Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ten kawałek bata mogę w garści udźwignąć. Pójdźcie wy sami, Szymonie, ja tu popilnuję kobyłę, żeby jej kto nie ukradł...
— Kto ma kraść? w pustem polu? Co wy?
— Czasem zdarza się taki przytrafunek.
— Powiedzcie lepiej, że się boicie.
— Pfe! pfe! Szymonie, wy myślicie, że ja się boję... Ja się nie boję, tylko nie mam zdrowia.
— Ha, to jak chcecie... ja sam rady nie dam. Co mi tam! Bogu dzięki, teraz widniej trochę, deszcz ustał, pójdę, droga niedaleka...
— No, no, nie bądźcie tacy prędcy... Sam, sam, zaraz sam! Po co macie iść sami?! Czy ja wam żałuję trochę miejsca w biedce?
— Idę! co mam dźwigać taki ciężar, albo mi to niewola?
— Poczekajcie, poczekajcie! aj waj! jaki to uparty człowiek. Wy pójdziecie sobie, a ja mam się tu zostać... do czego to podobne jest? Pfe! Nie chcecie sami odsunąć ten głupi kawałek wierzbiny, to ja wam pomogę, choć... oj, oj, kiedy ja nie mam siły nawet za jeden grosz!! Nawet nie wiem, z której strony mam do tego przystąpić.
— O, tak! prosto, jak ja! — mówił Szymon, biorąc się do usunięcia złamanego drzewa. — Dalej! jeszcze, ostro, aby tylko, aby jeno biedka mogła się przesunąć.
— Oj, oj waj, jaki on ciężki, niech jego, jaki on ciężki ten paskudnik! pfe! ja tu przy nim całe moje