Skiz/Akt drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Skiz
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1909
Druk E. Wende i sp.
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT DRUGI.
Scena przedstawia ten sam pokój, bilard na środku — pokój uprzątnięty. Ze swego pokoju wychodzi Tolo, poziewa, przegląda się w lustrze, potem siada na fotelu i zapala papierosa. — Ze drzwi pokoju sypialnego wypada Muszka i rzuca mu się na szyję. On przerażony — odczepia jej ręce i odskakuje.
SCENA I.
tolo — muszka.
tolo.

A to co takiego?

muszka.

Stęskniłam się! Stęskniłam się!

tolo.

Ależ... ktoś może zobaczyć.

muszka, w ekstazie.

Niech widzą! niech podziwiają! niech uwielbiają razem ze mną!

tolo, oszołomiony.
Muszko!
muszka.

Przed słońcem, przed ludźmi, przed kwiatami chciałabym wołać — kocham! kocham! kocham!

tolo.

Przed służbą zbyteczne.

muszka.

Ach to niema znaczenia! To wiem jedno, że jestem inna od wczoraj, inna, przetworzona! Żyję Tolu! żyję!... A może nie jestem inna, może byłabym już taką. Tylko... spałam... jak ta królewna z baśni. Sam zawsze mówiłeś, że jestem śpiąca królewna... że powinnam się zbudzić w mej szklannej trumience. Zbudziłam się! I — oto jestem!

tolo, mimowoli porwany.

Z całą krasą, z całym wdziękiem.

muszka.

Nie, nie... Saska figurka, zimna z etażerki, zdruzgotała się tam nad stawem... natomiast jest żar.. jest płomień!...

tolo.

Muszko! ja ciebie nie poznaję!

muszka.

I ja siebie nie poznaję! Od rana wiruję wśród brylantów muszek i promieni słońca. Śmieję się do kwiatów, dreszcze po mnie płyną, jakbym była harfą. Tolu! Tolu! Tolu!

tolo.
Rzeczywiście... zbudziłaś się...
muszka.

Ty mój królewiczu!... Chodź!... chodź!... pobiegniemy w słońce!

tolo.

Zawcześnie dla mnie Muszko, zawcześnie!...

muszka.

Później rosa błyszczeć przestanie!

tolo.

Katar spadnie mi na piersi.

muszka.

Chodź! chodź! będziemy się całować!...

SCENA II.
muszka — tolo i wituś.
wituś,
w ubraniu do konnej jazdy — do żony.

No... wreszcie, że cię znalazłem... Gdzież od świtu biegasz? Zwykle nie można cię uprosić, ażebyś wstała. Gdzie byłaś?

muszka.

Wszędzie.

wituś.

Wszędzie? (Zbliża się do niej). Tymczasem dzień dobry. (Chce ją pocałować).

muszka, wyrywa się z krzykiem.

Za nic... za nic!...

(Ucieka do ogrodu).
wituś, patrzy za nią.

A to co nowego?

tolo.

Kaprysy pięknej kobiety.

wituś.

Przedewszystkiem Muszka nie jest piękną kobietą tylko żoną... a potem ja kaprysów w domu nie chcę i nie zniosę.

tolo.

Owszem, możesz tak mówić. To nic nie zaszkodzi — ani nie pomoże...

wituś.

Musi pomódz!

tolo.

Inni przed tobą także tak mówili, a przecież takie koronkowe i wstążkowe bitwy przegrali.

wituś.

Wogóle Muszka się nagle zmieniła. Zawsze była apatyczna ale równa. Daruj, ale to trochę wasza wina. Te pochwały... te Vatteau, te pastele... muszę to kazać na strych powynosić.

tolo.

Duch epoki zostanie.

wituś.

Zniszczę te ściany i będę miał spokój...

tolo.

Duch epoki jest przechowany w twej żonie, jak woń lawandy w saszecie prababki... nie zniszczysz go... ani jego sentymentu, ani pasyi, która jest zwykle pod sentymentem ukryta.

wituś.

E! daj mi spokój z ta całą wytwornością. Wczoraj naprzykład wracam z kancelaryi, gdzie namozoliłem się dobrze z rządcą, zastaję ją z oczyma utkwionemi w sufit w jakiejś ekstazie. Myślę sobie — ma gorączkę... piła za dużo... niech się wyśpi. Rano chcę jej powiedzieć dzień dobry — uciekła. Teraz... widziałeś jak mnie przyjęła. Musisz przyznać, że się zmieniła?

tolo.

Tak wygląda.

wituś.

I to tak z dziś na jutro.

tolo.

Nigdy nie można wiedzieć kiedy kobieta się budzi.

wituś.

Ja do niej sprowadzę doktora.

tolo, śmiejąc się.

Cudowna myśl!...

wituś.

Kaprysy właśnie w takim dniu, kiedy mam trochę czasu wolnego od zajęć i chcę go jej poświęcić.

tolo.

Spóźniłeś się!...

wituś.
E! żona zawsze powinna czekać.
tolo.

Aż mąż będzie miał czas nią się zająć?

wituś.

Właśnie.

tolo.

Raz na zawsze zanotuj sobie, że twój dom wypełnia nie żona, ale kobieta.

wituś.

A!...

tolo.

A biada — gdy taka choćby pomyśli to królewskie — o mało nie czekałam.

wituś.

Słuchając was obojga to możnaby pomyśleć, że nic niema ważniejszego w życiu — jak kobieta. A tymczasem to jest rzecz uboczna.

tolo.

Nie — to jest życiowa główna awantura, a ponieważ awantura, więc głośna i absorbująca.

wituś.

Jak kogo! Właśnie dziś mam ochotę przed śniadaniem polecieć konno w step! Posłuchaj dobrze, aż tu słychać, jak step ćwierka i szumi! a woń!... Czy ta Muszka nie głupia? byłbym ją zabrał ze sobą... nie umiem tak pędzić sam... potrzebuję zawsze mieć kogoś obok. Może ty?...

tolo.
Dziękuję. Ty lecisz jak szalony, a ja nie mam głowy na zmianę.
SCENA III.
lulu — tolo — wituś.
lulu, wchodząc.

Dzień dobry panom! (Podaje im rękę — spokojnie — do męża uprzejmie). Cóż dobrze spałeś?

wituś.

Otóż to rozumiem. Zawsze dobry humor, uprzejmość. To jest — żona.

lulu.

Cóż się stało?

wituś.

Muszka dziś kaprysi!!!

lulu.

Tak?

wituś.

Nawet mi się pocałować nie dała.

lulu.

A!... (Po chwili). Wituś miał zły gust nastawać? Zapomina, że dzieci, kobiety i inne oswojone istoty same do ręki przychodzą.

wituś.

Ach! czekać! pobłażać kaprysom!

tolo, śmiejąc się.

Smutna konieczność.

wituś.
Daruj mi — ale ty z żadnymi kaprysami niemasz do czynienia. Twoja żona nie każe ci ulegać swoim kaprysom.
tolo, śmiejąc się.

Nie — bo ja jej każę ulegać moim! Do widzenia!

Wychodzi do swego pokoju.
SCENA IV.
wituś — lulu.
wituś.

Wiesz co kuzynko — będę szczery. — Dla mnie — kobieta — to właśnie jesteś ty.

lulu.

Czy dlatego, że Tolo ubrał mnie w tej chwili w gloryę abnegacyi?

wituś.

Może. Kobieta powinna zawsze ulegać...

lulu.

Zdaje mi się, że Muszka...

wituś.

Nie — gdy się zastanowię, to widzę, że nie była uległa. Tak robiła, bo nie mogła robić inaczej. A przy pierwszej okazyi poniosła.

lulu.

Należy napowrót nagiąć.

wituś.

Phi! koń do tej chwili wart, dopóki nie poniesie.

lulu.
A potem kto wie... może ma racyę!... uległością można przegrać.
wituś.

Nie!

lulu.

Tak, tak... i dużo przegrać... stawkę całego życia.

Siada zamyślona.
wituś.

Kuzynce dziś coś jest. Czy co się stało?

lulu.

Nie wiem. Może się stało, może nie.

wituś.

To się odstanie.

lulu.

Nie. Bo Witusiu, są takie rzeczy, które się odstać nie mogą.

wituś, siada naprzeciw niej.

Ja tego nie znam! Niech kuzynka jedzie ze mną w step. Kuzynka na koniu jak z bronzu, jak arabka. Muszka do niczego. Polecimy jak wicher.

lulu.

Nie. Dziś nie jestem usposobiona.

wituś.

Usposobienie się znajdzie... pamiętam jak kuzynka raz rwała w Olszyńcach. Nie... jak Boga kocham... kuzynka to jest właśnie żona dla mnie.

lulu.
Ja?
wituś.

Tak! my byśmy się zgadzali. Ja to czuję... z początku to mi się kuzynka nie bardzo podobała... ale teraz coraz więcej...

lulu.

Ostrożnie! Trochę jeszcze zapału, a będzie deklaracya.

wituś.

A niech będzie co chce — ale ot!... kobieta, z którą się porozumieć można! Szkoda, żeśmy się nie pobrali.

lulu, śmiejąc się.

Musiałabym na to znacznie później się urodzić.

wituś.

Głupstwo! Kuzynka wygląda tak ślicznie, że jak Boga kocham, nie żal byłoby i głupstwo dla kuzynki zrobić.

lulu, śmiejąc się.

Ależ Witusiu to na twój sposób flirt!

wituś.

A niech mnie kaczki biją... ale muszę kuzynkę ucałować. (Całuje ją, ona aż oszołomiona wyrywa mu się z objęć). Tak! A teraz polecimy w step... ja tu po kuzynkę powrócę, tylko dyspozycye wydam. Dziś sprowadzają lokomobilę, czterdzieści par koni idzie. Muszę dopilnować, bo mi matki od źrebiąt zabiorą.

SCENA V.
wituś — lulu — tolo.
tolo, przebrany.

Przyznaję się, że kazałem podać sobie śniadanie do mego pokoju i wypiłem je... taki dziś nieład po wczorajszym balu... gospodyni znikła... gospodarz leci w step. Nie lubię...

lulu.

Dobrze zrobiłeś.

wituś.

Oto co jest urządzać jakieś przedpotopowe exhumacye... nawet kuzynka straciła humor.

tolo.

Niezauważyłem.

wituś, do Lulu.

Proszę się rozchmurzyć, bo mi strasznie kuzynki uśmiechu brak.

tolo, szablonowo.

Nam wszystkim... jesteś naszem słońcem.

Wituś wychudzi do ogrodu. — Lulu siada zamyślona z twarzą ukrytą w dłoniach.
tolo, staje przed nią.

Co ci się stało? czy masz migrenę?

lulu.

Nie... ale mam przeczucia i to gorsze.

tolo.

Ty i przeczucia? Nie znałem w tobie tej małomieszczańskiej wady.

lulu.

Czasem skazy w brylancie dopatrzeć trudno, skoro się nań bez uwagi spogląda.

tolo.
Już lepiej nie spoglądać uważnie i skaz nie widzieć.
lulu.

System ciągłego oszukiwania siebie. Posiadam więcej niż w istocie.

tolo.

Jedyna filozofia szczęścia!

lulu.

Niestety — kończąca się przed czasem.

tolo.

To już od nas zależy... trochę silnej woli...

lulu.

Powiedz mi, skąd ją nabyć, bo mi teraz właśnie do podtrzymania owej filozofii potrzebna.

tolo,
chwilę zdziwiony patrzy na nią — wreszcie jakby się mięszał cokolwiek.

Nie rozumiem.

lulu.

Powiem jaśniej. Jestem na punkcie stracenia wiary.

tolo.

W siebie?

lulu, patrząc na niego badawczo.

Tak w siebie, ale i w innych jeszcze.

tolo, zmięszany.

Ma belle dame! Skądże ci to przyszło?

lulu.

Nie wiem... dzisiejszej nocy. Ty byłeś senny, ja nie... dlatego długo nie spałam... jak pensyonarka patrzyłam w księżyc... i śmieszna rzecz, widziałam w tych promieniach siebie.

tolo, nuci.
He? Au clair de la lune
Mon ami Pierrot...
lulu.

To jest tę drugą moją moralną istotę... I... czy wiesz? z całym wysiłkiem szukałam na niej plamy i... nie znalazłam. Zrozum! mówię o plamie istotnej zdrady małżeńskiej.

tolo.

Do czego to wszystko zmierza?

lulu.

Sądzę i mam tę nadzieję, że do... niczego. Mówię tak en passant.

tolo.

Jesteś dziś rzeczywiście zdenerwowana... postaraj się wrócić do równowagi i być znów sobą — to jest czarodziejką trzymającą pod urokiem nas wszystkich, trochę perverse z tym pewnym pieprzykiem, który jeszcze ci wdzięku dodaje.

lulu, ze smutnym uśmiechem.

Plecie się girlandy na łuki tryumfalne, pod którymi przeprowadza się jeńców wojennych.

tolo.

Raczej tryumfatorów!

lulu, wskazuje na Tola.

Tryumfator zwykle w orszaku jest jeden! jeńców jest więcej.

Muszka ukazuje się w ogrodzie, zatrzymuje się i waha.
lulu, idąc ku niej.

Muszko! dlaczego uciekasz? Od wczoraj ciągle uciekasz?

Bierze ją za rękę i wprowadza do pokoju.
SCENA VI.
tolo — muszka — lulu.
lulu.

Dlaczego nie witasz się z Tolem?

muszka.

Myśmy się już widzieli.

tolo.

Tak... na chwilę... rano.

lulu.

A ze mną? nie witasz się?

Obejmuje ją.
muszka.

Dzień dobry Lulu.

lulu.

Nie całujesz mnie? Dlaczego mi w oczy nie patrzysz Muszko?

tolo, z przymuszonym uśmiechem.

Ależ Lulu — masz minę jakbyś należała do Rady Dziesięciu.

lulu.
Nie, ja konstatuję tylko fakty. Zwykle Muszka rzucała mi się w ramiona z cala dziecięca ufnością, a dziś...
tolo.

Może jest nieusposobiona... tak jak ty. Choć niebo pogodne, ale burza w powietrzu. »To nerwy...« Idę trochę do ogrodu. Może i panie tam przyjdą.

Odchodzi.
SCENA VII.
lulu — muszka.
lulu,
idzie za Tolem, gdy widzi że się oddalił, wraca i zastępuje drogę Muszce, która chce się wymknąć do swych pokoi.

Powiedz mi całą prawdę! (Muszka się cofa. Lulu nacierając na nią). Powiedz mi całą prawdę. Kłamstwo się na nic nie zda! Ja czuję wszystko. (Muszka stoi z zaciśniętemi ustami i oczami wlepionemi w ziemię). Milczysz? Ależ ja potrafię z ciebie gwałtem prawdę wydobyć!

muszka, nagle.

A więc tak! lepiej, że odrazu wszystko się wyjaśni! Tego chciałam od wczoraj! Kocham, kocham i on mnie kocha.

lulu.

Jesteś jego kochanką?

muszka, w ekstazie.

Tak! tak! tak!

lulu.

Jakaż podłość! Milcz! nie mów nic... niech zbiorę myśli. (Po chwili). Jezus Marya! Jezus Maryi! (Pada na fotel). Co za bezmiar ohydy! jakiż wstręt! w tak młodem dziecku... Nie tylko względem mnie dopuściłaś się zbrodni, ale i względem samej siebie. Taki grzech.

muszka.

Grzech? zbrodnia? Zmieniłaś zdanie. Wczoraj jeszcze słyszałam tu z twoich ust, że takie same grzechy prababek były ich cnotą i wdziękiem.

lulu.

To są grzechy z oddalenia i te nabierają wdzięku. One mnie nie dotyczą!...

muszka.

Ja się na tem nie rozumiem. A teraz, jeżeli chcesz, ażebym ci powiedziała prawdę — to temu co się dzieje — ty właśnie jesteś winna.

lulu.

Ja?!

muszka, gwałtownie.

Ty! Przypomnij sobie. Jakeście przyjechali... jaką mnie znalazłaś? Pogodzoną z losem! Nie kochałam i nie wiedziałam, co jest być kochaną. Byłabym tak została. Lecz wy oboje, a głównie ty, zaczęliście budzić mnie i ukazywać, że jest jakiś świat inny, niż mój dotychczasowy! Mąż mój miał racyę. W nasz dom sprowadziliście dziwną atmosferę, która mnie otoczyła jakby siatką ognistych drutów. Ja nie umiem się dobrze wysłowić, ale tak było!

lulu.

Teraz powiesz, żeśmy cię zdeprawowali.

muszka, coraz namiętniej.

Wituś analizowany przez was, ukazywany coraz w gorszem świetle zaczął mi być niemożliwym do zniesienia. Igrałaś ze mną jak z lalką i kazałaś mi tymczasem flirtować ze swoim mężem. Po co? na co? Dziś jeszcze tego zrozumieć nie mogę. Jaki miałaś w tem cel? Ale zapomniałaś o jednem — że ja mam lat dwadzieścia!!! i że pragnę być kochaną!

lulu.

Pamiętałam o jednem, że jesteś uczciwą i że grunt masz dobry.

muszka.

Dwadzieścia lat — rozumiesz? Dwadzieścia lat!

lulu.

Ja także miałam dwadzieścia lat, a nie dopuszczałam się zdrady.

muszka.

Ale ty byłaś wtedy żoną twojego męża. Jego! rozumiesz! jego! Twoja uczciwość nie była żadną cnotą. Twoja uczciwość była twoją rozpustą. Ale ja maltretowana tą »żywiołową siłą«, jak sama drwiąc nazywałaś, to czem obdarzał mnie mój mąż — ja — przez ciebie samą rzucona twemu mężowi...

lulu.

Zuchwała jesteś w tym zbrodniczym szale. Nawet nie masz na wytłumaczenie namiętnego uniesienia. Spełniłaś swój występek na zimno, dla spełnienia złego.

muszka.
Kłamstwo. Nie znaliście mnie, nie znał mnie nikt!... nikt... Ach! laleczka z etażerki! Wychowanie nałożyło na mnie ten kaganiec... Ach! od wczoraj, zdaje mi się, że zrzuciłam jakąś martwą ze siebie skórę! Przebiegł po mnie dreszcz i jestem jak słup ognia...
lulu.

Milcz! słuchać nie mogę. Ja miałam także lat dwadzieścia a nie zdradziłam. Sądziłam, że się zatrzymasz tam, gdzie jest dla uczciwej kobiety granica.

muszka.

Skoro się raz weszło na tę drogę, granic się nie zna — jeśli się jest żywym człowiekiem.

lulu.

Dość! Stało się! (Chodzi wzburzona po pokoju). Oto co od ciebie wymagam, a wymagać mam prawo.

muszka.

Nie możesz wymagać nic! nic! Kocham i jestem kochana!

lulu.

Nie jesteś kochana!

muszka.

Powiedział mi to sam!

lulu.

Gdyby istotnie kochał — nie mówiłby. Zresztą mężczyźni zawsze kłamią kobiecie, gdy chcą ją zdobyć. Ale żądam ażebyś zerwała, ażebyś do naszego stąd odjazdu nie rozmawiała z mężem moim sam na sam ani jedną chwilę!

muszka.

Będzie co ma być i co powinno się stać! Jeżeli myślisz, że ja i on wyrzekniemy się naszego szczęścia — mylisz się! Pierwej śmierć!

Wybiega gwałtownie do swego pokoju.
SCENA VIII.
lulu — tolo.
LULU,
przez chwilę stoi zamyślona, wreszcie nerwowo pociera ręką po skroniach, idzie do ogrodu i woła:

Tolu! Tolu!

Powraca, poprawia suknię, włosy. — Na ścieżce pojawia się Tolo.
tolo.

Wolałaś mnie?

lulu.

Tak — proszę cię... mam z tobą do pomówienia.

tolo.

Przed chwilą z Muszką, teraz ze mną. Jesteś dziś pełna tajemnic.

lulu.

Nie — nie jestem teraz pełna tajemnic, bo znam tę, która rzeczywiście powinna była zostać tajemnicą. Wiem wszystko!

tolo.

Lulu, niepoznaję cię! Mówisz stylem Bladej Hrabiny — wiem wszystko!

lulu.

Nie żartuj! Chwila najmniej do tego stosowna. Widzisz, jak jestem zmieniona. Muszka przyznała się do wszystkiego.

tolo,
lekko jakby zmieszany — po chwili odzyskując równowagę.
To zależy, co ta miła osóbka nazywa »wszystkiem«.
lulu.

Jest twoją kochanką.

tolo.

Och ta... la... cóż za fatalne słowo.

lulu.

Fakt jeszcze fatalniejszy. — Co ty mi masz do odpowiedzenia?

tolo, czyszcząc monokl.

Muszka skłamała.

lulu.

Skłamała?

tolo.

Najbezczelniej. — Wogóle zdaje mi się, że pomyliliśmy się na tej berżeretce. — Zdaje się, że jest to temperamencik, ale w dodatku pewne skłonności do histeryi. Muszka skłamała.

lulu.

Twierdzisz tak?

tolo.

Mogę ci na to dać słowo honoru.

lulu.

Nie dawaj, bo wtedy będę miała pewność, że ty kłamiesz...

tolo.

Gdy daję słowo honoru.

lulu.
Kobiecie w takich wypadkach daje się zawsze słowo honoru. — Ale ja wiem, ja czuję, ja jestem przekonana, że Muszka prawdę powiedziała.
tolo.

Ha! skoro koniecznie chcesz brać rzeczy z tej strony! Ale co ci się nagle stało? Mogę śmiało powiedzieć, że to pierwsza tego rodzaju scena, jaką mnie zaszczycasz. — A przecież flirtowałem w twych oczach, zdaje się, dość wyraźnie. Nigdy mi tego nie broniłaś. Przeciwnie — zachęcałaś!

lulu, z goryczą.

Tak... ale był to flirt, który miał granice.

tolo.

Skąd wiedzieć mogłaś?...

lulu.

Wiedziałam.

tolo.

To ciekawe.

lulu.

To już moja tajemnica.

Chwila milczenia.
tolo.

Jeżeli więc tamte flirty były ci obojętne...

lulu, z nagłym wybuchem.

Obojętne? Ejże! Należało tylko uważnie na mnie popatrzeć, a byłbyś się dowiedział, czy rzeczywiście te flirty twoje były mi tak obojętne. — Może ja jedna wiem, ile zdławionej miłości własnej, ile łez, ile godności mnie one kosztowały. Ale znałam cię dokładnie. Wiedziałam, że nowe, piękne twarzyczki mają na ciebie wpływ magiczny. A że zupełnie rezygnować nie chciałam, ofiarą mej miłości własnej okupywałam ułudę twej dla mnie uprzejmości. Z każdego balu, rautu, wracałeś tryumfujący, rozpromieniony, łaskawy. — Łaska twoja spadała wówczas na mnie i przez tę chwilę zdawało mi się że jestem rzeczywiście młodą i dla siebie kochaną.

tolo.

Ciekawe to wszystko, szkoda tylko, że mi to mówisz. Psuje mi to bowiem twoją sylwetkę.

lulu.

Jakto? psuje pewność i dowód, jak bardzo byłam do ciebie przywiązana, żywiąc się okruchami i cieniem twego uczucia dla innych?

tolo.

Nie! Ale to rzuca pewien cień sentymentu, a sentyment i ty!... En fin, główny właśnie twój charme była ta delikatna deprawacya umyślna, ten szyk pewien w rzeczach troszkę, nie tego... w miłości. Ale uczucie...

lulu, ocierając oczy.

Skoro tak, rzeczywiście żałuję — żem ci powiedziała. Tylko widzisz, często jest ciężko clownu dźwigać swą maskę. Pragnie ją czasem zrzucić choćby na chwilę.

tolo.

Nie było ci znów tak ciężko z tą wytworną maseczką wesołego Pierrota, tembardziej, że nie byłem mężem nadto srogim. Pozwoliłem ci flirtować i tragedyi z tego nie robię.

lulu.

Oh! zapominasz, że mój flirt był flirtem uczciwej kobiety.

tolo, z ukłonem.
Nigdy nie wątpiłem. W każdym razie dozwalał ci nieść twój krzyż dość wesoło.
lulu.

Robisz na mnie wrażenie jakbyś powątpiewał. Byłam ci wierną i kto wie, czy nie żałuję tego w tej chwili!

tolo.

Pozwól mi się oddalić. Zaczynasz przekraczać miarę.

lulu.

A więc — brisons! Wracajmy do przedmiotu. Postawiłam Muszce warunki. Musi je dotrzymać... Wyjedziemy jak najprędzej... Ty mię musisz zapewnić, że...

tolo, przerywając.

Przepraszam cię droga przyjaciółko, ale ja tego nie akceptuję. Pomiędzy mną i Muszką nie zaszło nic takiego, co mogłoby nazwać się karygodne. Dlatego twoje warunki nie mają sensu.

lulu, w uniesieniu.

Kłamiesz! kłamiesz! ona jest twoją metresą.

tolo.

I tego słowa nie akceptuję.

lulu, w szale.

Powiem mężowi.

tolo.

Jak może kobieta tak opanowana i tak dobrze psychologicznie mówić nawet takie rzeczy. Zresztą, wolna wola. Wituś prochu nie wymyśli, ale ma zdrowy rozsądek, wyśmieje cię — i także tego nie zaakceptuje.

lulu, zastępując mu drogę.
A więc — stanowczo nie chcesz zerwać z Muszką.
tolo.

Nie mogę zrywać tego czego niema. Przyznam ci się nawet, że żałuję, iż niema, gdyż pragnąłbym me retremper w tej żywiołowości, jaką ta mała nagle okazuje. Ale...

lulu.

Byłoby to pewną odmianą.

tolo.

Właśnie.

lulu.

To jest cyniczne, co mówisz.

tolo.

Cyniczne? — Nie — to jest tylko w stylu przyjętym pomiędzy nami dwojgiem.

lulu.

Wprowadzonym przez ciebie.

tolo.

Rozwiniętym i uzupełnionym przez ciebie markizo!

lulu, siada.

Ja oszaleję.

tolo.

Nie sądzę. Chwilowe rozdrażnienie. Lecz pozwól sobie powiedzieć, że sceny zazdrości robione przez kobietę w twoim wysokim stylu — detonują. — Są pewne pasye tak jak kolory nie do twarzy. Sur ça — je vous quitte!

lulu.
Sceny zazdrości robione przez Muszkę byłyby łatwiejsze do zniesienia.
tolo.

Tak sądzę. Należałoby[1] do programu. A przytem byłyby odpowiednie — dla jej wieku.

lulu, nadzwyczaj wzburzona.

Otarcie się o żywiołowość czyni cię impertynentem. Czy sądzisz, że i ty się nie starzejesz?

tolo.

Mężczyzna się nie starzeje dokąd...

lulu.

Dokąd?

tolo.

Dokąd jest kochany!

Z ukłonem odchodzi do siebie. — Lulu wzburzona chodzi po scenie. — Wpada Wituś.
SCENA IX.
lulu — wituś.
wituś.

A więc — jedziemy?

lulu, z nagłą determinacyą.

Posłuchaj mnie, mam ci coś do powiedzenia!

wituś.

Słucham — ale konie osiodłane. Powiesz mi na siodle.

lulu.
Nie. Tutaj. Przedewszystkiem, co zrobiłbyś, dowiedziawszy się, że cię twoja żona zdradziła?
wituś, parska śmiechem.

Muszka? Parcia.

lulu.

Tak... ona...

wituś.

Kuzynka także coś wymyśli! Przecież to niemożliwe.

lulu.

Dlaczego?

wituś.

Bo Parcia to jest... no... Parcia. To niemożliwe.

lulu.

Ale — gdybyś miał dowody?

wituś.

Czarno na białem?

lulu.

Dowody.

wituś.

No to bym zabił.

lulu.

Ją?

wituś.

Nie — ją, za co? — to gęś — jego.

lulu, cofając się.

Jego?

wituś, śmiejąc się.

Jak psa! Bo widzi kuzynka ja to wiem z doświadczenia. To właściwie — mężczyzna zawsze pierwszy zaczepia. Potem odchodzi, a wtedy kobieta za nim i dla wszystkich się zdaje, że to kobieta. — A więc jego bym ubił, to naturalne.

lulu.

A!

wituś.

Ale kuzynka chciała mi coś powiedzieć... co?

lulu.

Nic — już nic.

wituś.

E! bo kuzynka sobie żarty stroi, a tam konie czekają. Jedźmy!

lulu.

Zostaw mnie! Jestem prawie bezprzytomna.

wituś.

Głowa cię boli?

lulu.

Tak... głowa.

wituś.

Tem więcej nie ustąpię. Na głowę jedyne lekarstwo... koń!

lulu.

A... na serce?

wituś.

Koń i rozpusta. — Przepraszam, że tak to bez ogródek powiedziałem, ale to stare i wypróbowane lekarstwo!

lulu.

Leczyłeś się niem?

wituś.

A jakże. Cóż ty myślisz — że i ja się tam kiedyś nie kochałem? No — tak jak mnie stać było, ale się kochałem. I to... no! Tylko jak trochę lepiej sięgnę, nie mam szczęścia — i po nosie. Więc ja na koń i hulam. Jak masz zmartwienie rób to samo.

lulu, mimowoli śmiejąc się.

Teraz zapóźno — należało przedtem.

wituś.

Lepiej późno, jak nigdy.

lulu.

Zmarnowałam życie.

wituś.

Dokąd się żyje — życie nie jest zmarnowane, bo można naprawić.

lulu.

Szaleństwo!

wituś.

Oto chodzi, aby szaleć — ale nie tak po waszemu, jak myszy po nocy za ołtarzem, ale tak jak my, swojego chowu, całą piersią, aż do utraty tchu, aż do zapamiętania!

lulu, patrząc na niego.

Rzeczywiście — może w tem jest szczęście.

wituś.

Jedyne!... Topić zgryzotę — topić.

lulu, zamyślona.

W kałuży...

wituś.

Jakiej? — to wyście tak zmętniali, że już nie wiecie co czyste a co błoto. A właśnie jak człowiek się kieruje instynktem, a nie kopie dołów pod swoimi krokami, to wtedy dobrze robi. Na koń i w step! A nie to porwę na siodło jak Tatar brankę i poniosę ze sobą. Jak Boga mego kocham! (Chwyta ją wpół i unosi trochę w powietrzu). No... niech mi to jaki markiz zrobi?

lulu.

Puść szaleńcze — pojadę.

wituś.

Słowo?

lulu.

Słowo.

wituś.

Ale nie wypudrowane tylko takie słoneczne.

lulu.

Słoneczne!

Wituś ją puszcza, ona wpada do swego pokoju, wybiega w żakieciku białym, pikowym, narzuconym na swą szarą suknię i w słomianym Windhorście.
lulu, jak w gorączce.

Jedziemy! — W step!

wituś.

W step!

Chwyta ją w pół i wypadają oboje do ogrodu.
zasłona.
koniec aktu drugiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Możliwy błąd w druku; zamiast słowa należałoby winno być należałyby.