Przejdź do zawartości

Stracone szczęście/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stracone szczęście
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom VII
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Pierwsze utarczki poranku z nocą, światła z ciemnością, już się zaczęły na wschodzie.
Jak przednia straż słonecznych promieni, bladawa smuga światła zarysowała się na samym skraju widnokręgu, obejmując część ziemi niby wspaniałym pasem litym, znalezionym w niewyczerpanej skarbnicy starych, ale zawsze nowych cudów przyrody.
Drobne ptaszki w polu odzywać się zaczęły, witając nadchodzący dzień; gwiazdy, mrugając trwożnie, bladły, noc ustępować zaczynała powoli, broniąc panowania swego zaciekle.
Łąki, wody, doliny były jeszcze w jej mocy, ale wieżyczka kościelna, smukłe topole i lipy prastare wydobywały się już z oceanu mroków. Ciemność ustępowała światłu i zdawała się rzucać groźbę złowrogą:
— Poczekaj, ty jasne, ty słońce! ustąpisz mi wieczorem, a mroki moje ogarną świat!
Odwieczna, zawzięta, codzień praktykowana rewolucya i reakcya odbywała się na niebie. Mrok ustępował powoli, nieznacznie, cofał się w porządku, uznając konieczność, ale za wygranę nie dając.
We wsi ruchu jeszcze nie było, ludzie spali snem spracowanych, a taki sen najtwardszy.
Z chaty najbliżej kościoła położonej, wyszedł człowieczyna niewielkiego wzrostu, przygarbiony nieco, na jedną nogę kulawy i, brzęcząc ogromnemi kluczami, ku kościołowi podążał.
O kilka kroków za człowiekiem wlókł się pies, osobliwy w swoim rodzaju — bez ogona, z nastroszoną siercią i stojącemi uszami.
Kiedy człowiek ciężki klucz w zamek kościelnych drzwi wkładał, pies usiadł na szerokim, płaskim kamieniu, ziewnął i uszy stojące jeszcze bardziej nastroszył.
Widocznie miał on przyzwyczajenia swoje, tak samo jak i jego pan, który, z trudnością otwierając zardzewiałe zamki, mówił:
— Kurta! masz mi tu siedzieć, gałganie, jak mur, ani się ruszyć! Jakby kto szedł, to szczekaj, bo to twoje psie prawo, a do kościoła nie właź, boś pies, a psu nie godzi się po świętem miejscu stąpać.
Kurta ziewnął, jakby na dowód że zrozumiał, czego od niego żądano — i nie dziw: od lat dwunastu psisko codzień tej instrukcyi słuchał, więc musiała mu głęboko utkwić w pamięci. Niegdyś, niegdyś, jeszcze bardzo młodym i roztrzepanym będąc, Kurta wpadł za Szymonem do kościoła, ale, obity miotłą, cofnąć się musiał. Dziś wie, że mu tam wchodzić nie wolno; wysiaduje więc na kamieniu, cierpliwie czekając, aż pan jego robotę swoją skończy.
W kościele było prawie ciemno — jedyna lampa wisząca przed wielkim ołtarzem, rzucała migotliwe, czerwonawe blaski. W tych ruchliwych, niepewnych przebłyskach chwilowo można było dostrzedz jakąś łukowatą linię gotyckiego sklepienia, obraz świętego, postać białego, skrzydlatego anioła, lub posąg biskupa w infule, z pastorałem złoconym, zdobiący który z ołtarzy.
Było dziwnie poważnie i pięknie w tym kościołku niewielkim, gotyckim stylem zbudowanym. Przy migotliwem oświetleniu jedynej lampy ostrołuki wyższemi się jeszcze zdawały, harmonijne ich linie poruszały się niby, wyciągały, rosły, biegły coraz wyżej, jak modlitwa szczera, jak westchnienie...
Gdy Szymon drzwi otworzył, pęd powietrza płomień lampy poruszył — i oto z ciemności wychyliła się przytwierdzona do ławki czarna chorągiew żałobna, z trupią głową, na krzyż złożonemi piszczelami i wszelkiemi emblematami śmierci. Wychyliła się z ciemności, jak milczące „memento mori”, i znów zniknęła w mrokach; płomyk zachwiał się, zakołysał i padł na białą postać Anioła Zmartwychwstania, wyrzeźbioną z marmuru, — na obraz Chrystusa, dźwigającego krzyż ciężki, — to znów na szlachetną twarz męczennika, zapatrzoną w niebo.
Szymon na chwilkę ukląkł przed wielkim ołtarzem, pomodlił się gorąco, po chłopsku, a potem ujął w obie ręce sznur od sygnaturki i, odmawiając głośno „Anioł Pański”, dzwonić zaczął.
Odgłos dzwonka rozbrzmiewał daleko, wiatr niósł go na swoich skrzydłach na pola, na łąki. We wsi ludzie wstawać zaczęli, skrzypnęły drzwi od chat, skrzypnęły żórawie studzienne, odezwały się dzwonki i klekotki, zawieszone na szyjach krów; pastuch gromadził bydło w uliczce, a złocisty pas na wschodzie coraz bogatszym, coraz jaśniejszym się stawał i dziwnie różowych barw nabierał. Noc, zwyciężona, uciekała ze wstydem, pobita na wszystkich punktach sromotnie; uciekała, nie mogąc znieść widoku słońca, które lada moment, jak tryumfator, wjedzie na wozie złocistym, w majestacie purpury i blasków.
Przez kościelne okna wpada światło dzienne, lampa przed „sanctissimum” blednie i już nie czerwonym, lecz żółtawym płomykiem migoce. Obrazy, rzeźby, ołtarze, łuki sklepień rysują się jasno, a na posadzce z ciosowego kamienia, jak tęcza siedmiobarwna, ułożyły się smugi światła, przedzierającego się przez kolorowe okno, będące ponad wielkim ołtarzem.
Ponad drzwiami prowadzącemi do skarbca kościelnego, wiszą dwa portrety. Mężczyzna o marsowatem spojrzeniu, z piersią zakutą w stal, z buzdyganem w dłoni, z sumiastemi wąsami i wysoko podgoloną czupryną, — a obok niego niewiasta, matrona jakaś poważna, w dziwnym stroju, pół zakonnym, pół świeckim.
To są wizerunki założycieli tego kościoła, zabytki z XVII stulecia.
Podanie mówi, że ci dwoje, mąż i żona, siedmiu synów w wojnie ze szwedami stracili, a nie mając dla kogo już zbierać, osieroceni, zboleli, na przebłaganie Boga za grzechy swoje, kościół ten ufundowali.
O założycielach tego kościoła Szymon opowiadać lubi legendy, pełne cudowności i tajemniczego uroku. Szymon może coś o tem wiedzieć, gdyż ma tradycye rodzinne, podania z dawnych, bardzo dawnych czasów. To nie zwyczajny dziad, którego przypadek, zbieg okoliczności, lub kalectwo do kościelnej zapędziły służby... nie! to dziad z dziada pradziada, arystokrata w swoim rodzaju, patrycyusz. On z dumą kościół zamiata, z dumą dzierży swój kijek z kapturkiem do gaszenia świec, a w kopaniu grobów ma się za pierwszego mistrza. Nie żałuje on ziemi umarłym — kopie im doły wygodne, obszerne, głębokie; boć grób to nie chałupa, to nie marna siedziba na rok, czy na dziesięć lat czasu, ale na długie, długie wieki, aż do dnia ostatecznego sądu.
Kiedy Szymon kościół kończył zamiatać, rozległo się gwałtowne ujadanie Kurty.
— Co to znaczy? — mruknął stary — co to jest? Pewnikiem ktoś po księdza do chorego.
To mówiąc, dziad przed kościół wyszedł.
Koło bramy cmentarnej stała biedka żydowska, a właściciel jej kierował się ku plebanii.
— Boruch! — zawołał Szymon — hej, Boruch!
Żyd się obejrzał.
— Ny, Boruch, tak, Boruch; ale czego tak krzyczycie, Szymonie?
— Dziwno mi, żeście tak rano przyjechali i żeście tu, u nas... Jaka was bieda niesie? do kogo?
— Bieda! aj, aj, panie Szymonie, czy to bieda człowieka nosi? Nie! Po mojemu, to człowiek biedę niesie na swojej głowie, na plecach, w kieszeni... Ona wszędzie wlezie, nieprawda, Szymonie?...
— A juści... tak... biednemu zawdy wiatr w oczy... wam żydom co innego; pieniędzy macie jak lodu.
— Aj, aj! co wy powiadacie, Szymonie! niech nasze wrogi takich pieniędzy nie mają. Taki czas! taki paskudny czas! Czy to się co zarobi? Powiedzcie mi, czy proboszcz w domu?
— A gdzieżby zaś miał być? Jest, niedługo wstanie, choć do późna coś robił, albo pisał, bo się jeszcze po północku w oknie świeciło. Interes pewnie macie do niego?
— Interes, nie interes; tak sobie, małe rozmówienie.
— Zgadnę... pewnie sad chcecie w arendę?
— Ładny interes, dalibóg! Co wy gadacie, Szymonie? Czy to ja, broń Boże, szewc, czy krawiec, żebym sady dzierżawił. Ja nie z takiej familii... ja z dobrego rodu i sam też byłem duchowny i uczony.
— Rabinem byliście?
— Et! co tam! — odrzekł niechętnie — wy się na tem nie znacie; wam z tego tylko śmiech, co u nas honor wielki. Pozwólcie-no, ja tu sobie siądę na kamieniu, poczekam krzynkę, nim się ksiądz obudzi. Może macie trochę tabaki, Szymonie?
— Ho! ho! jakżeżbym ja był bez tabaki! Toć sam ją kręcę i pewnie lepszej nawet kozienicki rabin nie niuchał... Spróbujcie-no...
To mówiąc Szymon podał żydowi rożek, pełen zielonego proszku.
— Wasza prawda — rzekł Boruch, — to jest rarytna tabaka; nie wiedziałem, że z was taki mechanik, Szymonie... Ona kręci w nosie jak ogień... Oj, oj, Szymonie, panie Szymonie, teraz się wszystko kręci. Pan Bóg kręci swój świat, ludzie kręcą swój handel i naprzeciwko Pana Boga duże kręcicielstwo robią... żeby im wszystkie kości pokręciło! Przez to na świecie jest źle... Powiedzcie mi, Szymonie, czy tu wczoraj u księdza nie był kto z Zielonki?
— Na co wam to wiedzieć?
— Na co? Jakie na co? tak sobie. Oj waj, mogę wiedzieć, mogę nie wiedzieć... żebym nie miał tylko większego nieszczęścia! Wy, Szymonie, jesteście mądry człowiek, wy macie głowę na plecach! U nas powiadają, że głowa to grunt! Ja wam co powiem: wy jesteście za dziada, ja byłem dawno, dawno za szkolnika. Wy sobie dzwonicie we dzwonek; ja, bywało, stukałem kijem w okna, a co piątek krzyczałem: in szuł arajn! żeby żydzi szli modlić się do szkoły. To my powinni być jak przyjaciele.
Szymon niechętnie ręką machnął.
— Co to równać!? — rzekł.
— Wiadomo, co nie równać — odparł Boruch; — niech ten zginie, kto równa, niech idzie głową do ziemi! To co innego, tamto co innego; tylko mnie się tak widzi, że Pan Bóg jeden jest dla nas wszystkich.
— Wiadomo...
— A komu wy służycie? wy służycie Panu Bogu; a komu ja służyłem? ja służyłem także Panu Bogu. Gospodarz ma, nie przymierzając, dwa konie: jeden trochę włogawy, a drugi dychawiczny... to jest para koni! Z jednej ręki mają owies, jeden bat nad niemi. Wy to rozumiecie, Szymonie, wy mądry człowiek... A powiedzcie mi, czy tu i panienka z Zielonki wczoraj była?
— Nie, panienka nie była...
— Ja tak sobie sam miarkowałem. On nie lubi z kobietami jeździć... on tu musiał sam być.
— Co wam tak dziś Zielonka w głowę zajechała? Czy był? czy nie był? Już-to pewnie musicie coś kręcić.
— Co mam kręcić!! co kręcić!? niech moje wrogi kark skręcą. Ot, tak sobie pytałem; powiedzieliście, że był, niech on sobie był... co mi z tego przyjdzie?
— Ja powiedziałem, że był?
— A kto? Powiedzieliście, że bez panienki przyjeżdżał.
— Nieprawda!
— Jeśli tak, toście zełgali, Szymonie.
— Jakżem zełgał, kiedym nic nie powiedział!
— Nie spodziewałem się po waszej mądrej głowie, że nie rozumiecie takiej prostej rzeczy. Na jednę stronę ja mówiłem, że z Zielonki pan był, a wyście powiedzieli, że to nieprawda; na drugą stronę, ja mówię, żeście zełgali, a wy powiadacie, że to także nieprawda; teraz ja was się spytam: gdzie jest prawda?
Szymon się zamyślił.
— Nie pasuje, całkiem nie pasuje — rzekł Boruch. — Każdy człowiek powinien chodzić z prawdą, chyba że mu inaczej droga wypadnie.
— Co tam! wypadło, czy nie wypadło! Był i już.
— Wy sobie lubicie czasem żartować, bo macie taką naturę; ale w końcu zawsze powiecie prawdę. Ja was znam; i jakbym, na ten przykład, spytał się was, po co on tu przyjeżdżał, to wy powiecie, że nie wiecie po co. I to będzie też prawda...
— Otóż nie będzie prawda, bo wiem!
— Zkądbyście wiedzieli? Czy oni was posadzili z sobą do herbaty? Oj, wy lubicie czasem pływać sobie po piasku, panie Szymonie...
— Do herbaty nie siadałem, bo dziad księdzu nie równość; alem samowar przynosił i słyszałem, co było gadane. Cóż to, tfy! do starego licha, ludzie mnie się mają wystrzegać, czy co?
— Ny, ny, nie gniewajcie się; wy dobry człowiek, Szymonie, wyście nieśli samowar, wy wszystko wiecie. Oj, oj, cobyście nie mieli wiedzieć... wy także wiecie, że on pieniędzy chciał...
— A tak! chciał, bo chciał; i dostał, bo dostał; i tyle dostał, ile chciał; bo u nas tak: jak dać, to dać... i siabas!
— Jakto u was?
— No, u nas, tu, na plebanii, przy kościele, i już! U nas, to u nas. Tfy, szkoda gęby psuć! Idźcie lepiej szkapę swoją poratujcie, bo jej chomont wlazł na łeb, jeszcze jej ślepie wygniecie.
— To bajki! ona tego zwyczajna; ona już siedem lat ślepa na oba oczy, to trzeciego sobie nie wygniecie, bo go nie ma. Ny, ny, nie odchodźcie-no, panie Szymonie. Coście dziś tacy źli? Czy was jaka brzydka mucha ukąsiła?
— Zły jestem, bom zły; a jakem zły, to nie gadam przez złość! Proboszcz wstał, w okno patrzy, muszę iść do niego, bo takie moje prawo i skutek!
Boruch długą brodę pogładził, trochę z kurzu kapotę strząsnął, pas na sobie poprawił i powoli ku plebanii poszedł.
Gdy Boruch przyszedł na probostwo, zastał zaraz w pierwszym pokoju sprzątającego Szymona.
Dziad widocznie był zły, zamiatał bowiem z takim impetem, że o mało szczotki nie połamał, a przytem stękał i wzdychał okropnie.
— Ny, panie Szymonie — rzekł żyd, — musieliście bardzo źle spać tej nocy, albo może, nie przymawiając...
— Co?
— Może mieliście jakie zmartwienie od żony?
— Ja!?
— Choćby i wy... Co chcecie, inna baba gorsza od samego dyabła.
— No, to co?
— Całkiem nic, ja tylko tak sobie powiadam, ja do wielmożnego proboszcza przyszedłem.
— Wnet tu ksiądz przyjdzie; jeno jak macie co gadać, to krótko, bo do kościoła pójdzie.
— Co ja mam gadać? co gadać?! całe gadanie: dwa słowa.
— Jak tam chcecie; ja idę dzwonić.
— Po co?
Szymon chciał odpowiedzieć, lecz w tej chwili ksiądz wszedł do pokoju.
Boruch z uprzejmością wielką do samej ziemi się skłonił.
— Kłaniam — rzekł, — bardzo kłaniam wielmożnego kanonika dobrodzieja.
— Jak się masz, panie Boruch? Cóż cię to w moje progi sprowadza?
— Bogu dziękować, nic; tak sobie wstąpiłem przejazdem...
— Dokąd-że dążysz?
— Tak... za interesem, wiadomo księdzu kanonikowi, jak żyd: tu trochę, tam trochę, aby żyć...
Szymon sprzątanie skończył i wyszedł. Boruch obejrzał się uważnie na wszystkie strony i rzekł ciszej:
— Ja powiem całą prawdę: ja trochę do Zielonki jadę...
— Po co?
— Niby tam miała być dziś licytacya...
— I miałbyś też sumienie?...
— Co sumienie? Jakie sumienie? Czy ja tam jadę, broń Boże, kogo zabić, albo okraść?... Ja jadę co kupić...
— Ale zawsze; komu, jak komu, ale tobie, mój panie Boruchu, nie wypada; tam dorobiłeś się, porosłeś w pierze, na kupca wyszedłeś, a teraz jedziesz ich licytować! fe!
— Sprawiedliwe słowo wielmożny kanonik powiedział; to też ja już tam nie pojadę, ja sobie wrócę z tego miejsca prosto do domu...
— Bardzo jestem kontent, że cię moje słowa przekonały; szczerze się cieszę... widzę, że jesteś dobry człowiek.
— Ny, ja zawsze bułem dobry człowiek; a powtóre, że ja słyszałem, że tam licytacyi wcale nie będzie...
— Nie będzie?
— Tak jest... Mnie już to na drodze żydki powiedzieli. Ten pan z Zielonki to cały kot; zdaje się, że już leci z trzeciego piętra, leci, leci, już zleciał jak kot... i znowuż żyje. On szczęście ma i zawsze znajdzie ludzi, co jemu pomogą. Dalibóg, ja nie wiem, gdzie oni widzą swoją ewikcyę?...
— Hm... uczciwość to podobno najlepsza ewikcya, Boruchu.
— Uczciwość? Niema co gadać, ładny to interes, ale niezawsze pewny; i to właśnie mnie dziwno..
— Nie dziw się; człowiek powinien wspomagać człowieka w nieszczęściu, więc i ten pan z Zielonki pomoc znalazł.
— Znalazł... nu, nu, a czy to na długo wystarczy? Nie sprzedadzą go dziś, to sprzedadzą jutro; nie jutro, to za rok!
— To zobaczymy...
— Co nie mamy zobaczyć, aby jeno Pan Bóg zdrowie dał... Nu, ale ja jemu tego nie życzę; a kiedy wielmożny kanonik sam powiada, żeby nie jechać, to ja nie jadę; na jego godne słowo, ja wierzę, że z tej licytacyi nic nie będzie.
— Zdaje mi się, że nic.
— I mnie się tak zdaje... Padam do nóg wielmożnego kanonika dobrodzieja.
— Już odjeżdżasz, panie Boruch, cóż ci tak pilno? Zdaje mi się, że miałeś jakiś interes... mów...
— Już po interesie; wiem, że licytacyi nie będzie, po co mam próżno szkapę gonić? Ona i tak ledwie dycha, a do Zielonki jeszcze dwie mile drogi.
— A no, to bądź-że zdrów.
— Daj Boże zdrowie wielmożnego kanonika... Ja już jadę, na mnie tam drugie żydki czekają przed karczmą.
Z temi słowami Boruch wyszedł. Po chwili wsiadł na biedkę i znalazł się niebawem przed karczmą, gdzie oczekiwało go liczne grono współwyznawców.
Przed budynkiem karczemnym stały biedki, wasągi i wasążki, zaś w izbie arendarza kilkunastu żydów odmawiało swoje poranne modlitwy.
Odziani w białe płachty z czarnemi u brzegów szlakami, z rękami obnażonemi, okręconemi rzemieniem, zwróceni twarzą do wschodu, modlili się głośno, z płaczem, krzykiem, lamentem, jak na prawowiernych żydów przystoi.
Boruch, wszedłszy do izby, worek swój z „nabożeństwem” rozwinął, płachtę na grzbiet narzucił i po chwili basowy głos jego zmieszał się z ogólnym chórem nabożnych lamentów.
Arendarka tymczasem, ziewająca, w czerwonej spódnicy, krzątała się koło komina, zajęta przygotowaniem śniadania dla tak licznej czeredy; w kącie izby karczemnej wędrowny druciarz, odłożywszy na bok wiązkę pułapek na myszy i drobnych naczyń blaszanych, łatał sobie kierpcie, w długich wędrówkach podarte — i zukosa rzucał przelotne wejrzenia na żydów, kiwających się zawzięcie w modlitewnej ekstazie.
Słońce jaśniało już we wszystkich blaskach swego majestatu i złociło drobne szybki w oknach plebanii, tysiące pszczół z głośnym brzękiem uwijało się pomiędzy gałęźmi lip kwitnących, jaskółki za muszkami goniły, bocian klekotał na gnieździe, a z dzwonnicy kościelnej rozbrzmiewał melodyjny głos dzwonu...
Ładny kościołek, na niewielkim wzgórzu stojący, panował nad całą okolicą, malowniczą, posiadającą ów smętny a pełen poezyi urok, równinom tylko właściwy.
Wioska była dość duża — białe chaty, słomianemi strzechami kryte, chowały się pod cieniem lip rozłożystych; w ogródkach czerwieniły się wiśnie, drażniąc apetyt wróbli, wilg i wiejskich dzieciaków, które wdrapywały się na płoty chróściane, aby zerwać smaczny — i zapewne zakazany — owoc.
W karczmie rejwach był wielki. Żydzi, wysłuchawszy relacyi Borucha, wszczęli między sobą spór żywy: gestykulowali, krzyczeli i wogóle znać było, że są pod wpływem jakiegoś niepowodzenia lub zawodu.
Zostawmy ich w spokoju, a przejdźmy natomiast do plebanii i, korzystając z nieobecności gospodarza, który poszedł właśnie mszę odprawiać, rozejrzyjmy się bliżej.
Cisza panuje w tym zakątku; przez małe okienka, wychodzące na ogród, zaglądają zielone drzew gałęzie i wpływa strumień świeżego, balsamicznego powietrza. Ściany bielone, czyste, zdobi kilka obrazów. Piękny stary sztych przedstawia Sykstyńską Madonnę, — olejne niewykwintnego pędzla malowidło wyobraża „Wieczerzę Pańską”. Ponad drzwiami, do drugiego prowadzącemi pokoju, wisi portret biskupa, — a w drugim pokoju, który jest sypialnią i gabinetem zarazem, nad łóżkiem zawieszony jest duży czarny krucyfiks, a na innych ścianach portrety ks. Józefa i Kościuszki.
Pierwszy pokój do przyjęcia gości służy. Jest w nim staroświecka jesionowa kanapa, takiż stół, kilka krzeseł i komoda.
W rogu duży komin, na którym podczas jesieni i w zimie grube szczapy drzewa płoną zazwyczaj.
W drugim pokoju łóżko, klęcznik, oszklona szafa książek pełna — oto wszystko.
Całe to mieszkanko miało pozór celi zakonnej, tylko że dostęp do niego był dla każdego łatwy.
Nikt napróżno nie wszedł w te drzwi nizkie, a każdy odchodził ztąd pocieszony, weselszy, silniejszy na duchu. Gospodarz tego domku umiał osuszać łzy i goić rany bolesne, umiał wlewać ufność i nadzieję w serca zrozpaczonych i wątpiących. Słowa jego niewyszukane, pełne pokory i prostoty, wkradały się do duszy i miały moc kojącego balsamu i siłę przekonania zarazem. Nieraz, wśród nocy ciemnej, podczas słoty jesiennej, lub zimowej zawiei, kołatał ktoś do tych drzwi i księdza do umierającego wzywał — i oto siedemdziesięcioletni starzec, z rzeźkością młodzieńca, zrywał się z łóżka i śpieszył, nie zważając, czy wicher wieje, czy deszcz oczy zalewa.
Nad biurkiem widzimy zawieszoną książeczkę. Zdejmijmy ją z gwoździa i otwórzmy, w niej znajdziemy nazwisko naszego proboszcza: „Komorno, Andreas Nałęcz curatus”, z niej dowiemy się także, że ksiądz Andrzej liczy już siedemdziesiąt lat wieku, a ledwie dwanaście kapłaństwa.
Gdzież więc poprzednio życie pędził? W jakiej szkole wyrobił sobie ten hart ducha, spokój i pogodę umysłu?
Dużoby o tem mówić. Szczegóły, z których złożyło się to życie, zapełnićby mogły księgę.
Część z nich znaną jest w tradycyach pewnej biednej rodziny szlacheckiej na Podlasiu, część pamiętają obcy ludzie, po szerokim świecie rozproszeni, — ale całość mógłby tylko chyba sam ksiądz Andrzej opowiedzieć... gdyby chciał kiedy co mówić o sobie. Niestety, nie ma on tego zwyczaju. Zapytany, odpowiada zwykle wymijająco, niechętnie i na inny przedmiot zwraca rozmowę.
— Co było, a nie jest, nie pisze się w regestr — mówi...
Wypatrzono go jednak, bo czegóż na prowincyi nie wypatrzą? Wypatrzono więc, że ma księgę dużą, oprawną, którą starannie chowa i na klucz zamyka. Powiadają, że coś pisze wieczorami w tej księdze, że to jest jego pamiętnik.
Ile w tem prawdy, nie wiem. Widziałem raz zdaleka tę księgę, alem do niej zaglądać nie śmiał. Na co podpatrywać czyje tajemnice?
Nawet ciekawy z natury Szymon już nie bada, chociaż z początku miał wielką do tego ochotę i nie mógł się pogodzić z myślą, że nie zna „swego jegomości“ na wylot.
Martwił się tem nawet, bo trzeba wiedzieć, że Szymon nie był zwyczajnym dziadem, jak inny, taki, co dziś kościół zamiata, a jutro do żyda w służbę pójdzie. To był dziad z dziadów, z dziada pradziada dziad, ordynat na dzwonnicy, cmentarzu i kruchcie, bo od stu lat podobno najstarszy z rodu Kosiorów godność kościelnego w Komornie piastował. Godność ta z ojca na syna przechodziła, a każdy pierworodny Kosior już z młodości do mszy służyć umiał, kalikować przy organach potrafił, a od biedy to i po łacinie zaśpiewał.
Szymon od małego dziecka przy kościele był; czterech proboszczów pochował, pięciu organistów pamięta i przez ten czas tylko półtora roku przerwy miał w służbie.
Wojować chodził, — a kiedy, utykając trochę, do Komorna powrócił, to już kościołka swego poznać nie mógł, tak opuszczonym, zaniedbanym go znalazł.
Przez cały kwartał codzień ściany okurzał, na gzemsy się wdrapywał, pajęczynę omiatał, wzdychał ciężko i mówił:
— Biada ci tu było, Domu Boży, bez twego sługi, Szymona!
Gdy ksiądz Andrzej do Komorna na proboszcza przybył, Szymon obserwował go bacznie, usiłując słabostkę jakąś podpatrzyć, zaufanie sobie zdobyć.
Nic jednak wymiarkować nie mógł. W łagodnych oczach księdza była jakaś powaga szczególna, która Szymona zniewalała i nieśmiałym czyniła zarazem.
Nie pytał więc o nic, służbę swoją pełnił, o porządek bardziej jeszcze niźli dawniej dbał, a nawet gadatliwość wrodzoną umiał powściągać...
Raz tylko, nagabnięty już bardzo przez żonę, żeby jej przecież coś, choć słówko, o nowym proboszczu powiedział, obejrzał się na wszystkie strony i rzekł:
— Osoba wspaniała, ksiądz godny, jeno mi się zdaje, że z pod sutanny ostrogi mu widać... Znałem ja i takich, moja Jagno...
Szymon miał słuszność.
Ksiądz Andrzej, cichy zazwyczaj i łagodny, umiał się w razie potrzeby znaleźć energicznie i ostro, potrafił zgromić po ojcowsku i skarcić.
Rzadko to się jednak trafiało, gdyż w Komornie i wioskach okolicznych lud był dobry, spokojny, poczciwy, jak wszędzie, gdzie wpływ szlachetny przeważa, gdzie trucizna moralna nie może się rozwinąć, dzięki zdrowym i zacnym zasadom, wpajanym we wrażliwe a dobre w gruncie serca prostacze.
Dzięki temu i arendarzowi nieosobliwie się wiodło i byłby już oddawna karczmę porzucił, bo z miejscowych ludzi klienteli prawie żadnej nie miał, tylko, że Komorno przy dużym trakcie leżało, więc na przejezdnych zyski swoje odbijał. Tu była sławna z dobroci na całą okolicę woda, więc każdy z przejeżdżających zatrzymywał się dla napojenia koni, a przy tej sposobności gościnną austeryę Pinkusa odwiedzał. Pinkus więc grosze zbierał i żył, chociaż zawsze na ciężkie czasy i na ludzi paskudnych wyrzekał.
Wygłaszając takie pesymistyczne poglądy, rudobrody Pinkus zerkał jednem okiem na plebanię, jakby w jej ścianach winowajcy chciał szukać.
— Pfe! pfe! — mówił — to jest świat, to ludzie są! Żeby moje wrogi taki świat widzieli...
Zapalał fajkę, spluwał i, siedząc na przyzbie karczemnej, wyglądał, czy nie nadjedzie podróżny z jakiego lepszego, nie tak bardzo jeszcze zepsutego świata...
Trakt uczęszczany był, do dużego miasta prowadził, podróżni więc jedni za drugimi dążyli — i Pinkus w pesymistycznych rozmyślaniach swoich często przerwę, a w niej otuchę i pocieszenie znajdował...
Blizko południe już było, gdy arendarz, na przyzbie siedząc i spoglądając na drogę, dojrzał wędrującego Szymona. Poznał odrazu, że dziad w dalszą podróż się wybrał, gdyż wielki kij sękaty miał w ręku, tłomoczek trzymał pod pachą i szedł zamaszyście, na nogę cokolwiek utykając.
Za Szymonem pies kusy pośpieszał, ze łbem ku ziemi zwieszonym, ponury, nie zaczepiając nawet kaczek, które się nad rowem rozsiadły.
Pinkus pozdrowił dziada:
— Dobre południe, panie Szymonie — rzekł, — dobre południe... Aj waj! w takie gorąco w drogę idziecie... pewno do miasta?
— Ej, nie — odrzekł Szymon, — gdzieindziej; ale gorąco szkaradne! Wody się z waszej studni napiję.
— Pijcie z Bogiem, ale ta woda na gorącość to tylko dla koni jest dobra. Człowiekowi gorzej się jeszcze po niej pić żąda. Lepiej napijcie się wódki, mam świeżą beczkę z Rudzienka, dobra wódka, żytniówka...
Szymonowi oczy zajaśniały. Miał on co prawda wielką do kieliszka słabość, nad którą starał się jednak panować, bojąc się gniewu proboszcza.
Na propozycyę Pinkusa nie odpowiedział wcale.
— Gdzie tak idziecie na dzisiejszą spiekotę?
— Niedaleko — odrzekł, — dwie milki. To ta wódka, powiadacie, z Rudzienka?
— Wczoraj mój zięć przywiózł całą beczkę; jeszcze nie rozpoczęta. Zróbcie początek, Szymonie; z wierzchu to jest sam smak, sam cymes! Aj! aj! co to za wódka! Jeszcze w mojem życiu takiej nie widziałem...
Szymon głową kręcił, z nogi na nogę przestępował.
— Co sobie macie żałować — mówił Pinkus, — nie stać was, czy co? Czy to u was dzieci, jak u drugich, dla kogo macie zbierać pieniądze?
To mówiąc, Pinkus wepchnął Szymona do karczmy, utoczył wódki w kwaterkę i na stole przed nim postawił.
— No, pijcie na zdrowie — rzekł; — na drogę to trzeba koniecznie, zaraz nogi inaczej chodzą, cały człowiek ma inny ruch... Na waszą chorą nogę to najlepsze lekarstwo... Powiedzcie mi, Szymonie, gdzie wy teraz idziecie?
— Ot, gdzie idę, to idę... przed siebie i już...
— Wiadomo! Albo to człowiek rak, żeby, broń Boże, za siebie chodził... Ja miarkuję, że wy idziecie przed siebie, a potem przez las na lewo, prawda?
— No juści...
— Wy idziecie do Zielonki z listem.
— No idę...
— Idźcie z Bogiem. Napijcie się jeszcze kieliszek. Dwie mile drogi! Czy to bagatela! a z waszą kulawą nogą to trzy mile znaczy.
— Dość!
— Co dość? jakie dość? Słuchajcie: ten pierwszy kieliszek to był wasz, drugi niech będzie mój. Co ja zgrzeszyłem przeciwko was, Szymonie, że nie chcecie wypić mój kieliszek wódki?
Dziad nie dał bardzo się prosić. Pinkus przysiadł koło niego na ławie, gadał to o tem, to o owem, nareszcie wprost zapytał:
— Powiedzcie-no mi, mój Szymonie, co wasz ksiądz ma do Zielonki? Oni kapcany, a ksiądz ich ratuje. Tak, siak, bieda jest; zdaje się już koniec... już siojn... nieprawda! Ksiądz przyjdzie i przerobi, i znów dobrze. Powiedzcie mi, czy on brat ich, czy swat, czy co takiego?
— Hę! co wy mówicie? — rzekł Szymon.
— No, ja się pytam, czy on brat, czy swat?
— A mnie co do tego! Ja dziad, moje prawo dzwonić, a nie gadać. Et... co tam, idę... idę ostro!... Bądźcie zdrowi, arendarzu.
— No, a zapłaćcie mi za dwa półkwaterki.
— Za dwa? Toż mówiłeś, że drugi twój.
— Właśnie, kiedy mój, więc musicie mi za niego zapłacić.
— Cygan! — szepnął Szymon, rzucając na stół pieniądze.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.