Szkice z podróży w Tatry/Giewont i Czerwone Wierchy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Eljasz-Radzikowski
Tytuł Szkice z podróży w Tatry
Wydawca Tygodnik Wielkopolski; nakładem autora
Data wyd. 1874
Druk L. Merzbach; Drukarnia Leona Paszkowskiego
Miejsce wyd. Poznań; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Giewont i Czerwone Wierchy.

W grupie gór, u których stóp legło Zakopane, sterczy pyszna olbrzymia skała, wyróżniająca się od wszystkich wierchów swoim kształtem tak oryginalnym, iż nikt jéj raz widząc zapomnieć nie może; miano jéj Giewont. Ulubieniec to poetów, artystów i w ogóle gości Zakopiańskich, wzniósł się jak wódz tatrzańskich turni, od północy stromy, jak wieża, grzbiet jego, jak w koronkę dzierzgany, a w szczycie wyłom, szczerba olbrzymia, która go dzieli na dwa niedostępne wierzchołki. Dawniéj na zachodni szczyt Giewontu wchodzono, nim wpływ czasu nie wygładził turni, tak, iż już nie można myśleć o wydrapieniu się na niego, wędrówki zaś na wschodni szczyt o mało nie przypłacił życiem X. J. Stolarczyk, proboszcz w Zakopanem. Siedząc jak na siodle, po grzbiecie turni posuwał się granią od wschodu naprzód, napotykając szczeliny. Przebywszy taką jedną, którą ze wsi widać w kształcie małéj szczerbki, znalazł się w miejscu, zkąd naprzód, ani w tył ruszyć daléj nie mógł, wisząc nad przepaściami z dwóch stron. Z potarganą odzieżą, pokrwawiony na ciele zawisł X. St. na wysokości koło 5900 stóp z małą nadzieją ocalenia życia. Nie pozostało mu już nic innego, jak krzyczeć, co sił starczy, aby go usłyszał jaki juhas szczęśliwym zdarzeniem z owcami w te strony zagnany, i pomocy użyczył. Tym razem szczęście zabłąkanemu posłużyło. Juhasi posłyszeli głos, przybiegli na ratunek i z pomocą liny wydobyli z matni swego proboszcza. Szczyt więc najwyższy Giewontu (5959’) pozostał dziewiczym, nikt już potem na niego się nie wdrapał, a zresztą prawdę mówiąc, niema tam po co się spinać, skoro sąsiednie mu Wierchy Czerwone wysokością go przenoszą, a w drodze na nie karku nie trzeba łamać. Sławę swoją zawdzięcza Giewont kształtowi swemu i szczęśliwemu położeniu; dla Zakopanego tworzy on tło majestatyczne, a w owéj szczerbie, dzielącéj jego wierzchołki, mają zegar górale, bo skoro słońce przez nią rzuci promień w dolinę Strążysk, środek wtedy dnia, południe. Czarowna dolina Strążysk wiedzie z Zakopanego wprost pod jego stopy, które zalega śnieg wieczny, ale tędy na Giewont ani myśleć nie można o wyjściu, bo ściana jakby pionowa, ztąd téj góry nazwę wywodzą jedni, co z niemieckiego zwykli wywodzić wszystko, od Gehe Wand, stroma ściana; drudzy od nazwiska rodziny góralskiéj, Giewontów, zapewne niegdyś jéj właścicieli, bo w Tatrach nazwy gór pochodzą od właścicieli, lub nazwiska właścicieli od posiadłości, nowe jednak przypuszczenie w tym względzie, o ile mnie się zdaje najwięcéj ma za sobą prawdopodobieństwa. Dr. Jan Radwański, z zamiłowaniem oddający się lingwistyce, śledząc wyrazu staropolskiego na wyrażenie prostopadłości, wyraźnie ukutego dla użytku naukowego, napotkał u ludu w górach w tem znaczeniu wyraz giew, gwy, giewy, giewa, prostopadły, spadzisty, co nam jasno pochodzenie nazwy Giewontu rozwiązuje.
Z poza Giewontu od zachodu widać trawą porosłą górę, ze stromo ściętemi skałami od dołu, jest to grupa wierchów Czerwonych, ztąd dla oka jedną tworzących całość, a na ich tle rysuje się szczerbaty, skalisty Giewoncik lub mały Giewont (5245’). Patrząc z Zakopanego trudno pojąć, że podróżnemu gdy stanie na szczycie Czerwonego Wierchu zniknie gdzieś pod stopami ów dumnie sterczący Giewont; najbliższy mu bowiem Małołączniak przenosi go o 744 stóp. wied.
Szczęśliwe położenie Czerwonych Wierchów względem innych gór i droga na nie, nie połączona z żadnemi niebezpieczeństwami, jest powodem, że je najwięcéj goście zwiedzają. Nazwa ich pochodzi od czerwonawéj barwy wysokiéj trawy, która porasta cały grzbiet Czerwonych Wierchów. Szczytów w téj grupie jest 7, z tych środkowy najwyższy, Krzesanica 6768’, potem Małołączniak 6703’, Upłaz 6475’, Kopa lub Wierch Kondracki 6337’, Ciemniak 6658’, Ciemniak zachodni 6561’ i Rzędy (dotąd nie mierzone). A że cała ta grupa gór jest odosobniona od rdzenia Tatr, od najwyższych i najdzikszych szczytów, tem więc pożądańsze posiada warunki, bo widok z nich niczem nie zasłoniony, rozległy, a tém samem wspaniały. Giewont najwięcéj na północ wysunięty a przełęczą z Czerwonemi Wierchami złączony, jako najbliższy krewny tworzy z niemi jakby jedną rodzinę, ztąd naraz go zwiedzać zwykli podróżni z Czerwonemi Wierchami.
Różnemi drogami wychodziłem już na Czerwone Wierchy, nieznana mi jeszcze była jedna, zachwalana dla krótkości, przez Przysłop i dla jéj poznania w r. 1869. wybrałem się w gronie kilku osób na rzeczone wierchy. Za przewodnika mając Macieja Sieczkę, przy pięknéj pogodzie, wyruszyliśmy 22 lipca o 6 godz. rano w drogę.
Idzie się na zachód od Zakopanego, minąwszy szereg domostw, wiedzie droga wśród wonnych łąk pełnych różnobarwnego kwiecia, poczem nastaje kawałek lasu, kilka małych potoczków przerzyna równinę a w pół godziny przybywa się na brzeg doliny, któréj środkiem z łoskotem toczy się potok, niewiedzieć dla czego Cichą zwany. Droga jedna wiedzie daléj w las ku Kościeliskom, myśmy zaś skręcili ścieżką w dolinę ujście Małéj Łąki. Chłód owiał nas z jéj wnętrza, co na nas mile oddziałało, po dotychczasowéj przechadzce wśród skwaru słońca.
Drożyna wije się koło potoku przez las, czasem po spadzistych głazach, napotykaliśmy ślady jezdnéj niegdyś drogi tu i owdzie; pognite belki z dawnych mostków zdradzały istnienie niegdyś ludzkiéj komunikacji. Opuściliśmy w krótce potok, zboczywszy na zachód w las w górę na Przysłop, na polanę Miętusią. Stawaliśmy często dla odetchnienia, bo zbocze było strome, w tem doleciały nas wesołe okrzyki, a po chwili ujrzeliśmy dziewczęta biegnące żwawo z żętycą w dzbankach, niesioną dla gości w Zakopanem. Z dziwieniem nas powitały; jedna z nich była Hannusia córka Janikowéj gospodyni, cośmy u niéj mieszkali, napoiła nas żętycą dla nas niesioną, i popędziła za drugiemi do domu.
Ciągłem dążeniem pod górę trochę już utrudzeni radzi byliśmy, gdy się nam z pośród drzew grzbiet Przysłopu (4276’) pokazał, a nim wązką ścieżką przez bujną łąkę dotarliśmy do szałasu, przybycie gości oznajmiły psy całéj osadzie Miętusiańskiéj. Owiec przy szałasie nie było, juhasi je popędzili w turnie na paszę, jedno jagnię słabe pasło się koło szałasu, uwiązane na długim sznurku. Z szałasu uchodził dym z dogorywającego ogniska, bo już żętyca była odgotowana, i sér zrobiony; baca i kilku juhasów na gawędzie przy fajeczce czas spędzali, gdy nas usłyszeli, wyszli na powitanie. Bacował wtedy na Miętusiéj hali Klimas Miętus, gazda z Miętóstwa, wioski koło Czarnego Dunajca, idealny typ górala tatrzańskiego. Młody, może 27 lat liczący, potężnie zbudowany, rozumny, jak na górala wykształcony, gdyż przebył kilka klas gimnazyjalnych, żołnierz z powstania r. 1863. o czem z chlubą wspomina, przyjął nas z szczerością właściwą naszemu ludowi a grzecznością miejską. Spotkanie takiéj postaci wśród ludu, wśród turni, chwyta za serce, rozmowa żwawa i ochocza rozwinęła się prędko. Mój towarzysz Władysław Cz. uczestnik ruchu z roku 1863. tem bardziéj się uradował, znalazłszy tu, gdzie się tego najmniéj spodziewał, kolegę z szeregów narodowych. Gościł nas baca, czem mógł, serem i żętycą, a my jego cygarami i tytoniem, bo i ja, chociaż nie palę narkotyku wschodniego, jadąc w Tatry zaopatruję się w tytoniowy materjał, gdyż górala niczem tak nie uraczy, jak cygarami lub tytoniem. Juhasi, cośmy ich w szałasie zastali, byli już lat podeszłych, młodsi łażąc za owcami, hukali sobie po turniach. Odgłos przeciągłych okrzyków „uuu... cha!“ rozlegający się po skałach powtarza się, ma to coś w sobie nader oryginalnego, zupełnie odpowiedniego dzikiéj górskiéj przyrodzie, dodawszy do tego szczekanie psów, brzęk dzwonków zawieszonych u szyji owiec, utworzy się mowa turni w czasie lata, gdyż w innéj porze głuchą ciszę przerywa jedynie poświst wichru lub huk burzy.
Po krótkiéj pogwarce ruszyliśmy daléj, żegnani przez pasterzy szczeremi życzeniami szczęśliwéj drogi w dzisiejszéj wycieczce. Dostaliśmy się do lasu najprzód dróżyną wygodną aż do zarzuconych bań (kopalń rudy), potém przedzierać nam się przyszło z trudnością między świerkami, po kilkodniowéj słocie tak przepełnionemi wilgocią, iż każda dotknięta gałęź sowicie nas wodą skraplała, a po zaklęśnięciach grzęzliśmy w błocie. Jak wszystko na świecie tak i to złe minęło, wyszedłszy z krainy lasu dostaliśmy się na otwarte zbocze żwirem łupkowym pokryte, a następnie o wpół do 9téj godzinie na skałę zwaną Kobylarzem.
Turnia ta z wierzchu równa, pięknym trawnikiem porosła, boki ma ostro ścięte, przepaściste, a widok ztąd bardzo dziki na dolinkę Litworową. Złomy wapienne zalegają dno dolinki smutnéj, głuchéj bez szmeru potoku, bez roślinności. Ztąd, gdym się obejrzał na grzbiet Czerwonych Wierchów, na cel naszéj wycieczki, dobrze widoczny żleb wydał mi się najsposobniejszą drogą do wyjścia na górę, przewodnik zaś inną mi wcale drogę wskazał. Zdziwiony, ale zaufany w naszego Macieja, udałem się za nim ku wschodowi i niebawem się przekonałem o niebezpieczeństwie chodzenia po górach bez przewodnika, bo idąc za swojem mniemaniem byłbym zaszedł w straszne turnie przepaściste, gdy wskazaną a wcale mi niedomyślną drogą dosięgnęliśmy grzbietu bez żadnéj szkody. Wprawdzie ów żleb wiodący koło skały zwanéj Ratuszem nie jest wcale zachwycający, lecz przy ostrożności niebezpieczeństwem zupełnie nie grozi, jednakże dla tego kawałka drogi wychodzenia na Czerwone Wierchy przez Przysłop wszystkim gościom polecać nie mogę, mając przykład na moim towarzyszu. Kto bowiem wprawny w chodzeniu po szczytach, żleb Ratuszowy różnicy mu nie zrobi, ale nienawykłemu dokuczy do żywego. Jak zwykle w żlebach, drapać się trzeba było po nasypisku różnéj wielkości kamieni, stromo bardzo w górę, za pomocą kija a czasem ręki, gdzie się dało, czepiając się od prawéj strony ściany turni. Głazy się obsuwały, góry jakby nie ubywało, a za nami ziemia się gdzieś chowała. Uprzykrzył nam się przeklęty żleb; trud wyciskał obfity pot, oddech trzeba było łapać często odpoczywając t. j. postawając, w końcu przecie wierzch się grzbietu pokazał bujną zielonością pokryty, ale aby się tam dostać, wypadło jeszcze na czworakach przepełzać po kawałku litéj skały poczem można było swobodnie usiąść. Towarzysz mój Władysław, po wydostaniu się ze żlebu zbladł jak trup, osłabł, żeśmy się o niego wylękli. Było to za wielkie na pierwszy raz dla nowicyjusza tatrzańskiego wysilenie; po chwili wypoczynku na miękkiem posłaniu z wysokiéj trawy, winem pokrzepiony i zapewniony, że już w całéj dzisiejszéj wycieczce nie natrafi na drugą podobną przeprawę, przyszedł do siebie.

Juhas z psem na wierchu w Tatrach.

Grzbiet, gdzieśmy odpoczywali jest granią urwistą od północy, wiodącą prosto na Wielką Turnię (5922’) dobrze widną z Zakopanego, z ścianami prostopadłemi do doliny Małéj Łąki. Idąc w górę niedługo koło 10 godz. przybyliśmy nad głęboką skalistą otchłań, jakby obszerną studnię, do któréj sączyła się woda ze źródła tryskającego kilka kroków wyżéj z pośród żwiru. Na wysokości 5937 stóp. źródło należy do szczegółów, smak jego wody wyborny, zimna +2°24 Rm. że zęby trętwieją, a do herbaty dobra, jak się zaraz przekonaliśmy. Tu miał być nasz pierwszy główny odpoczynek; Sieczka pobiegł gdzieś niżéj po gałęzie kosodrzewiny, bo już znajdowaliśmy się w krainie bezleśnéj, przyniósł materjału palnego, rozżarzył ogień, wody naczerpał z owego źródła, nastawił w naczyniu a tymczasem, oczekując posiłków dla żołądka, rozkoszowaliśmy się widokiem. Południe całe, a więc łańcuch Tatr zasłaniał nam szczyt Małołączniaka, na który dążyliśmy, właściwie tylko północ stała nam otworem, pod naszemi stopami dolina Małéj Łąki, nieco na wschód turnie Giewontu, z tyłu widziane, daléj dolina Zakopanego zasiana domostwami, następnie całe Podhale przerżnięte Czarnym i Białym Dunajcem, ginące koło Nowego Targu, miasteczka z błyszczącą blaszaną wieżą kościoła farnego, powyżéj pasmo Beskidów a za tem wszystkiem siniał horyzont z okolicą Krakowa.
Poschodziło się do nas kilku młodych juhasików z psami owczarskiemi z rasy liptowskiéj, które na nas ciągle ujadały, chłopaki zaś, chciwe pogadanki, wdali się w rozgowory. Jeden z nich pokaleczony, poobwijane miał nogi, ręce i widoczne rany po głowie. Zapytany wskazał opodal „turniczkę“ (ostrą skałę) na którą mu się piąć zachciało, niewiedzieć po co i spadł z niéj; drugi z pastuchów opowiadał o innym ze swoich rówienników, który ciekawością zdjęty, coby było na dnie otchłani poniżéj źródła, przy którem spoczywaliśmy, zanadto się nachyliwszy, wpadł do wnętrza. Bóg łaskaw na tych hultai, bo i ten ciekawski się nie zabił, lecz tęgo potłukł, zkąd go za pomocą liny wydobyto. Ocalał głównie z powodu, że dno owéj gardzieli zalegał jeszcze wtedy śnieg, którego już nie było, gdyśmy tu przybyli. Nie docieczono dotąd, gdzie uchodzi woda z téj czeluści, domniemują się ludzie, iż na Małéj Łące z pod kamieni się wydobywa.
Półtoréj godziny zbiegło nam w tém miejscu, nie wiedząc kiedy, herbata wydała nam się nieocenionym nektarem, napoju tego żaden inny zastąpić tu nie zdoła, górale sami również ją wysoko oceniają, chociaż do herbaty nie nawykli. Sieczka z nami zasługi herbaty w górach bardzo wynosił. Postępując w górę po trawiastem zboczu, w 3. kwadranse od odejścia od źródła, stanęło moje towarzystwo na szczycie Małołączniaka i tam zostało, ja zaś, bokiem, stroną zachodnią puściłem się z przewodnikiem na Krzesanicę najwyższy szczyt (6768’) z całéj grupy Czerwonych Wierchów, gdzie jest punkt triangulacyjny.
Granica węgierska znaczona kopcami biegnie samym wierzchem grzbietu. Gdyśmy usiedli na złomach wapienia, jaki zalega szczyt Krzesanicy, świat na około niczem nie zasłoniony rozłożył się majestatycznie przed naszemi oczami. Nie minęła nas nagroda dzisiejszych trudów, mgła nie kryła żadnego szczytu. Nie podobna rozwodzić się tu nad wspaniałością widoku, jaki się zewsząd tłoczy, i jakie wrażenia wywiera, bo rzeczywistości się nie dorówna, a wyobrażni nie zaspokoi. Wierchy gołe, odarte, śniegiem ubrane piętrzą się po nad sobą, porozdzielane dolinami, za niemi równiny z błyszczącemi jak srebro strumieniami, wsie, miasteczka, znowu drugie góry, zamykające horyzont naszych oczów.
Pod stopami Krzesanicy jest dolinka, raczéj kotlina dzika, pusta, kamienista zwana Rozpadlicą, a poniżéj ciągnie się wielka dolina ze wschodu na zachód w okrąg, Wierchcichą nazwana od Wierchu Cichego, który południowy jéj bok zalega. Najwyższym szczytem na zachodzie Czerwonych Wierchów jest Bystra (7230’) przez turystów zwana Pyszną od hali téj nazwy, u jéj stóp rozłożonéj, zaś na wschodzie Świnnica (7395’) rozpoczyna szereg szczytów tworzących rdzeń Tatr. Właśnie tego roku o téj porze śnieg tak mocno jeszcze pokrywał Świnnicę, że nie mogło było być mowy o wychodzeniu na nią. Na południu od nas królował Krywań (7913’), a z pośród tłumu szczytów wschodnio-południowych, wznosząc się jak hetman po nad wszystkie wierchy, wychylał łysinę Gierlach (8414’). Słońce dopiekało, wiatr znów chłodził, byłem zajęty rysowaniem szeregu gór od zachodu, gdzie są Bystra, Stara Robota, Rohacze i t. d. a Sieczka biegał za pająkami, które zbierał dla Komisji fizjograficznéj Tow. Naukowego Krakowskiego, towarzystwo zaś moje, przełęczą oddzielone, na szczycie Małołączniaka czyniło obserwacje. Mając już wracać, zawiódł mnie Sieczka w stronę Rzędów, pokazał dwa stawki w głębi doliny u stóp Tomanowéj od Węgier, poczem ruszyliśmy do swoich, gdzie znowu zdejmowałem rysunek całéj głównéj grupy Tatr od południa. Zaledwo zdążyłem widok ów nakreślić, z obłoczków wcale przedtem nieznacznych utworzyła się warstwa mgły, która powiększając się równolegle do poziomu, jakby strychulcem zakrywała szczyty od wierzchu, począwszy od najwyższych, schodząc do coraz niższych. Dobrze można było widzieć, rzeczywistą wysokość szczytów. Wyłączając perspektywiczne złudzenie oczów ludzkich, po kolei chowały się w mgle wierchy coraz niższe. Szczyt Gierlacha tonął już we mgle, gdy jeszcze wszystkie inne czysto się rysowały na tle nieba.


Widok na Tatry z Czerwonego Wierchu Małołączniaka.

Nie było już tu co dłużéj robić, przed 3 godziną rozpoczęliśmy odwrót do domu, lecz zupełnie inną drogą. Przed sobą ujrzeliśmy, jakby mrówki coś żyjącego dążącego ku nam na Małołączniaka z Kopy Kondrackiéj; za pomocą lornetki rozróżniliśmy dobrze osoby, dwóch z nich było moich znajomych, jak się pokazało przy spotkaniu X. Ig. z Litwy i p. Gl. Lecz zdziwiło mnie spotkanie ich tu o tak późnym już czasie; opowiedzieli mi, że z Zakopanego idąc przez Kuźnice na Kondratową w celu wyjścia tędy na Czerwone Wierchy utknęli w oberży i wino spijali kilka godzin. Przewodnik ich zwany Tadziokiem, istny gawron, rad, że mu wina dawano, nie naglił do drogi nieświadomych wycieczek po Tatrach, i przez to późno zdążywszy na wierchy, nim dosięgli szczytu Małołączniaka, mgła już nietylko wierzchołki gór, ale ich samych objęła. Była dopiéro 3 godzina po południu. Przytém ciasne mieli obówia, nogi im poodzierało, szli w szkarpetkach, przeto schodzenia po skałach wcale im nie można było zazdrościć. Wkrótce straciliśmy ich z oczów, szliśmy przełęczą (5484) łączącą Giewont z Czerwonemi Wierchami, ale nam się nie chciało na jego wierch pod górę drzeć bez celu, skoro za podnóżek Czerwonym Wierchom może służyć.
Dawniéj byłem na wierzchu Giewontu w owéj szczerbie pomiędzy dwoma jego wierzchołkami; strach bierze, jak się ztamtąd spojrzy w dolinę Strążysk, tak jest stroma przepaść. Śniegu płat zalegał małe pod szczytem zagłębienie, ciekącą ztąd z topnienia wodę czerpaliśmy spragnieni, lecz jak deszczówka bez smaku tę tylko zaletę posiadała, że była zimną. Oprócz najwyższego czubka Krywania ztąd już nie widać wierchów ani Spizkich ani Liptowskich, jedynie północ ztąd widoczna, a więc Podhale, a za niem Beskidy.
Z wspomnianéj przełęczy Kondrackiéj między Giewontem a Kopą Kondracką puściliśmy się na dół po stromem zboczu do Piekła, ale nie ewangielicznego. Tak się bowiem tu zwie, trudno wiedzieć dla czego, kotlina u stóp Giewontu od południa, gdzie się poczyna dolina Kondratowa. Napotkaliśmy w drodze ściekającą wyborną wodę z niepodal tryskającego źródła +2°8 Rm, daléj strumyczek się powiększał, nowemi wypływami zasilany, nim w dolinie zniknął pośród żwiru.
Opierając się parciu własnego ciężaru, biegliśmy prędko na dół, a przed nami w dolinie Kondratowéj szałasy, różne szopy oznajmiały siedlisko ludzi. Bydło się pasło, ale ludzi znać nie było, zeszła się osada pasterska do szałasu, zkąd nas głos kobzy dolatywał. Jakiś juhas wygrywał na niéj, dobywał tonów, jakie tylko mógł, pomimo tego nudny to bardzo instrument, jeżli śpiewkami nie urozmaicony. Powitano nas ochoczo, poczęstowano żętycą, pogwarzono o tem, co się dzieje w świecie, bo górale chciwi wiadomości, o polityce radzi gadają; w końcu po miłym odpoczynku puściliśmy się w dalszą drogę już po 5 godzinie.
Dolina Kondratowa zamknięta na około górami, sama w sobie nic szczególnego ani pięknego nie zawiera. Polanę niszczy góralom lada większa burza, zamulając trawę żwirem wapiennym niesionym wodą z sąsiednich wierchów. Potok, który się dopiero koło Kalatówek z pod ziemi wydobywa, przez Kondratową płynie niewidomie w głębi żwiru.
Minąwszy polanę Kondratową weszliśmy w las nie dróżyną jednak jezdną lecz ścieżkami powiódł nas przewodnik dla uproszczenia drogi. Napotkaliśmy w lesie ślady strasznéj burzy; drzewa stare olbrzymie sterczały u dołu pni poodzierane głazami wodą toczonemi. Spore koryto, głazami zawalone, zupełnie suche, dawało nam pojęcie o sile żywiołów, jeżli złomy, które aby dźwignąć, nie wiem, ileby ludzi potrzeba, woda unieść zdołała. Wpół godziny wyszliśmy na drogę jezdną; ciszę dotychczasową przerwał nam szmer zdala dolatujący, coraz silniejszy w miarę postępowania naszego naprzód, aż wreszcie ukazał się sprawca hałasu. Staliśmy na brzegu drogi, a poniżéj z pod stóp naszych z pod ziemi, z pośród głazów wydobywał się silny potok spadający na dół po kamieniach stóp może 40. Nagłe to zjawisko u osób, co tu pierwszy raz przychodzą, budzi wielki podziw i ztąd czynią goście z Zakopanego wycieczki wyłącznie w to miejsce, do tak zwanego źródła Białego Dunajca, a właściwie Bystréj. Uczeni zaś nazwali go nie źródłem lecz wywierzyskiem Bystréj, bo strumień nie poczyna się tu dopiero, lecz wydobywa z pod skał, płynąc już jakąś część pod pokładem ziemi. Źródłem Białego Dunajca w żaden sposób nazwać tego nie można, bo nazwa ta strumienia powstaje dopiero we wsi tego nazwiska przeszło o milę od Zakopanego po połączeniu się potoków, które dotąd płyną pod swojemi osobnemi nazwami, jak właśnie ten, co ztąd się toczy, zowie się Bystrą, a nie Dunajcem. Niech się zresztą nazywa jak chce, źródłem czy wywierzyskiem, to bynajmniéj nie ujmuje wspaniałości zjawiska przyrody. Głazy zielenią porosłe, kwiatami, mchami umajone płucze o kryształowem przezroczu woda zimna (+3° Rm. na wysok. 3660’) w smaku wyborna, nim, pieniąc się śnieżną białością w biegu na dół spłynie potokiem. Najwspanialéj wygląda to źródlisko z dołu z po za potoku.
Po nasyceniu się wodą i jéj widokiem ruszyliśmy w drogę, która nas po kilkudziesięciu krokach wywiodła na piękną polanę od jéj właścicieli Kalatów, Kalatówkami zwaną. Rozkoszne jéj położenie na wzniesieniu (3652’) pod grzbietem Giewontu z otwartym widokiem na Wierchy koło Magury i Goryczkowéj, którędy konfederaci barscy armatki przeprowadzali, uchodząc do Węgier.
W głębi lasu huczy potok, dopiero co z uwielbianego przez nas źródliska uszły. Szopy na siano, a po nad łąką szałas pasterski urozmaicają okolicę; wieczorem gdyśmy wracali, roiła się polana ludźmi, drogą toczyły się wózki drzewem naładowane, a bydło zganiano do podoju. Po zwykłych pozdrowieniach według zwyczaju, po kilku słowach żartów, o jakie łatwo w górach przy wesołości i gadatliwości górali a zwłaszcza góralek, minęliśmy Kalatówki, zdążając ciągle już odtąd na dół, lasem po głazach do doliny Bystréj po nad Kuźnicami. Napotkaliśmy tu mnóstwo źródeł, co kilka kroków nowe, wszystko to składa się na potoki, które poruszają Kuźnice, rozsiane po dolinie Bystréj. Odtąd znaną nam już drogą, w poprzednich wycieczkach opisaną, szliśmy do chaty wzdłuż Kuźnic, potem lasem aż w końcu wychylił się szereg domostw zakopiańskich koło kościółka. Dolina Zakopanego nie uśmiechała się pogodą, Giewont znów począł przybierać groźną minę, o jego czoło rozbijała się mgła, która już sąsiednie wierchy w zupełności zakrywała. Koło 7 godź przybyliśmy do chaty szczęśliwie, bo mgła wierchów się uczepiła, gdyśmy już z nich schodzić poczęli, a więc cel wycieczki osiągnęliśmy, wróciwszy przytem sucho bez deszczu do domu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Eljasz-Radzikowski.