Skiz/Akt trzeci
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Skiz |
Wydawca | Księgarnia H. Altenberga |
Data wyd. | 1909 |
Druk | E. Wende i sp. |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Burza! Burza!
Czego drzwi otwierasz? Bój się Boga, piorun sprowadzisz!
Boisz się?
Nie cierpię tego rodzaju gwałtownych sensacyi. Moje nerwy burzy znieść nie mogą.
I ja gdy byłem w twoim wieku lubiłem go.
Jeżeli się boisz... to o tak... (obejmuje go gwałtownie) i zapomnisz o wszystkiem.
Czyś oszalała? Tak najłatwiej piorun sprowadzić... odsuń się!
No i co? Gdyby nas zabił oboje razem! Chciałabym tego całą duszą! A ty?
Dziękuję.
Nie kochasz mnie?
Przeciwnie. Widocznie, że cię kocham, skoro wolę żyć z tobą razem, jak umierać razem.
Ja inaczej miłość pojmuję! (Piorun). Tak jak ten piorun! Ja tak chcę ażebyś mnie kochał. Słyszysz?
Słyszę! Słyszę!... tylko zamknij drzwi od ogrodu... przeciąg...
Co ty w życiu robiłeś, że jesteś taki dziwny?
To podłość! Mogłeś na mnie zaczekać!
Bajeczne!
Powinieneś był żyć tak, jak Wituś... On się burzy nie boi...
Szkoda, że go niema.
Gniewasz się?
Nie. Ale te porównania przyjemne mi nie są.
Daruj mi! daruj mi! (Rzuca się przed nim na kolana). Już nigdy nie będę! To głupota z mej strony. Nie pamiętaj!...
Ależ proszę cię... wstań!
Przebacz mi!
Ależ to sensu nie ma! (Zmęczony). Uf.
Zmęczony jesteś?
Bo ja cię ubóstwiam! I chcę, żebyś mnie ubóstwiał, żebyś za mną szalał, żebyś za mną ginął. — Ja za tobą też będę szaleć... ty mój cudzie!
Odsuń się!
Ach!... doprawdy, że to śmieszne! Tylko dzieci, baby i dziady boją się burzy.
I ludzie o delikatnych nerwach! Ktoś, co ma nerwy jak postronki, nie boi się burzy.
To ja i Wituś mamy takie nerwy.
Widocznie, ty i Wituś. — Ale... gdzie jest Lulu?
Stęskniłeś się za nią?
Twoja obecność mi zupełnie wystarcza.
A jednak się o nią pytasz?
A... przez przyzwyczajenie!... (Nagle). A ja nie chcę, nie chcę, ażebyś był do niej przyzwyczajony! Ty musisz się do mnie przyzwyczaić. Słyszysz?
Ależ Muszko! Ciebie będę kochał, a do żony jestem przyzwyczajony!
Nie mów tego słowa! Ja nie chcę, żebyś mówił przy mnie słowo żona... a potem — przyzwyczajenie to więcej znaczy niż miłość.
Kto ci to powiedział?
Ona! ona! ona! Powiedziała mi, że jest o ciebie spokojna, bo ty jesteś do niej przyzwyczajony!
Widzisz przecież, że jest inaczej.
I... ty ją kochasz!
To jest zupełnie inne uczucie.
Ja nie chcę, ażeby było jakieś inne uczucie!
Żadne! żadne! żadne!... Albo nie — ja chcę, żebyś ją nienawidził!
Nie mam powodu.
Masz powód! bo mnie kochasz.
Logika kobieca! — Proszę cię Muszko — uspokój się.
Nie mogę! nie mogę! gdy sobie przedstawię, że inna kobieta oprócz mnie, ma do ciebie prawa!... Ja oszaleję!...
No moja droga!... Wiedziałaś przecież, że mam żonę.
Ja nic nie wiedziałam wtedy, nic nie pamiętałam. Ty musisz się z nią rozstać!
Ja?
Ty! Ja się na to nigdy nie zgodzę, ażeby i ona i ja...
Ależ ona nigdy się na to nie zgodzi.
Proszę cię — ani się waż! Zaledwie zdołałem całym sprytem moim wyperswadować jej, że między nami nic nie było. I to — daruj — ale tobie mam do zawdzięczenia, po co jej powiedziałaś?
Nie umiem kłamać, nie chcę kłamać...
E! moja droga! Wiecznie mówić prawdę to jest prostactwo.
Widocznie tak ci bardzo o Lulu chodzi.
Chodzi mi o mój spokój. Voilá!...
To dlaczego... dlaczego?...
Dlaczego cię kocham? Muszeczko! Laleczko! Dlatego, że byłaś taką właśnie delikatną, dobrą, śliczną...
Tak... po której można byłoby deptać.
Także! także!... Nie chcę! nie chcę! nie chcę!...
zrywa się i znów zaczyna chodzić po pokoju.
Proszę cię... bardzo cię proszę, ażebyś miała wzgląd na moje nerwy.
Ja chcę, żebyś mnie tak kochał, jak ja ciebie.
O moja droga — to jest niepodobieństwem. Ja jestem w porównaniu z tobą stary i mogę ci tylko ofiarować tę miłość, na jaką mnie stać! Innej nie potrafię.
Ach jaka ja nieszczęśliwa!!!
Muszka! Oszalała!!! — Przeziębisz się! Piorun cię trafi! wróć się zaraz!
Mniejsza z tem! Ja chcę umrzeć!
na progu, walcząc z wichrem, który szarpie drzwiami.
Wracaj! Ależ ja się kataru nabawię!
Rozstanę!
Słowo honoru?
Wracaj!
pada znów przed nim na kolana.
Daruj mi!... daruj!...
C’est trop fort!... cały zmokłem.
Ja cię pocałunkami osuszę.
Ach zostaw! muszę zmienić obuwie. Mogę naprawdę zachorować.
Co znowu! Wituś ciągle na deszczu moknie i nie boi się.
To Wituś! To Wituś, a nie ja. Wituś ma dwadzieścia ośm lat i grubą zahartowaną skórę — a ja mam... zresztą mniejsza ile mam, dość, że to ja, a nie Wituś!...
Dobrze... dobrze...
Ach! nareszcie!
Doprawdy, że to waryacya. Mogliśmy tak spokojnie przesiedzieć w budce koniuchy całą burze, a nie lecieć po deszczu i ulewie.
O nie! nie!...
No... ostatecznie ja byłbym się opamiętał.
Nie zanosiło się na to.
Czegóż być taka sroga?
Nie jestem sroga, to zupełnie inna kwestya. Sam kiedyś powiedziałeś, że jestem uczciwą kobietą.
Ja i ty — a to wystarcza. A potem ja zupełnie inaczej tę sprawę pojmuję.
Eh taką sprawę to wszyscy jednako pojmują. Tam w budce drżałaś cała i jak Boga kocham mało brakowało...
Twoja zuchwała młodość mnie upoiła — czar stepu — zawrotny szum ziół...
A wynik... o!... (Pokazuje ręce). Aż krwawią.
Można mnie podbić siłą ale nie zmusić.
Ach! to są znów jakieś subtelności nie dla mnie pisane. Kuzynka mi się podoba coraz więcej i jestem gotów na niewiem jakie głupstwo...
A Muszka?
Sama sobie winna. — Niech nie będzie bryłą lodu. — Zresztą co tam rozumować. Jutro pojedziemy znów w step i (ze śmiechem) kuzynka może będzie łaskawsza.
I co z tego wyniknie?
Ciekawe przecież... niedawno, przed trzema godzinami mówiłeś, że zabiłbyś tego, ktoby ci uwiódł żonę.
A zabiłbym — jak Boga kocham.
A chcesz uwieść cudzą żonę...
No — to niech on mnie zabije!
Aż tak?
Zakochałem się w kuzynce jak waryat. Bo ja jestem taki. Raz, dwa — weźmie mnie... Ni stąd ni zowąd i już się kocham!
Powiedz mi — ale szczerze, czy ja się mogę jeszcze podobać?
No i jak!
Dziękuję — to tylko chciałam wiedzieć.
Jesteśmy — ja i twoja żona.
Gdzieżeście byli?
Na stepie, konno.
Dwoje waryatów. — Musiała zmoknąć do nitki.
Wielka historya. To się wysuszy.
Nie tak łatwo — jak kto ma artretyzm dziedziczny jak ona...
Jakto, Lulu? ma artretyzm...
No cóż dziwnego. Kobieta w jej wieku...
Kuzynka jest młoda.
Właśnie.
Piękna kobieta lat niema.
A no od was. Takeście gadali, że aż i ja skorzystałem.
Ale... ale... Zaraz ci się odechce galanteryi jak ci powiem, że pod mojem oknem słyszałem biadanie, że dwa woły na pastwisku pękły.
Co? jak? dwa woły?
No... pękły. Pękły! Jak może wół pęknąć? Przecież nie koszula ani hawelok — épatent.
Psia krew! psia krew! pozabijam... pozabijam..
Pocałuj!
Uważaj... powrócili.
Boisz się?...
Chodzi ci o nią.
Mam dreszcze... musiałem się przeziębić...
Chodź nad staw! do łabędzi.
Mówię ci, że mam dreszcze... (Wyjmuje termometr z pod pachy). Trzydzieści sześć — osiem.
Ach zostaw!
Zobacz sama. Trzydzieści sześć, osiem.
Ach zostaw!
Zobacz sama. Trzydzieści sześć, osiem!
Byłaś na stepie?...
Tak.
Dziękuję ci za twoją troskliwość. (Do Muszki, która chce odejść). Zostań Muszko, mam ci coś do powiedzenia.
Najlepiej byś zrobiła zostając u siebie. Musisz być zziębnięta. Ja także przemokłem i mam trzydzieści sześć osiem.
Na razie jestem zdrowa.
Ale ja mam trzydzieści sześć, osiem.
Ha!...
Muszko! chodź tutaj — bliżej mnie. Nie bój się. Pomówimy otwarcie i spokojnie.
Dobrze... bo ja także chcę z tobą pomówić.
Tego rodzaju sytuacya trwać dalej nie może. Myślałam o tem. Jestem za dumną, ażeby stawać na czyjej drodze... A przytem nie mam ochoty być tą poświęcaną — niewiadomo w imię czego. Usuwam się więc i pozostawiam wam swobodę działania.
Jakto? chciałabyś rozstać się z mężem?
Naturalnie.
Nie kochasz go więc?
To inna sprawa. Ale on mnie, zdaje się, nie pragnie i to mi wystarcza. — Co ty z nim zrobisz to już twoja rzecz.
Ja także rozstanę się z Witusiem.
A... (Po chwili). Powiedziałyśmy sobie prosto i łatwo najważniejsze rzeczy, jakie przez nasze życie przejść mogły. — Poza tem — pozwól mi trochę naddatku. Mówisz, że chcesz się rozstać z Witusiem? — Ja sądzę, że to zbyteczne.
Jakto? Więc ja mam...
Według mnie to jedno może naprawić...
To jedno może zepsuć. Mężczyzna, który decyduje się kraść drugiemu żonę — nie szaleje na punkcie własności. — A Tolo tembardziej.
Jednak sadzę, że gdybyś ty była miała kochanka — Tolo...
A moja droga! ja byłam żoną, a to zmienia postać rzeczy.
Ja jestem dla niego teraz żoną...
Ja jeszcze żyję... a i Wituś także. Ale mniejsza. — Urządzisz jak zechcesz swoją egzystencyę. Tylko pamiętaj jedno — Tolo należy do tych, których trzeba ciągle zdobywać.
Ani myślę. — To raczej niech on mnie zdobywa.
O!... panienko! zdaje się, że mam racyę twierdząc, iż nie kochasz swego kochanka.
Nie — kochasz zbudzenie się własnej namiętności. — To różnica.
Ty.., naprawdę już nie chcesz Tola?
Tak. Nie chcę. — Mówiłam ci wczoraj, że przymierzać mej ostatniej tualety balowej nie dałabym za nic. Ale... mogę mieć pański gest i darować ją.
Och darować! gdyby Tolo nie chciał sam...
Nie staraj się być jeszcze złośliwą w dodatku do wszystkiego. Podziwiaj mnie raczej i usiłuj mi dorównać w takcie i dowcipie.
Dlaczego mi dokuczasz?
To jest szczyt wszystkiego!
Jesteś zła... zła...
Ty? mnie?
Dzięki Tobie bowiem dowiedziałam się, że mogę się jeszcze podobać.
Przecież właśnie Twój mąż...
Czyż tylko jeden mój mąż jest na świecie?
Chcę się natrzeć wasogenem? Jak myślisz? wasogenem?
Jak myślisz Muszko, czy Tolo ma się natrzeć wasogenem?
Skądże ona?
Instynkt nią powinien kierować. Zaraz przyniosę wasogen. Jest w moim neceserze. Złożę berło w ręce godniejsze...
Na co?
Ona się nademną pastwi.
Zdaje ci się.
Trzymasz jej stronę?
Zaczyna się! — A wiesz, że ty to jesteś małe piekiełko. Lepiej kazałabyś zapalić na kominku — mam dreszcze.
Daj mi spokój!
Oto sposób dowiedzenia namiętnego uczucia. Należy nacierać od góry do dołu, lekko... gdzież ona?
To waryatka!
Żałuję cię.
Naturalnie. Skoro ci ona właśnie ma rozjaśniać resztę życia.
Cóż to znowu?
Mówię stylem dopasowanym do owej damy, która zaiste jest duszą z etażerki według homelij o kobietach.
Nie chodzi o styl lecz o sens słów.
Sens jasny i prosty. — Ta młoda osoba jest twoją kochanką.
Znowu?...
I uparcie twoją kochanką — przeto ja nie mogę być nadal twoją wierną i kochającą żoną, to jest grać wobec ciebie rolę indyanina, strojącego swe bóstwo w drogocenne kamienie, w zamian za małe koncesyjki wątpliwej nawet wartości.
Nie rozumiem.
Ręczę, że gdybyś to przeczytał w jakich memoirach z końca XVIII wieku zrozumiałbyś dokładnie.
Tak. Zmieniłam się. Wniknęłam w siebie i zrozumiałam, że książka mego życia nie jest jeszcze zamknięta. Co więcej, być może, iż będę mogła przejść z roli uwielbiającego indyanina w rolę bóstwa, a koncesyjki zamienią się wtedy w ofiary, łaskawie przezemnie przyjęte.
Przyznam ci się, że nie jestem do żartów usposobiony.
Ja wcale nie żartuję. — Przegrałam ostatnią partyę. Przyznaję. Za wiele hazardowałam, a właściwie zawiodłam się na temperamencie moich partnerów. A zatem — całuję stół i... odchodzę.
Jakto?
Najprościej w świecie. Jadę do krewnych, a ciebie tu zostawiam. Nie chcę być trouble fetem dla ciebie, a przedmiotem ciekawej nienawiści dla twojej kochanki. Mogłabym jeszcze kiedy poniżyć się do takiej sceny, jaką ci zaczęłam urządzać dziś rano, a sam przyznasz, że...
A! moja droga!... tę scenę daruję ci chętnie.
Dziękuję! Ja sama mam po niej niesmak. Czułam, że było mi z nią nie do twarzy.
Czy — w porównaniu? (Tolo milczy). Zresztą oboje zaczęliśmy popełniać nietakty. Ty nawet byłeś impertynentem. Tak, tak. — Dałeś mi do poznania, że... nie mam lat dwudziestu...
Nie przypominam sobie.
Oto zamajaczyłeś przedemną tem, że jesteś... kochany. Tymczasem ja — uspokoiwszy się, zbadałam teren i przychodzę do przekonania, że będziesz uwielbiany, ale nie kochany.
Och!
Tak. U‑wiel‑bia‑ny! I to tylko w odpowiednich chwilach. To będzie raczej męczące... o ile już nie jest. (Tolo milczy). Poza tem — nie pozostaje nam nic innego jak powiedzieć sobie piękne »żegnam«.
To są szaleństwa, na które ja się nie zgodzę.
Będziesz musiał aniele! — A teraz jeszcze jedno. Powiedziałeś mi z wielkim wdziękiem, że mężczyzna nie jest dotąd starym, dopóki jest kochanym. — A teraz ja ci powiem nawzajem. Że — kobieta nie jest dotąd...
Dokąd czuje się pożądaną.
Co ona chciała tak długo od ciebie?
To jest nasza rzecz.
Przepraszam. To jest i moja. Jeżeli sądzisz, że ja będę taka pobłażliwa jak ona — że pozwolę ci na flirty, na romanse, na...
A to co znów takiego? Jakie właściwie masz prawo do mnie?
Mam prawo! mam! i będę miała jeszcze większe. — Ja chcę żebyś uciekł ze mną.
Co?
Tak. — Po tem co się stało ja w domu zostać nie mogę.
Nie mogę. Ja chcę podróżować z tobą — wszędzie, wszędzie. Będziemy jeździć gondolami, będziemy zwiedzać stare pałace — będziemy się kochać pośród ruin, w których rosną kwiaty.
Ja?
Tak. Ani ona, ani on nas nie znajdą. Kiedy jedziesz?
Ani myślę. Ja się dosyć napodróżowałem.
Ale ja nie.
Mnie podróże szkodzą.
Ja chcę się w tobie kochać zagranicą!
Ty masz źle w głowie.
Jak ty do mnie mówisz?
Ja także spodziewałam się po Tobie czego innego.
Więc nic nie jesteśmy sobie winni. — No!... teraz już szczyt wszystkiego! Rozgniotłaś mi termometr.
Jeden już pękł...
A... szkoda...
Pewnie, że szkoda! A ten weterynarz dyabelski nie nadjeżdża.
Trzeba posłać...
Posłałem do stu tysięcy! posiałem — ale to wszystko tak na złość... (Do żony). Mogłabyś zajrzeć do mleczarni. Korona by ci z głowy nie spadła.
Ja mam z Tolem do pomówienia.
Tego zanadto.
Nie powinieneś się tak martwić. Miejmy nadzieję, że ten drugi nie pęknie.
Właśnie. To mnie się tylko takie rzeczy zdarzają. — Wypędziłem ekonoma, dwóch pastuchów i teraz wezmę się do rządcy, skoro tylko do domu wróci.
Jeżeli sądzisz, że ci to ulgę sprawi.
Chciałam ci powiedzieć kuzynie, że prosiłabym cię o konie do wieczornego pociągu.
Co? kuzynka odjeżdża? Odjeżdżacie?
Ja odjeżdżam!
To jeszcze zobaczymy.
Uspokój się! proszę cię!
Łatwo ci to powiedzieć.
Tak byś musi! Serdecznie ci wdzięczna właśnie jestem za tę twoją obrazę majestatu, jakiej od ciebie doznałam. Tak, wdzięczna ci jestem! Ta twoja... zuchwałość wróciła mi chęć do życia, wiarę w siebie i w możliwość i dla mnie chwil szczęścia. — Od jakiegoś czasu nie dawano mi kwiatów i nikt mi... nie ubliżył. Ty — dałeś mi pęk kwiatów i uchybiłeś mi... Dziękuję!
O! proszę cię!
Zrozum jednak, że — ja z tobą w step nie pojadę. Mam do tego swoje przyczyny. Jakie! nie badaj. Wierz mi jednak, że lepiej będzie dla nas obojga, jeżeli ja odjadę. Nie trzeba patrzeć na mnie tak złymi oczami. Wierz mi, że cały czar przygody miłosnej polega na jej wspomnieniu. — Chciałabym, ażebyś miał piękne wspomnienie dnia dzisiejszego.
A niech go dyabli wezmą ten dzień dzisiejszy.
chwileczkę zmieszana — uśmiecha się pobłażliwie.
Pst!... zdaje się, ktoś jedzie.
Nie.
A to łotry! a to łotry!
Kto? co?
Ja chyba sam pojadę naprzeciw niego.
Naprzeciw kogo?
Ach Boże! Ależ to kuzynka tępa — naprzeciw weterynarza!
Każ założyć konie, odwiozą mnie do stacyi.
Gdzież Wituś?
Także z tymi wołami! Pękną, wielka historya. A on już poza tą katastrofą świata Bożego nie widzi.
Rzeczywiście, że nie widzi.
Ach jak mi zimno.
Każę poprosić pani domu, aby kazała napalić.
Proszę cię — nie ruszaj jej.
Dlaczego?
Bo ja chcę mieć spokój!
A — tak?... (Po chwili). To ja każę napalić. (Nachyla się przed kominkiem). Ależ tu drzewo ułożone. Trzeba tylko podpalić.
Proszę cię, oto zapałki.
C’est fait!
Usiądź!... Rzeczywiście jesteś zziębnięty.
I zirytowany. — A wiesz, jak mi to szkodzi. Ale i ty nie dobrze wyglądasz. Usiądź także — ogrzejesz się.
Au fait i ja trochę przeziębiam. — Mogę usiąść — tak — przed podróżą dobrze mi to zrobi.
Ciągle trwasz w twoim zamiarze?
Ciągle!
Nie śmiem cię zatrzymywać. Sądzę, że pozostawszy sama...
Nic nie wiem co zrobię.
Nie rób tego. To ci szkodzi...
Ach mniejsza!
Boli cię?
Rozmasuję.
Nie — nie.
Zawsze pomaga.
Och! to najmniej boli.
Jesteś zmieniona. — Straciłaś twój pióropusz fantazyjny, który miałaś przed chwilą.
A więc tak! Wylano mi na ten pióropusz szklankę zimnej wody.
Tiens!
A że przeczuwam, iż życie ma dla mnie więcej takich szklanek zimnej wody — straciłam fantazyę. Voilá. Jeżeli mam być jednak szczera, to zdaje mi się, że i ty...
Och ja — wyznaję otwarcie, jestem przemoczony.
Czyżby owa młoda miłość nie miała systemu zdobywania lecz kazała się zdobywać.
Mój biedny Tolo, powiedziałeś jedno Och! ale powiedziałeś wszystko...
Stary już jestem! (Lulu milczy). Stary!
Dla mnie byłeś młody.
Tak.
Ha!
Siedzimy przy kominku jak czasem w domu na jesieni.
Tak jak myśleliśmy skończyć nasze życie...
Tak...
Był sobie dziad i baba.
Bardzo starzy oboje,
Ona kaszląca, słaba.
On skurczony we dwoje...
Mieli chatkę maleńką...
Tak starą jak oni...
A co najważniejsze, że w tej chatce wolno im było być sobą. Zastygła z nimi wśród ścian ich urocza młodość, ich porywy, ich bole — smutki, cierpienia. Błędy ich, estetyczne wykroczenia nie miały kantów w łagodnej atmosferze przyzwyczajenia. I wszystko to stało dookoła nich w tej małej chatce, tak starej jak oni i srebrniało, bielało razem z ich włosami, aż stało się światem mar i zamilkło, a chatka zmieniła się we wspólne mauzoleum dokonanego podwójnego istnienia... Ach!... (Po chwili). Tak.
Proszę jaśnie Pani — powóz zajechał.
Dobrze!...
Zaczekaj! jadę z tobą!
Ty? ależ...
Niema co — ależ. Jadę i nie przystaję na szaleństwo rozstania.
Dla drugich dwudziestu. Trzeba mieć... (pokazuje szczęki) une mâchoire plus solide. Przejdź przez mój pokój — biorę neceser — wyjdziemy na ganek tamtędy.
Odjeżdżasz?
Tak, To jest... odjeżdżamy.
Jakto? i... on?
I... on... Czego chcesz?
Ja muszę się z nim widzieć...
Jednakże...
Jednakże... co? należy mieć ambicyę. Niechce... trudno. (Bierze płaszcz i rękawiczki). Bo widzisz, mówiłam ci, że mężczyznę wiąże nie namiętność, nie zmysły ani nawet sentyment, tylko to coś, bardzo subtelnego a wiążącego jak stal. To jest Muszko moc przyzwyczajenia. Ja byłam przyzwyczajeniem mego męża i dlatego on do mnie wraca. To był mój Skiz w mej tarokowo‑małżeńskiej partyi. Skiz! którym pobiłam nawet twoje tryumfujące lat dwadzieścia temperamentowa markizo.
Co się ze mną teraz stanie!...
Ty? — Uspokoisz się i będziesz się pilnie starała, ażebyś też ze Skizem zasiadła do twej partyi małżeńskiej... Ale radzę ci... pomyśl wcześnie, bo to trochę trudna i mozolna praca. Pa! lalu!
Odjechali?
Siądę na koń, będę ich gonił.
Nie. Nie chcę.
Nie? (Po chwili). Może masz i racyę. Dosyć już ich. Lepiej, że znów jesteśmy sami. (Muszka milczy. Wituś siada naprzeciw niej). A wiesz co? mam takie wrażenie, że tu jakiś zły wicher przeleciał.
Zły wicher przeleciał!