Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bieda! aj, aj, panie Szymonie, czy to bieda człowieka nosi? Nie! Po mojemu, to człowiek biedę niesie na swojej głowie, na plecach, w kieszeni... Ona wszędzie wlezie, nieprawda, Szymonie?...
— A juści... tak... biednemu zawdy wiatr w oczy... wam żydom co innego; pieniędzy macie jak lodu.
— Aj, aj! co wy powiadacie, Szymonie! niech nasze wrogi takich pieniędzy nie mają. Taki czas! taki paskudny czas! Czy to się co zarobi? Powiedzcie mi, czy proboszcz w domu?
— A gdzieżby zaś miał być? Jest, niedługo wstanie, choć do późna coś robił, albo pisał, bo się jeszcze po północku w oknie świeciło. Interes pewnie macie do niego?
— Interes, nie interes; tak sobie, małe rozmówienie.
— Zgadnę... pewnie sad chcecie w arendę?
— Ładny interes, dalibóg! Co wy gadacie, Szymonie? Czy to ja, broń Boże, szewc, czy krawiec, żebym sady dzierżawił. Ja nie z takiej familii... ja z dobrego rodu i sam też byłem duchowny i uczony.
— Rabinem byliście?
— Et! co tam! — odrzekł niechętnie — wy się na tem nie znacie; wam z tego tylko śmiech, co u nas honor wielki. Pozwólcie-no, ja tu sobie siądą na kamieniu, poczekam krzynkę, nim się ksiądz obudzi. Może macie trochę tabaki, Szymonie?
— Ho! ho! jakżeżbym ja był bez tabaki! Toć sam ją kręcę i pewnie lepszej nawet kozienicki rabin nie niuchał... Spróbujcie-no...