Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dwór stał na uboczu nieco, zabudowania folwarczne kryły się w cieniu ogromnych topoli, a sama wioska leżała przy drodze.
Ze wzgórza można było dostrzedz błyszczącą w oddali, spokojną, nieruchomą prawie powierzchnię ogromnego jeziora i kilka wiatraków, nieustannie machających śmigami.
Zielonka w opinii znawców uchodziła za ładny folwarczek, lecz właścicielom nie szczęściło się jakoś. Szeptali między sobą chłopi, że jakieś zaklęcie czy urok nad tym mająteczkiem ciąży, bo żaden właściciel nie dorobił się w Zielonce; przeciwnie, co który nastał, to stracił — nieszczęścia go ścigały i klęski.
Jak twierdzili starzy gospodarze, miało to tak być od czasu, w którym ostatni z rodu dawnych dziedziców niemcowi tę fortunę sprzedał. Od tej pory źle się dziać zaczęło. Przychodziły grady, pomorki i ognie; zboże nie rodziło się, dobytek marniał. Dość powiedzieć, że nawet niemiec nie mógł wytrzymać i uciekł. Nibyto on wyjechał jak człowiek, nawet ludzie widzieli jak wyjeżdżał, ale do dziś dnia nikt temu wierzyć nie chce. Chłop każdy przysiądz gotów, że szwab jest do dziś dnia — i, póki słońce świeci, to on w starej wierzbie siedzi, a skoro mrok zapadnie, psoci na łąkąch, w polu i w lesie. Nieraz słyszą ludzie śmiech jego, rozlegający się ze szczytu starej baszty; widzą, jak się ugania za upiorami po bagnach, albo krzyczy cudacznie w trzcinie nad jeziorem. On i po drogach przeszkadza, na dziurawych mostkach czatuje — i niechno chłop trochę podchmielony z jarmarku powraca, to