Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

We wsi ruchu jeszcze nie było, ludzie spali snem spracowanych, a taki sen najtwardszy.
Z chaty najbliżej kościoła położonej, wyszedł człowieczyna niewielkiego wzrostu, przygarbiony nieco, na jedną nogę kulawy i, brzęcząc ogromnemi kluczami, ku kościołowi podążał.
O kilka kroków za człowiekiem wlókł się pies, osobliwy w swoim rodzaju — bez ogona, z nastroszoną siercią i stojącemi uszami.
Kiedy człowiek ciężki klucz w zamek kościelnych drzwi wkładał, pies usiadł na szerokim, płaskim kamieniu, ziewnął i uszy stojące jeszcze bardziej nastroszył.
Widocznie miał on przyzwyczajenia swoje, tak samo jak i jego pan, który, z trudnością otwierając zardzewiałe zamki, mówił:
— Kurta! masz mi tu siedzieć, gałganie, jak mur, ani się ruszyć! Jakby kto szedł, to szczekaj, bo to twoje psie prawo, a do kościoła nie właź, boś pies, a psu nie godzi się po świętem miejscu stąpać.
Kurta ziewnął, jakby na dowód że zrozumiał, czego od niego żądano — i nie dziw: od lat dwunastu psisko codzień tej instrukcyi słuchał, więc musiała mu głęboko utkwić w pamięci. Niegdyś, niegdyś, jeszcze bardzo młodym i roztrzepanym będąc, Kurta wpadł za Szymonem do kościoła, ale, obity miotłą, cofnąć się musiał. Dziś wie, że mu tam wchodzić nie wolno; wysiaduje więc na kamieniu, cierpliwie czekając, aż pan jego robotę swoją skończy.