Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dla nadania sobie kurażu Szymon zaczął do Kurty przemawiać:
— Widzisz, psie kusy, jak to źle... chciało się Zosi jagódek, a teraz co?
Pies zatrzymał się, uszy sterczące nastroszył i spojrzał na dziada błyszczącemi oczami.
— Co będzie? Et, bajki! nie bój się, piesku. Pan Bóg nad nami...
W tej chwili zagrzmiało, druga błyskawica rozdarła obłoki i przy jej blasku krwawym można było dostrzedz już ową fatalną grobelkę, obsadzoną wierzbiną i brzózkami. Wielka wierzba, dyabelska siedziba, jeszcze potworniejszą się zdawała.
Znowu błysnęło. Zerwał się wiatr gwałtowny, zakręcił tumanem kurzu i zawył dziwacznie.
Szymon przeżegnał się.
— „Kto się w opiekę poda Panu swemu“... — zaczął odmawiać półgłosem i rękawem grubej sukmany ocierał krople potu, występujące mu na czoło.
Do wierzby było jeszcze ze dwieście kroków może.
Kurta sierść nastroszył i głucho warczeć zaczął, w Szymonie duch zamarł ze strachu.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — rzekł — Huzia go! Kurta! huź go, huź!...
Kurta skoczył naprzód, szczekając; jednocześnie zrobiła się przerażająca jasność i huk taki, że zdawało się, iż cała ziemia zadrżała w posadach, że sklepienie niebieskie zawaliło się, zapadło.