, jest to mniej prawdopodobne: Fajnhand twierdzi, że doszedł z ajentem do zupełnego porozumienia, a zresztą rysopis też się nie zgadza.
— Co więcej?
— Historja z tą kradzieżą i zabójstwem Halbersona...
Pan Joachim uważnie spojrzał na swego wspólnika; przez dłuższą chwilę zatrzymał na nim wzrok.
— Aha! — rzekł — pisałeś do mnie o tem, ale myślałem, żem niedobrze zrozumiał twój list. To cyfrowe pismo tak trudno przeczytać.
Pulchna twarz pana Landsbergera uśmiechała się ironicznie.
Pan Natan Lurje podniósł się z krzesła i rzekł bardzo gorąco:
— Pisałem i powtarzam w tej chwili to samo, co było w liście: nie rozumiem, w żaden sposób zrozumieć nie mogę, dlaczego Halberson się zabił, jeżeli się zabił? Dlaczego rzucono podejrzenie na Strzeleckiego? Nie rozumiem także, co się stało z „resztą“?
— Ach! ta „reszta“! — zrobił uwagę pan Joachim. — O tej „reszcie“ pomówimy kiedyindziej. Dziś niebardzo mam czas.
Znów przez chwilę patrzył uważnie w oczy panu Natanowi.
— Powiedz mi tedy, kochany Natanie — zaczął znowu — jaki z tego wypadku i jego niejasności wyprowadzasz wniosek?
— Bardzo niepokojący.
— A mianowicie?
— Że jesteśmy otoczeni nieznanemi nam niebezpieczeństwami, że jest ktoś poza nami, kto zna wybornie naszą grę, podczas kiedy my o jego kartach nie mamy najmniejszego pojęcia, i że ten ktoś dotąd bez naszej wiedzy będzie się nami posiłkował, dopóki nie uzna za właściwe skręcić nam karku.
— Bardzo być może.
— Jest to położenie niezmiernie trudne. Że zresztą coś się psuje, najlepiej dowodzi pozycja, jaką względem nas zaczyna przybierać stary Ejteles.
— No, przecież z tym kłopot chyba najmniejszy.
— Niebardzo.
— Trzymamy go przecież w ręku.
— Powiedz: trzymaliśmy. Rzeczywiście, robił dotąd, cośmy kazali. Ale teraz zaczyna być zbyt samodzielny. Jak ci pisałem, oddawna już podejrzewał on i stary Halberson, a trochę i Strzelecki, rolę, jaką kazaliśmy grać jego domowi handlowemu. Podejrzewał, ale milczał. Takie same powody do milczenia miał i kasjer. Co do Strzeleckiego, z tym za nas rozprawił się ów „ktoś“, o którym już wspomniałem przed chwilą.
— Więc wszystko jak najlepiej.
— Ba, kiedy ten „ktoś“ czy może „coś“ buntuje nam Ejtelesa. Stary przegląda książki, sprawdza korespondencję, stara się wniknąć w głąb interesów.
— Nie zrobiłeś mu w tej mierze jakiej delikatnej uwagi? — zapytał z ironicznym na pulchnych wargach uśmiechem pan Landsberger.
— Zrobiłem. Udał, że nie rozumie. Powtórzyłem ją z większym naciskiem. Odpowiedział, że wie, co robi i... że się niczego nie obawia. A nazajutrz, pomimo choroby, konferował nad jakiemiś papierami z tą garbatą lalą, panną Felą, ze dwie godziny.
— To źle.
— A nadomiar wszystkiego, kiedy chciałem wieczorem zajść do niego i dowiedzieć się o zdrowie, dowiedziałem się od lokaja, że ta lala zabroniła mnie przyjmować bez jej pozwolenia.
— To bardzo źle!
— Co wobec tego myślisz o sytuacji?
— Myślę, że masz wiele racji, twierdząc, iż jest poza nami ktoś, co nas zdaje się trzymać w ręku.
— A więc?
— A więc... trzeba wyjść z tego położenia.
— I?...
— I... „likwidować“.
— Kiedy?
— Jak najprędzej.
— Ba, gdyby tylko można. Najpierw, „fabryka“ jest, wskutek onegdajszej wizyty, w zupełnym rozstroju...
— Co dalej?
— Powtóre, z Ejtelesem w tej chwili będzie bardzo trudno...
— Więcej?
— Jak dotąd, więcej nic.
— To niewiele. Dziwię się, że taki rozsądny człowiek, jak ty, kochany Natanie, nie przypomniałeś sobie przy tej okoliczności waszego polskiego przysłowia.
— Jakiego?
— Bardzo mądre przysłowie, jak na taki głupi naród.
Tu pan Joachim powtórnie skalał swe ucywilizowane usta barbarzyńskim polskim językiem:
— Pieczone gołąbki nie lecą same do gąbki. Aha! czy źle powiedziałem?
— Wybornie.
— Otóż dowodzisz mi, że są przeszkody. Tem lepiej, trzeba je przezwyciężyć. Rozumiesz Natanie?
— Rozumiem.
— A ponieważ tych przeszkód jeszcze trochę zamało, jak przynajmniej ja widzę, dodam ci jeszcze jedną, o której także będzie trzeba pomyśleć.
— Słucham.
Pan Joachim zatrzymał się; zwolna nalał sobie wina, przyjrzał mu się pod światło, przytknął kieliszek do ust, posmakował i postawił napełniony do połowy na stole.
— Wybacz, ale musiałem odwilżyć usta.
Po chwili zaczął z miną trochę drwiącą:
— No i jakże ci się podobał ten rudy dryblas, którego odprowadziłeś dziś na Nalewki?
Pan Natan Lurje spojrzał na Landsbergera i ruszył ramionami.
— Zawsze się ciebie żarty trzymają. Masz mówić, to mów. Przecież nie dlatego kazałeś mi się za nim włóczyć, żebym mógł wydać sąd o jego piękności.
— O, bynajmniej! Zresztą, sąd ten byłby bardzo łatwy i stanowczy. Dość spojrzeć na tego chłopca, żeby przyjść do wniosku, że jest on w bliskiem pokrewieństwie z małpą.
Pan Natan znów wzruszył ramionami.
— Do rzeczy, do rzeczy, niepoprawny gaduło!
— Otóż pragnąłbyś może dowiedzieć się, poco przyjechał ten ładny chłopiec do Warszawy?
— Z chęcią.
— W bardzo prostym i, co więcej, szlachetnym celu. Oto, ażeby zadenuncjować do właściwej władzy niejakiego Joachima Hermana, dwóch imion, Landsbergera, właściciela poważnego kantoru komisowego w Hamburgu, Natana, inaczej Nuchima Lurjego, kupca 1-ej gildji, a nadto kupców 2-ej gildji: Apenszlaka i Fajnhanda, oraz różnych innych komparsów, że...
— Że?...
— Że od dwóch lat prowadzą na wielką skalę interes przemytniczy, przeprowadzają za dziesiątki i setki tysięcy rubli towaru przez granicę, ma się rozumieć, bez opłaty cła, że asekurują kontrabandę, że oprócz tego prowadzą na równie poważną skalę handel zamienny przedmiotami, pochodzącymi z kradzieży i rabunku, wysyłając do Hamburga i za Ocean to, co skradziono w Królestwie i Cesarstwie, a do Królestwa i Cesarstwa to, co skradziono w Niemczech, w Anglji i gdzieś indziej, że udzielają kredytu na poważniejsze przedsiębiorstwa... złodziejskie, że wreszcie wyrabiają kopami fałszywe plomby, a nawet, jak on sądzi, muszą produkować fałszywe pieniądze.
Pan Natan powstał z krzesła. W tej chwili nie był wcale podobny do tego poważnego, a skończenie poprawnego finansisty, jakiego znał cały świat. W oczach świeciło mu przerażenie. Bełkotał:
— Powiadasz... powiadasz?
Pan Joachim tymczasem odrzucił się na tył krzesła i śmiał się do rozpuku.
— Ha, ha, ha! — wołał — uważasz, co za obrzydliwe potwarze...
— Więc to żart?... Skąd wiesz, że chce denuncjować?...
— Nie wiem, ale przypuszczam — rzekł już zupełnie zimno pan Joachim. — Nie sądzisz przecie, ażeby ów ładny chłopiec chciał się mnie z takich zamiarów zwierzać. A przypuszczam dlatego...
Tu pan Landsberger się zatrzymał. Po chwili zapytał:
— Czy wiesz, jak się nazywa ten rudy oberwaniec?
— Nie.
— Ach, to tłumaczy twoją naiwność. Otóż jego nazwisko, a właściwie przezwisko, jest „Czerwony Janek“.
— Przecież to twój człowiek...
— Właśnie. I dlatego też przypuszczam z jego strony tak ładne zamiary. Powinien on być w tej chwili w Prusiech, po tamtej stronie granicy, tymczasem przyjeżdża sobie tu, do Warszawy. A trzeba ci wiedzieć, że, jako złodziej pobytowy, niema prawa tu pozostawać i nadto jest dobrze poszukiwany za kilka historyj, które mu się udały już na pobycie. To jeszcze mało. Mam dowody, że razem z moim konkurentem, Weinmanem, chciał mnie urządzić w gruby sposób.
— Więc?
— Więc, zanim będzie mowa o „likwidacji“, to jest o wycofaniu się z tutejszych interesów i wyjechaniu w cieplejsze kraje, trzeba usunąć tę przeszkodę.
Pan Natan ściągnął brwi; w oczach jego świecił teraz zły płomień.
— Jak? — zapytał głosem suchym, bezdźwięcznym.
Pan Joachim wypił resztę wina z kieliszka, przejrzawszy je poprzednio pod światło. Następnie chciał mówić, gdy wtem dało się słyszeć pukanie.
Herein! — rzekł pan Landsberger.
Na progu stanął „Josek“, a raczej (wiemy już jego nazwisko) Józef Stiefel, zadyszany, blady od znużenia, w swym długim surducie, przypominającym nieco krój kapoty.
— Pan Pfeifer tutaj? — zapytał głosem gardłowym. — A!.. — dorzucił, spostrzegając pana Lurjego.
— Wejdź pan, wejdź — zachęcał go przedstawiciel firmy „Ejteles i Sp.“.
„Josek“ postąpił parę kroków naprzód.
— Cóż, cóż? — pytał go z gorączkowym pośpiechem pan Natan. — Przy tym panu możesz pan mówić.
„Josek“ zabrał głos:
— Ten człowiek wziął numer w hotelu. Mieszka pod numerem 19. Wkrótce potem wychodził wrzucić list do skrzynki pocztowej. Następnie wrócił do numeru.
Pan Natan zbladł okropnie. Bełkotał:
— List... list?...
— Tak jest — odpowiedział „Josek“.
Pan Joachim musiał aż skierować znaczące spojrzenie na pana Natana, ażeby ten przyszedł trochę do przytomności.
— Otóż, przypuszczając, że polecenie, dane mi, zostało w ten sposób wypełnione, skierowałem się tutaj. Po drodze spotkał mnie pan Apenszlak, kupiec z Nalewek.
— Apenszlak? — zawołali obadwaj wspólnicy.
— Wydawał się bardzo zaniepokojony. Pytał, czy nie będę się przypadkiem widział z panem. A kiedy odpowiedziałem twierdząco, dał mi tę kartkę.
Podał panu Natanowi zwinięty kawałek papieru, zasmolony, bez koperty. Na papierze tym było skreślone drżącą ręką jedno tylko słowo:
„Rewizja“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.