Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wielmożny kanonik sam powiada, żeby nie jechać, to ja nie jadę; na jego godne słowo, ja wierzę, że z tej licytacyi nic nie będzie.
— Zdaje mi się, że nic.
— I mnie się tak zdaje... Padam do nóg wielmożnego kanonika dobrodzieja.
— Już odjeżdżasz, panie Boruch, cóż ci tak pilno? Zdaje mi się, że miałeś jakiś interes... mów...
— Już po interesie; wiem, że licytacyi nie będzie, po co mam próżno szkapę gonić? Ona i tak ledwie dycha, a do Zielonki jeszcze dwie mile drogi.
— A no, to bądź-że zdrów.
— Daj Boże zdrowie wielmożnego kanonika... Ja już jadę, na mnie tam drugie żydki czekają przed karczmą.
Z temi słowami Boruch wyszedł. Po chwili wsiadł na biedkę i znalazł się niebawem przed karczmą, gdzie oczekiwało go liczne grono współwyznawców.
Przed budynkiem karczemnym stały biedki, wasągi i wasążki, zaś w izbie arendarza kilkunastu żydów odmawiało swoje poranne modlitwy.
Odziani w białe płachty z czarnemi u brzegów szlakami, z rękami obnażonemi, okręconemi rzemieniem, zwróceni twarzą do wschodu, modlili się głośno, z płaczem, krzykiem, lamentem, jak na prawowiernych żydów przystoi.
Boruch, wszedłszy do izby, worek swój z „nabożeństwem” rozwinął, płachtę na grzbiet narzucił i po