Przejdź do zawartości

Stracone szczęście/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stracone szczęście
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom VII
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Zielonka położoną była wśród lasów. Jak głosi podanie, w czasach dawnych rozciągały się tu puszcze niezmierne, a w tem miejscu, gdzie dzisiaj dwór się wznosi, stał niegdyś zameczek, w którym, przyjeżdżając na łowy, książęta mieli chwilowe mieszkanie.
Jeszcze z zameczku owego pozostała baszta murowana, okrągła. Dziś na jej szczycie mech porasta, a w małych okienkach nietoperze się gnieżdżą.
W baszcie nikt nie mieszka; opuszczona ona i zaniedbana jest oddawna — i byłaby się już pewno w gruzy rozpadła, gdyby nie miała owej siły niespożytej, dawnym, fundamentalnie stawianym budowlom właściwej.
Dwór w Zielonce był drewniany, dość obszerny i wygodny — brzemię lat przygnębiło go trochę, ale trzymał się jeszcze.
Poza dworem ciągnął się ogród rozległy, pół owocowy, pół dziki.
Środkiem ogrodu w wężykowatej linii strumyk płynął i, przerzynając sąsiednie łąki, niknął w lesie.
Dwór stał na uboczu nieco, zabudowania folwarczne kryły się w cieniu ogromnych topoli, a sama wioska leżała przy drodze.
Ze wzgórza można było dostrzedz błyszczącą w oddali, spokojną, nieruchomą prawie powierzchnię ogromnego jeziora i kilka wiatraków, nieustannie machających śmigami.
Zielonka w opinii znawców uchodziła za ładny folwarczek, lecz właścicielom nie szczęściło się jakoś. Szeptali między sobą chłopi, że jakieś zaklęcie czy urok nad tym mająteczkiem ciąży, bo żaden właściciel nie dorobił się w Zielonce; przeciwnie, co który nastał, to stracił — nieszczęścia go ścigały i klęski.
Jak twierdzili starzy gospodarze, miało to tak być od czasu, w którym ostatni z rodu dawnych dziedziców niemcowi tę fortunę sprzedał. Od tej pory źle się dziać zaczęło. Przychodziły grady, pomorki i ognie; zboże nie rodziło się, dobytek marniał. Dość powiedzieć, że nawet niemiec nie mógł wytrzymać i uciekł. Nibyto on wyjechał jak człowiek, nawet ludzie widzieli jak wyjeżdżał, ale do dziś dnia nikt temu wierzyć nie chce. Chłop każdy przysiądz gotów, że szwab jest do dziś dnia — i, póki słońce świeci, to on w starej wierzbie siedzi, a skoro mrok zapadnie, psoci na łąkach, w polu i w lesie. Nieraz słyszą ludzie śmiech jego, rozlegający się ze szczytu starej baszty; widzą, jak się ugania za upiorami po bagnach, albo krzyczy cudacznie w trzcinie nad jeziorem. On i po drogach przeszkadza, na dziurawych mostkach czatuje — i niechno chłop trochę podchmielony z jarmarku powraca, to niezawodnie „miemiec“ mu coś spsoci: czapkę z głowy ukradnie, kłonicę z woza wyciągnie, albo poprostu razem z końmi w rów zepchnie i szkody narobi.
Wszystkoby dobrze było w Zielonce, żeby nie ten „miemiec“, który nie co innego jest, tylko dyabeł w swojej własnej osobie. Chłopi znają go dobrze i dzieci nim straszą.
Gdy nowy dziedzic do Zielonki przybył, poczciwi ludziska żałowali go, że się na pewną zgubę naraża. Z czasem, gdy poznali go bliżej, żal wzmógł się bardziej jeszcze, gdyż młody człowiek jakoś do serca im przypadł: uczynny był, ludzki, każdemu dobre słowo powiedział — a jego siostra była prawdziwą opiekunką wszystkich chorych i wszystkich dzieci we wsi.
Do tej właśnie Zielonki, na której terytoryum legendowy „miemiec“ figle różne wyprawiał, dążył Szymon z listem od księdza.
Zmierzchało się już, powietrze było parne, duszne, od zachodu zaczęły się pokazywać chmury. Raz i drugi mignęła błyskawica i dał się słyszeć oddalony, głuchy grzmot.
Szymon przyśpieszał kroku, starał się wynagrodzić czas stracony i nie mógł sobie darować, że kilka godzin w lesie odpoczywał, skuszony ponętną barwą poziomek, które tak apetycznie wychylały czerwone główki z pod liści.
Teraz widział zbliżającą się burzę, widział, że noc zapada i że trzeba koniecznie przejść przez grobelkę, koło owej wierzby fatalnej.
Dla nadania sobie kurażu Szymon zaczął do Kurty przemawiać:
— Widzisz, psie kusy, jak to źle... chciało się Zosi jagódek, a teraz co?
Pies zatrzymał się, uszy sterczące nastroszył i spojrzał na dziada błyszczącemi oczami.
— Co będzie? Et, bajki! nie bój się, piesku. Pan Bóg nad nami...
W tej chwili zagrzmiało, druga błyskawica rozdarła obłoki i przy jej blasku krwawym można było dostrzedz już ową fatalną grobelkę, obsadzoną wierzbiną i brzózkami. Wielka wierzba, dyabelska siedziba, jeszcze potworniejszą się zdawała.
Znowu błysnęło. Zerwał się wiatr gwałtowny, zakręcił tumanem kurzu i zawył dziwacznie.
Szymon przeżegnał się.
— „Kto się w opiekę poda Panu swemu“... — zaczął odmawiać półgłosem i rękawem grubej sukmany ocierał krople potu, występujące mu na czoło.
Do wierzby było jeszcze ze dwieście kroków może.
Kurta sierść nastroszył i głucho warczeć zaczął, w Szymonie duch zamarł ze strachu.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — rzekł — Huzia go! Kurta! huź go, huź!...
Kurta skoczył naprzód, szczekając; jednocześnie zrobiła się przerażająca jasność i huk taki, że zdawało się, iż cała ziemia zadrżała w posadach, że sklepienie niebieskie zawaliło się, zapadło.
Szymon, jakby niewidzialną jakąś siłą rzucony, padł twarzą na ziemię, krzyknąwszy: Jezu, ratuj!
Zaszumiało w powietrzu, potoki ulewnego deszczu lunęły na ziemię. Zrobiło się zupełnie ciemno, a szum ulewy mieszał się z rykiem grzmotów i migotaniem błyskawic, co chwila rozdzierających ciemności.
Po niejakiej chwili, Szymon, drżąc z przerażenia, podniósł głowę i wzrokiem usiłował przeniknąć ciemności. Deszcz padał jeszcze, ale rzadszy już trochę.
Na grobelce potworzyły się kałuże, w powietrzu czuć było woń spalenizny.
Dziad podniósł się, wsparł ręce na kiju i, dzwoniąc zębami ze strachu, pacierz mówił półgłosem.
Znowu błyskawica mignęła i przy jej świetle ukazała się owa straszna wierzba, rozdarta od góry do dołu. Połowa jej pnia, z gałęźmi sterczącemi jak żebra szkieletu, legła na drodze, — druga zaś, osmalona, czarna, zdawała się chwiać i grozić upadkiem.
Domyślił się Szymon, że piorun uderzył w dyabelską siedzibę i rozwalił to gniazdo mocy nieczystej... Woń spalenizny była dla niego wymownym dowodem, że i dyabłu musiało się coś dostać po skórze. Bezwątpienia uciekł on z wnętrza rozdartej wierzby i przyczaił się w bruździe, jak zając. Szymon jest prawie pewny tego... tembardziej, że Kurta warczy i szczeka dziwnie jakoś, rzuca się naprzód i znów, jakby przerażony, cofa się do swego pana, skomląc i skowycząc żałośnie.
Zdobywając się na niesłychaną odwagę, dziad żegna się i ostrożnie postępuje naprzód. W wyciągniętej ręce kij trzyma i gotów jest uderzyć na strasznego wroga...
Zaryzykował. Może zginie, ale przynajmniej drogo życie sprzeda, gdyż nie wątpi, że takim kijem dębowym nawet dyabłu kości nadwerężyć można.
Kurta rzuca się naprzód z głośnem szczekaniem. Szymonowu zdaje się, że widzi w ciemności jakąś postać dziwaczną, osobliwą. Jest ona niby pagórek, niby masa bezkształtna, a łeb ma jak bydlęcy, lub koński.
Co jednak szczególne, że pies na tę postać nie szczeka — rzuca się na coś, czego Szymon dostrzedz nie może.
Czyżby i dyabła piorun rozdarł na części, jak wierzbę?
Takie myśli przebiegały przez głowę Szymona. Biedny dziadowina tylu wrażeń doznawał, że aż mu włosy dębem stawały na głowie. Od piorunu jeszcze dzwoniło mu w uszach, a przytem widział przed sobą jakieś dwie istoty tajemnicze, milczące, groźne, na które pies warczał i ujadał zawzięcie.
Przez chwilę stał niepewny, co robić... Posuwał się naprzód i znów cofał, zaciskał kij w żylastej, suchej dłoni... to się znów żegnał nabożnie.
Nareszcie zdobył się na najwyższy akt odwagi... takiej odwagi, która tylko w śmiertelnej trwodze przychodzi. Rzucił się naprzód...
Wytężając wzrok, dostrzegł w ciemności jakąś postać, leżącą w rowie. Kurta przyskakiwał do niej i szczekał.
— Zgiń, siło nieczysta!! — ryknął Szymon z całej siły i uderzył kijem.
— Aj waj! — wrzasnęła owa mara, zrywając się na równe nogi — aj waj!
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — zawołał dziad.
— Niech on chwali, ale po co bije? dlaczego robi rozbój na drodze?
— Boruch! — zawołał Szymon — czy to wy?
— Oj waj! oj waj! — jęczał żyd — kto do mnie mówi? Kto tu moje imię powiada?
— Szymon Kosior, kościelny...
— Szymonie! panie Szymonie! Was tu chyba sam Pan Bóg przyprowadził. Wołajcie swego psa, niech on nie ujada, niech nie kąsa! Ja chcę być przy was, niech ja was wezmę za rękę... W takiem nieszczęściu! aj waj! niech moje wrogi taką jasność zobaczą, jak ja widziałem... Ja myślałem, że to już koniec świata. Aj, aj, Szymonie, kochany panie Szymonie... Wyście mnie chcieli bić kijem, bo pewno nie wiedzieliście, że ja tu leżę... Wielkie szczęście, żeście mnie nie trafili po ciemku...
Szymon na psa zawołał, a Boruch rozpaczliwie rękę dziada uchwycił.
— Oj, oj! — mówił, ja myślałem, że tu już będzie mój koniec... ja już umarłem... ale teraz my dwaj... to już nie tak straszno. Oj, Szymonie, panie Szymonie kochany! Żebym ja dziesięć rubli na drodze znalazł, tobym się tak nie cieszył, jak z tego, że was tu spotkałem... Ja wam cały półkwaterek wódki kupię...
— Zkądże wyście się tu wzięli Boruchu?
— Czy to człowiek może wiedzieć, gdzie go nieszczęście spotka, czy człowiek wie? Ja wiem, żem jechał do Zawadków kupić jęczmień, tymczasem kupiłem nieszczęście... Aj! Szymonie, co to było! co to było!
— Jeszcze w takiem miejscu — rzekł Szymon tajemniczo, — przy tej wierzbie, gdzie zawsze...
— Pfe! pfe! nie wymawiajcie tych słów... niech on zginie, niech on idzie w ziemię! Ja jechałem sobie biedą pomaleńku, tymczasem zaczęło trochę grzmieć. Miarkowałem, że może być deszcz, włożyłem drugą kapotę, przykryłem głowę starym workiem i jechałem dalej. Trochę bałem się, ale cóż? Nie zgrzeszyłem naprzeciwko Pana Boga, mówiłem pacierz... Tymczasem w tem miejscu, niedaleko od wierzby, jak się zrobiło jasno, jak się świat zatrząsł! Moja stara kobyła z wielkiego strachu skoczyła do rowu, ja upadłem na ziemię i, oj! Szymonie, jeszcze mi serce pika! ja umarłem... Całe niebo się otworzyło... drzewa się łamały, ziemia drżała... a taki był huk, że nie można było wytrzymać... Potem straszny deszcz padał... Ja zacząłem krzynkę dychać, myślałem, że ożyję... Chcę podnieść głowę, a tu stoi koło mnie i krzyczy:
— Kto?
— Albo ja wiem kto? Ja teraz dopiero miarkuję, że to był wasz pies; a pierwej zkąd ja mogłem wiedzieć, że to pies? Ja myślałem, że to, niech Bóg zabroni, ten... paskudnik... z wierzby. Czy to można wiedzieć, w co taki gałgan wlezie. On dziś będzie w drzewie, za godzinę z niego zrobi się już czarny kot... za drugą godzinę wrona albo pies... Szymonie, jak on do mnie przyszedł, to była moja druga śmierć!.. Oj, ja czułem, jak on mnie wąchał... on ze mnie mało duszy nie wywąchał!.. Zdawało mi się, że on sobie poszedł, że słyszę jakieś ludzkie gadanie... Tymczasem jak coś krzyknie, jak wyrżnie pałką w ziemię, to była już dla mnie trzecia śmierć!! Ale wyście mnie ożywili, Szymonie; jak ja was zobaczyłem, tom się na świat urodził... Aj waj! Szymonie, Szymonie, co ja się strachu najadłem!
— A gdzież wasz koń?
— Ona pewnie tam leży, gdzie upadła... Co jej ma być? Ona ma taką naturę, że jak się położy, to wcale nie chce wstać.
To była prawda: szkapa leżała na ziemi i tylko stękaniem dawała znaki życia.
Zanim Szymon z Boruchem zdołali ją do wstania namówić, zanim biedkę podnieśli i rzeczy porozrzucane zebrali, deszcz ustał i z pomiędzy resztek chmur wychylił się księżyc; przy łagodnem jego świetle widać było drogę pełną kałuż, zmoczone obficie pola i wierzbę rozdartą.
— No, panie Szymonie kochany — rzekł Boruch, pozbierawszy manatki, — teraz ja was podwiozę, siadajcie na biedkę!
— A jakże przejedzie... kiedy pół wierzby na drodze leży? Trzeba chyba odciągnąć krzynkę, albo jak... Może we dwóch poradzimy.
— Oj, oj, żebyście wiedzieli, że ja nie mam teraz ani trochę siły... wszystko utrzęsło się we mnie, ledwie ten kawałek bata mogę w garści udźwignąć. Pójdźcie wy sami, Szymonie, ja tu popilnuję kobyłę, żeby jej kto nie ukradł...
— Kto ma kraść? w pustem polu? Co wy?
— Czasem zdarza się taki przytrafunek.
— Powiedzcie lepiej, że się boicie.
— Pfe! pfe! Szymonie, wy myślicie, że ja się boję... Ja się nie boję, tylko nie mam zdrowia.
— Ha, to jak chcecie... ja sam rady nie dam. Co mi tam! Bogu dzięki, teraz widniej trochę, deszcz ustał, pójdę, droga niedaleka...
— No, no, nie bądźcie tacy prędcy... Sam, sam, zaraz sam! Po co macie iść sami?! Czy ja wam żałuję trochę miejsca w biedce?
— Idę! co mam dźwigać taki ciężar, albo mi to niewola?
— Poczekajcie, poczekajcie! aj waj! jaki to uparty człowiek. Wy pójdziecie sobie, a ja mam się tu zostać... do czego to podobne jest? Pfe! Nie chcecie sami odsunąć ten głupi kawałek wierzbiny, to ja wam pomogę, choć... oj, oj, kiedy ja nie mam siły nawet za jeden grosz!! Nawet nie wiem, z której strony mam do tego przystąpić.
— O, tak! prosto, jak ja! — mówił Szymon, biorąc się do usunięcia złamanego drzewa. — Dalej! jeszcze, ostro, aby tylko, aby jeno biedka mogła się przesunąć.
— Oj, oj waj, jaki on ciężki, niech jego, jaki on ciężki ten paskudnik! pfe! ja tu przy nim całe moje zdrowie stracę!... Oj! oj! Dość, puśćcie wy, panie Szymonie, niech ona zgnije na tem miejscu.
— No, teraz już biedka przejdzie, możemy jechać.
— Czekajcie-no, czekajcie, niech ja trochę ręce obmyję... Czy to bagatela jest taką rzecz dźwigać?... Tfy! tfy! niech przepadnie!
Boruch obmył sobie ręce w kałuży i, wsiadłszy z Szymonem na biedkę, puścił się w dalszą podróż.
Szkapa, utykając, wlokła się powoli — podróżni milczeli czas jakiś.
Gadatliwy Boruch odezwał się pierwszy:
— Aj, było strachu! — rzekł.
— Wiadomo, w takiem miejscu...
— Ja wam co powiem, Szymonie: teraz taki czas, że w każdem miejscu straszno... bardzo straszno...
— Wciąż mnie bierze ciekawość, gdzie się ten z wierzby zapodział. Piorun mu wierzbę rozwalił, a może i jego przypiekło, bo siarkę było czuć na dziesięć staj wkoło...
— Co jego miało przypiec?... Takiemu piorun nie szkodzi.
— Ale!?
— Wiadomo, że nie szkodzi; on uciekł.
— Widzieliście?
— Co nie miałem widzieć? Jak błysnęło, jak się zrobił taki huk... to widziałem, jak coś z tej starej wierzby wyskoczyło...
— Nie gadajcie!
— Coś wyskoczyło, naprawdę! Jeden, dwa, czy tysiąc, może więcej... albo ja wiem? to było całe piekło... Och, ja już nie żyłem wtenczas...
Tak rozmawiając i opowiadając sobie nawzajem o różnych sztuczkach dyabelskich, podróżni nasi dojechali do karczmy w Zielonce.
Boruch szkapę zatrzymał.
— No, Szymonie — rzekł, — wy do dworu idziecie, to pójdźcie; ja u arendarza trochę odpocznę, bo już dychać nie mogę od tego przestraszenia, ja pół zdrowia w tym przypadku straciłem. Na moje sumienie...
Szymon zsiadł z biedki.
Właśnie kilku chłopów wychodziło z karczmy, otoczyli więc podróżnych.
— Podobno w starą wierzbę piorun trzasnął? — pytali.
— Oj, oj, dlaczego nie miał trzasnąć? — rzekł Boruch — i jak jeszcze trzasnął... same kawałki z niej zostały.
— No, no, do kogo to teraz „miemiec“ na komorne pójdzie?
— Pfe! on już nigdzie nie pójdzie, bo myśmy jego z Szymonem zabili! — krzyknął tryumfalnie Boruch.
— Gdzie? jak? — zaczęli pytać chłopi.
Szymon już tej relacyi nie słuchał — pilno mu było do dworu; pozostawił więc Borucha, opowiadającego chłopom cuda o swej bohaterskiej odwadze, a sam poszedł przez wieś i po kwadransie znalazł się we dworze.
Gdy dano znać, że posłaniec z Komorna przyszedł, sama panienka do przedpokoju wybiegła.
— Jak się macie, Szymonie! — zawołała dźwięcznym głosem. — Burza was zaskoczyła, pewnie przemokliście do nitki; idźcież do kuchni coprędzej, osuszcie się przy ogniu.
— Bóg zapłać panience — rzekł dziad. — Człowiek nie z masła, Bogu dzięki, nie rozpłynie się, a kapota na plecach zmokła, to i na plecach wyschnie. Mam tu do panienki kwitek i tobołek... muszą książki w nim być.
To mówiąc, wydobył list z zanadrza i podał go młodej osobie.
Rzuciła okiem na adres i rzekła:
— Dziękuję wam, Szymonie; idźcież do kuchni; przyślę wam zaraz herbaty.
Powiedziawszy to, weszła do swego pokoju, otworzyła list i czytać go zaczęła. Potem, podparłszy głowę na rękach, zamyśliła się smutnie.
Łagodne światło lampy padało na jej twarz o rysach pięknych i regularnych. Główkę, obciążoną grubym warkoczem, oparła na dłoni i puściła wodze myślom.
Niewesołe były one zapewne, gdyż westchnienie wyrwało się z jej piersi...
Po chwili zadumy wstała, przeszła kilka razy po pokoju i, schowawszy otrzymany przed chwilą list do stolika, wyszła.
Przeszła przez kilka pokoi i zapukała do drzwi ostatniego.
— Kto tam? — zapytano ze środka.
— Ja jestem — odrzekła dźwięcznym głosem.
— Ty, Marto? Czyż potrzebujesz pytać o pozwolenie wejścia?...
— Sądziłam, że ci przeszkodzę w zajęciu — rzekła, wchodząc.
— Moje zajęcia!! — odparł ironicznie młody człowiek, siedzący przy biurku, założonem papierem i książkami — moje zajęcia! Chyba żartujesz...
— Wiesz, że rzadko bywam do żartów usposobioną, a zwłaszcza do żartowania z ciebie, mój braciszku.
— W takim razie był to żart mimowolny. Cóż za burzę mieliśmy! Pewnie się przestraszyłaś, biedaczko?
— Rzeczywiście, bałam się trochę.
— A ja z przyjemnością patrzyłem na niebo, rozdzierające się co chwila... Jakże marnemi są nasze siły ludzkie wobec tego majestatu grozy! Czy nie zastanawiałaś się nad tem, Marciu?
— Myśli moje szły innemi drogami. Ja drżałam z obawy, aby te wspaniałe zjawiska nie spaliły nam budowli, nie zniweczyły zbóż. Byłam tak przerażona tą myślą, że mi już w biednej głowinie zabrakło miejsca na wszelkie inne refleksye.
— Masz słuszność... i ja myślałem o tem... na szczęście, obawy były płonne.
— Tak, gradu nie było... pioruny omijały nasz biedny folwarczek; i, jak dotychczas, nie trzeba tracić nadziei, że praca nasza wyda pożądane owoce...
— Nasza praca!! Jeszcze więc nie rozczarowałaś się, biedna marzycielko, jeszcze masz złudzenia?
— Ja nie mam żadnych złudzeń, mój Stasiu; mam tylko głęboką wiarę i przekonanie, że na naszem skromnem stanowisku...
— A ja sądzę, siostro, że to tylko czas stracony napróżno; że szkoda sił i zdrowia, aby szarpać się tutaj. Zależeć od pogody, różnego rodzaju kreatur, od tysiącznych a tysiącznych okoliczności! Gospodarować, pracować, a tu przyjdzie grad, susza, lub ulewne deszcze i wszystko przepada; być obywatelem, chcieć pracować z pożytkiem dla dobra ogółu... i w działalności tej spotykać ciemnotę, i narażać się na każdym kroku na nieprzyjemności ze strony pisarzy gminnych i różnych podrzędnych figur kancelaryjnych! Powiesz, Marto, że zasada przedewszystkiem... wiem o tem. Dla zasady chcesz się zbliżyć do ludu, do tych sielankowych kmiotków, chcesz żyć z nimi jak z braćmi, a tymczasem ci bracia będą kradli drzewo w lesie, worywali się w miedze, wypasali bydło na łąkach! Inny znów brat kmiotek, którego za parobka lub fornala trzymasz, skaleczy ci konia lub wołu, połamie narzędzia gospodarskie, będzie się upijał lub kradł. A! mam już tego dosyć, doprawdy! Okoliczności rzuciły nas na wieś. To nie mój żywioł, ale wziąłem się do pracy i zdawało mi się, że będę pożyteczny dla siebie i drugich. Zawiodłem się... i widzę, że nikomu pożytku nie przyniosę i sam zginę.
— W zbyt czarnych barwach przedstawiasz nasze życie, Stanisławie; w gruncie rzeczy...
— W gruncie rzeczy — rzekł, przerywając siostrze, — ono jest bardzo sielankowe i rozkoszne!... Zapewne dla tej to sielanki mamy żelazne zasuwy przy stajniach i sześciu łańcuchowych brytanów na dziedzińcu... Zapewne dla tej sielanki dwóch stróżów co noc pilnuje folwarku, a ja, kładąc się spać, oglądam starannie rewolwer, chcąc się przekonać, czy jest dobrze nabity...
— Przecież nas jeszcze nikt nie napadał...
— Prawda, nie napadał dotychczas, ale któż ci zaręczy za jutro? Czyż mało łotrów włóczy się po okolicy?...
— Stasiu — rzekła siostra łagodnie, obejmując ręką szyję brata, — Stasiu, dlaczegoś ty zawsze taki rozdrażniony... taki dziwnie zniechęcony?... Wszakże dopiero niedawno trzydzieści lat skończyłeś...
— Zawsze jedna i ta sama piosenka, którą mi z księdzem Andrzejem śpiewacie... Masz lat trzydzieści i jesteś zniechęcony do życia... co będzie później?
— Istotnie, jest nad czem pomyśleć.
— Co będzie później, nie wiem; ale widzę, co teraz jest: na każdym kroku przeszkody nie do zwalczenia, prowadzę życie zupełnie bezużyteczne, bezowocne, próżne... Mnie tu duszno, ciasno, mnie zabija przekonanie o własnej niemocy...
— Mój Stasiu, nie chcę ci zrobić przykrości porównaniem, ale przypominasz chorego z przywidzenia, który, zdrowym będąc, pod wpływem urojonych cierpień i niemocy męczy się, gryzie, trapi i życie sobie zatruwa.
Stanisław obruszył się, chciał odpowiedzieć, lecz w tej chwili dały się słyszeć ciężkie kroki i do pokoju wpadł jegomość nizki, krępy, gruby, o łysej głowie i pełnej, rumianej twarzy, ozdobionej wielkiemi szpakowatemi wąsami.
— Ślicznie! — krzyknął basem potężnym — zachwycająco! Braciszek z siostrzyczką gruchają sobie jak dwa gołąbki, tymczasem wpada jastrząb... Falco omnivorens, mokry jak żaba, głodny jak wilk, i przerywa gruchanie. Jak się masz, panie Stanisławie!... rączki całuję, panno Marto!... albo lepiej nie całuję, bo mam mokre wąsy, jak sum świeżo z wody wyjęty...
— Zkądże się pan tu wziął, panie Onufry? — zapytała Marta.
— Phi! to długa historya, bo trwa od samego rana... rano mi albowiem kazali zapłacić mało sto rubli podatków... Przeszukawszy wszystkie kieszenie, znalazłem dziesięć; prosta więc racya, że pojechałem do miasteczka w celu całowania żyda w brodę... Ja mam w tem taką wprawę, że cmokam ich jak z nut, jak sieczkę rznął! Wolałbym naturalnie całować ładne panny, ale te znowu nie mają zwyczaju pożyczania pieniędzy. Niedobrze to jest, ale jest; a że, jak twierdzi przysłowie: Vana sine viribus ira, co znaczy: kruty ne werty, treba umerty, więc się z losem godzę, płacę, a raczej obiecuję płacić pięć na miesiąc. I dziś więc pojechałem do miasteczka, poromansowałem z Berkiem, kupiłem parę postronków i już miałem powracać, gdy tymczasem stała mi się dość osobliwa przygoda. Jak to mówią, „góra z górą się nie zejdzie, a szlachcic z komornikiem zawsze“. Dziwisz się, panie Stanisławie? W naszem wesołem życiu wizyta komornika to tak pospolite zjawisko, jak wschód słońca. Dodać jeszcze należy, że ten, o którym, mowa, to powiadam ci, człeczysko z kościami poczciwe. Dusi on, to prawda, ale cóż ma robić? Żona, sześcioro dzieci, żyć trzeba. Otóż: jak się masz? jak się masz? On powiada, że ma właśnie do mnie jechać... Owszem, mówię, zabiorę cię nawet swemi końmi.
— Pan się nie lękasz takich wizyt?
— Panno Marto, consuetudo est altera natura, co się tłumaczy... no, wie pani zapewne, jak się tłumaczy: przyzwyczajenie to jest druga skóra; jabym bez kłopotów żyć już nie potrafił. Naturalnie, przed wyjazdem wstąpiłem z moim komornikiem na przekąskę do handlu i tam zastałem poczciwego sekwestratora. Czy wisieć za jednę nogę, czy za dwie, to już wszystko jedno; a że taki dobry kusy, jak i bez ogona, więc proszę obydwóch. Było to koło południa, więc tedy przekąsiliśmy trochę... no, i buteleczka pękła. Widzi pani dobrodziejka, przysłowie uczy, że in vino veritas, co się po polsku tłumaczy: prawda w butelce siedzi; a żem był okrutnie ciekawy, co w polityce słychać, więc kazałem dać drugą i trzecią... Uważam, że panna Marta tak na mnie patrzy, jak gdyby chciała powiedzieć: wstydź się, stary, takie zbytki robić!
— Ależ zkąd znowu?
— Wiem ja, wiem; ale audiatur et altera paris, co znaczy: niech wójt i Maćka wysłucha.
— Ale dowiedziałeś się zato, kochany sąsiedzie, co w wyższej polityce słychać — rzekł z uśmiechem Stanisław.
— Naturalnie, teraz rozumiem nawet, jak trawa rośnie; bo trzeba ci wiedzieć, że nasz sekwestrator to osobliwsza głowa! Żeby się był Bismarkiem urodził, toby światem dziś trząsł; tak ci o polityce dowodzi, jak sieczkę rżnął! Przy drugiej butelce wszedł już do Konstantynopola i zaraz uporządkował stosunki rolnicze w Azyi Mniejszej. Poczciwy człowieczysko, chciał, żebym rzucił moją wiosczynę i został komisarzem tureckim! Dawał mi już nawet nominacyę, ale zaszła nieprzewidziana przeszkoda... Usnął, zanim ją podpisał. Ja już mam takie szczęście! A szkoda, dawał mi bajeczną pensyę, nie licząc uczciwego dochodu i gratyfikacyi. Poczciwy mój komornik również usnął, więc musiałem sam wracać do domu. Koło przewozu zaskoczyła mnie burza. Nie było się gdzie schronić, zmokłem jak półtora nieszczęścia. Do domu jeszcze kawałek, więc kazałem trochę zboczyć z drogi i jestem tu u państwa, jak widzicie, amicus et servus, co się tłumaczy: głodny jak żyd w sądny dzień...
— Poradzimy łatwo na te dolegliwości — rzekła panna Marta.
— Marcia w tej chwili się zakrzątnie — rzekł pan Stanisław — i będziemy mieli wszystko, czego dusza zapragnie.
Dignum et justum, co znaczy: mówiący ma racyę.
Pan Onufry podniósł się z krzesła i do stołowego pokoju ruszył, poprzedzany przez Stanisława, który niósł przed nim światło.
Panna Marta wyszła, aby się zająć przygotowaniem do kolacyi.
Gdy zasiedli przy stole, pan Onufry, przymrużywszy jedne oko, przypatrywał się gospodarzowi — po chwili milczenia odezwał się:
— Jakoś mi pan Stanisław niedobrze wygląda.
— Co się dziwić: kłopoty, trudności, zniechęcenie.
— Zniechęcenie! Słyszałem już kilkakrotnie ten wyraz, chociaż, co prawda, znaczenia jego nie rozumiem. Za moich młodych lat nie słyszeliśmy o niem; tak samo, jak nie słyszeliśmy o nerwach, ani o niczem podobnem. Co prawda, my starzy byliśmy głupi... wy jesteście mądrzy, więc też wynaleźliście zniechęcenie i nerwy, jak niemcy katarynkę.
— Ależ, panie!
— Nie, nie, panie Stanisławie, nie kontruj; to wasz wynalazek specyalny.
— Więc dobrze, niechże będzie nasz; lecz czyż myśmy winni, że czasy są szkaradne, warunki życia ciężkie?...
— Panie Stanisławie! oj, panie Stanisławie! czy znasz przysłowie o niedźwiedziu i gałęzi?
— Pan bo zawsze przysłowiami mówisz.
— Bo w przysłowiach siedzi cała mądrość narodów... Mój panie, kiedy na nas starych waliły się całe gałęzie, nie czułeś tego, boś był jeszcze bardzo młodym niedźwiadkiem. Masz tedy delikatną skórę, i, gdy cię lada patyk trąci, już ryczysz...
— Ale tych patyków jest mnóstwo; weź pan naprzykład najbliższych sąsiadów, chłopów.
— A no cóż... chłopi, zwyczajnie jak chłopi... nienajgorsi ludzie, dalibóg!
— Tak pan sądzisz?
— Naturalnie, i mam racyę...
— Różowe okulary nosisz, panie Onufry: kochasz komorników i sekwestratorów, całujesz w brodę żydów, cieszysz się ze swoich chłopów; zdaje się, radbyś cały świat do serca przytulić.
— A choćby...
— Szczególniejsza czułość!
— Dlaczego nie miałbym całego świata do serca przycisnąć? ma się rozumieć exclusive szołder, których godzi się przycisnąć do muru. Jednak odeszliśmy od przedmiotu.
— Odejdziemy jeszcze dalej, bo oto nakrywają do stołu.
— Przepysznie! powiedziano jest bowiem: ora et labora, co znaczy po polsku: jadaj dobrze i dużo; trzymam się przez całe życie tej zasady, a teraz doktorzy skazują mnie na deportacyę do Karlsbadu.
— Dokąd pan jednak jechać nie chcesz?
— Ciekawym, po co? Gdy zacznę kwękać w Karlsbadzie, dla niemców tamtejszych będzie to obojętne; gdy zaś choruję w domu, to żydzi odprawią na moją intencyę nabożeństwo, z obawy, ażeby im różne drobne należności nie poprzepadały.
Pan Onufry jadł i pił z apetytem, aż mu na łysinę krople potu wystąpiły.
— Niechże nam pan, z łaski swojej, powie coś z nowości; my bo ciągle w domu, nie wiemy więc o niczem.
— A no, to powiem: w Bajkowszczyznie wszystko po dawnemu. Sędzia, jak zwykle, pali fajkę i robi, co sędzina każe... bo sędzina, jak państwu wiadomo, jest hic mulier, co się tłumaczy na polskie: baba-Herod.
— Co też pan mówi! taka delikatna, wątła osoba.
— Pani dobrodziejko, brzytwa jest także delikatna a tnie. Najgorsze są takie filigranowe anioły. Sędzia tańczy, jak mu żona zagra!... i nawet spytać nie śmie: quousque tandem, Catilina?... co się tłumaczy: nie wytrzymam, Katarzyno!
— Zdaje mi się, że pan coś do sędziny cierpisz...
— Nic a nic... niech sędzia cierpi. A cóż ja? Ja jestem, Bogu dzięki, kawaler i z tego powodu nigdy nie choruję na głowę... A teraz jeszcze o kimś powiem: Panno Marto, caveant consules. Co znaczy: niech się pani bardzo nie zarumieni.
— Dlaczego?
— U sędziostwa wielka radość. Pan Jan przyjechał z zagranicy.
— Kiedy?
— Onegdaj, moja pani dobrodziejko; ale zdaje mi się, że pani zablisko samowara usiadła... ztąd kolory.
— Więc jeszcze onegdaj przyjechał — rzekł Stanisław; — a u nas nie był dotychczas...
— Cóż pan chcesz? Ma dużo interesów do załatwienia. Primo: niemcy go wygłodzili, więc się musi odpaść; secundo: jako jedynaczek, musi zostać solennie wycałowany przez mamę; tertio: jak słyszałem, podobno się w drodze przeziębił.
— Chory jest pan Jan? — spytała niespokojnie Marta.
— To, pani dobrodziejko, rzecz względna: jeden ledwie dyszy i nie piszczy; drugiego, z przeproszeniem, komar w nos ukąsi i już gwałt, konsylia, kuracya i wody! Niedaleko szukając, choćby ja... Według mego zdania, jestem zdrów jak koń; a jak mi kiedyś doktór zaczął wyliczać wszystkie moje cierpienia, tom zgłupiał formalnie... Katar tego, katar owego, stłuszczenie, przekrwienie, wykrwienie, utrapienie et cetera, co znaczy, jak w tym razie: pięć tysięcy chorób, nie licząc niebezpiecznych skłonności.
— Pan bo żelazny człowiek jesteś; ale chciałabym wiedzieć, co się panu Janowi stało...
— Żeby pani chciała wiedzieć, nie wątpię... i wnet wyprowadzę panią z niepewności. Właśnie dowiedziałem się wypadkiem. Wyjechawszy z miasteczka, po uśpieniu moich przyjaciół, spotkałem naszego powiatowego eskulapa, wracającego z sędzią śledczym z Zajezierza. Jeździli oni tam, żeby w sposób naukowy zbadać przyczynę śmierci człowieka, którego przywaliła sosna w lesie... Odbywszy tę czynność, wstąpili do sędziostwa na obiad, gdzie zastali pana Jana chorego.
— I doktór widział go?
— Naturalnie, że widział, i zaopiniował, że cierpienie jego nazywa się... otóż, moja pani, wybacz, bom zapomniał. Ktoby tam spamiętał tę doktorską łacinę!
— Ale groźnego nic niema?
— Głupstwo! Przepisano mu suche bańki i miksturkę!
— Muszę go jutro odwiedzić — rzekł Stanisław.
— O, pojedź, pojedź, mój Stasiu... — wtrąciła Marta półgłosem.
— Ma się rozumieć, że pojedź, panie Stanisławie, bo warto zobaczyć to dziwo.
— Co za dziwo?
— A właśnie to, któremu dają miksturę i stawiają bańki. Osobliwość to istotnie! Jedynakowi, chłopcu, który ma wcale przyzwoity majątek, chciało się siedzieć pięć lat za granicą i pracować w fabrykach. Powiadają, że umie robić perkaliki i płócienka, jak szwab. Co mu z tego przyjdzie, nie wiem; chyba we dworze w Bajkowszczyznie ustawi sobie warsztat i będzie tkał fartuchy i chustki, dla dziewek na kolendę.
— Że też pan każdą, choćby nawet najpiękniejszą rzecz wyśmiać musisz.
— A, panno Marto, od żarcików tak jestem daleki, jak kredyt od szlachcica... ale gdy słyszę, że obywatel, zamiast gospodarować, tkactwa się uczy, to mi dziwno. Co on tu będzie tkał? po co? na co?
— No, nie przesądzaj pan, kochany panie Onufry — rzekł Stanisław; — każda praca jest dobra.
— Nie przeczę, każda dobra; ale i z pomiędzy dobrych są lepsze i gorsze.
— Czekajmy więc, może Jan nas przekona, że jego praca należała do lepszych.
— Daj mu Boże, życzę! Chociaż, mojem zdaniem, w gospodarstwie to najlepsze tkactwo w dachach dziury zatykać. Znacie przysłowie: „klaczka, pszczółka, pszenica... to zbogaca szlachcica“, ale nie jakieś tam szwabskie perkaliki.
— Panie Onufry! mówisz jak człowiek z przeszłego stulecia!
— Mościa dobrodziejko! ja mówię, co myślę, a czego nie myślę, nie mówię, bo szkoda gęby psuć! Zresztą, alboście wy bardzo mądrzy, albo ja mam kamienną głowę... Wynaleźliście płodozmiany, zrobiłem u siebie płodozmian; wynaleźliście koniczyny i okopowizny, mam i to; konie pasę marchwią, zamiast pszenicy sadzę buraki... no i, jak mi Bóg miły, to już wszystko, co mogłem przemódz na sobie. Spódnic robić nie będę. To jest moje ultimatum, czyli ostatnie słowo... i żeby mi panna Marta w obronie sędzica najpiękniejsze stawiała argumenta, przekonać się nie dam. To już trudno! Nazywam się Onufry Wrzeszcz, jestem sobie zakłopotany szlachcic na obdłużonej fortunie, ale takim chcę zostać usque ad finem, co znaczy po polsku: dopóki mnie dyabli nie wezmą.
— Nikt też pańskich przekonań nie gwałci, ale pozwólże pan i nam także mieć swoje zdanie.
— A miejcie sobie, miejcie choćby sto! Cóż mi tam! Zresztą, nie będę dłużej dysputował, bo czas do domu; przepraszam za kłopot, za to, żem tyle herezyj nagadał, i bywajcie państwo zdrowi!
— Zostań pan na noc, panie Onufry; jutro rano, po chłodzie...
— Nie, kochani państwo. Bóg zapłać za gościnność, ale roboty teraz moc, trzeba wcześnie być w domu.
Po burzy wypogodziło się ślicznie. Ciche fale jeziora odbijały w sobie promienie księżyca, którego światło bladawe załamywało się także w grubych kroplach deszczu, drgających na gałązkach i na trawie...
Pan Onufry, przez gościnnych gospodarzy pożegnany, z trudnością wgramolił się na swoją dryndulę i odjechał.
Brat z siostrą zostali sami...
— Ubawił cię ten nasz sąsiad? — spytała panna Marta.
— Przeciwnie; dał mi wiele do myślenia.
— Jakto?
— Pod tą skorupą dziwaczną domyślam się poważniejszej treści.
— Kiedyż-bo takie herezye wygłasza!!
— Zapewne, ale grunt niezły.
— Nie przeczę... ale, mój Stasiu, ja chciałabym cię jaknajprędzej spać wyprawić.
— Dlaczego?
— Żebyś mógł jutro rano wyjechać.
— Do sędziostwa?
— No, przecież pan Jan chory... wypada, żebyś go odwiedził.
— I zawiózł mu pozdrowienie od Marci...
— Cóż w tem złego?
— Zazdroszczę mu twego przywiązania, siostruniu, tej niezmiennej stałości uczucia, jakie masz dla niego.
— Zasłużył na nie, mój Stasiu!
— Nie przeczę; nie masz bo nic łatwiejszego, jak zjednać sobie uznanie w oczach kochającej kobiety.
— Przepraszam cię, mój drogi. Nie miej zwyczaju mówić o tem, na czem się nie znasz, zabieraj się do swego pokoju i idź spać... a jutro przywieziesz mi wiadomości.
— No, no; już słucham cię, ty despotko śliczna, dobranoc.
To mówiąc, ujął rączkę siostry, i uścisnąwszy ją, oddalił się do swego pokoju.
Panna Marta długo jeszcze czuwała. Już dzień się robił, kiedy światło lampy w jej pokoju zagasło...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.