Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kto tam? — zapytano ze środka.
— Ja jestem — odrzekła dźwięcznym głosem.
— Ty, Marto? Czyż potrzebujesz pytać o pozwolenie wejścia?...
— Sądziłam, że ci przeszkodzę w zajęciu — rzekła, wchodząc.
— Moje zajęcia!! — odparł ironicznie młody człowiek, siedzący przy biurku, żałożonem papierem i książkami — moje zajęcia! Chyba żartujesz...
— Wiesz, że rzadko bywam do żartów usposobioną, a zwłaszcza do żartowania z ciebie, mój braciszku.
— W takim razie był to żart mimowolny. Cóż za burzę mieliśmy! Pewnie się przestraszyłaś, biedaczko?
— Rzeczywiście, bałam się trochę.
— A ja z przyjemnością patrzyłem na niebo, rozdzierające się co chwila... Jakże marnemi są nasze siły ludzkie wobec tego majestatu grozy! Czy nie zastanawiałaś się nad tem, Marciu?
— Myśli moje szły innemi drogami. Ja drżałam z obawy, aby te wspaniałe zjawiska nie spaliły nam budowli, nie zniweczyły zbóż. Byłam tak przerażona tą myślą, że mi już w biednej głowinie zabrakło miejsca na wszelkie inne refleksye.
— Masz słuszność... i ja myślałem o tem... na szczęście, obawy były płonne.
— Tak, gradu nie było... pioruny omijały nasz biedny folwarczek; i, jak dotychczas, nie trzeba tracić nadziei, że praca nasza wyda pożądane owoce...
— Nasza praca!! Jeszcze więc nie rozczarowałaś się, biedna marzycielko, jeszcze masz złudzenia?