Sekret pana Czuryły/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sekret pana Czuryły
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1877
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przez kilka tygodni listu od wojewodziny nie było. — Przyjedzie — nie przyjedzie? zdania były podzielone. — Odechce się jej — mówił Podkomorzy. — Po co szukać ma biedy? tu jej wierzyciele nie dadzą tchnąć, dodawała Szczepanowa.
Tymczasem z rezydencyi dano znać, że sprzęty różne, kufry i mnóstwo mebli, obić, materyi przywieziono z Warszawy, zkąd i tapicer przybył po francuzku ubrany, w peruce, którego państwo Hałandziczowie z trudnością wykarmić mogli, tak był wymagającym.
Przyjazd więc zdawał się nieuniknionym. O tymczasowem przyrządzeniu dworu rozpowiadano rzeczy bajeczne. Szczepan, który już żadnych poleceń nie miał, nie śpieszył się też mieszać w cudze kłopoty. Żydek, Mortchel, faworyt starego Podkomorzego, który siedział w małej karczemce na trakcie, wysłany był na zwiady, żeby zobaczył co się tam dzieje. Relacya jego, acz bardzo dokładna, niewiele nauczyć mogła.
Mortchel zdumiewał się tylko nad kosztownością i mnogością przywiezionych rzeczy, i obrachowywał metodą izraelską — ile to i jak niezmierne summy mogło kosztować.
— Proszę, jaśnie pana, mówił, ja już nie jeden dwór pański widziałem, co to gadać? — a takich zbytków dla jednej osoby, to chyba w królewskich pałacach — widzieć. Teraz starego budynku i nie poznać. Świeci się wszędzie, błyszczy, oczy bolą, a takie oni rzeczy poprzywozili, co ludzie na wszystkie strony obracają, i nie może wiedzieć nikt, czy to do nabożeństwa, czy do zabawy służy.
Ruszał ramionami, mocnego doznawszy wrażenia Mortchel, a cokilkanaście słów powtarzał, iż życzyłby swoim dzieciom mieć to na majątek, co to wszystko kosztowało.
Przeciągnęło się jeszcze dni kilkanaście, gdy... jednego rana, ten sam Mortchel zadyszany, oklep przybiegł na koniu do Kurzeliszek, wpadł wprost do Podkomorzego i zawołał z zapałem ogromnym:
— Przyjechali!
Zrazu jakoś nie opamiętał się stary. Kto — i co? ale Mortchel dodał, że na swoje oczy widział karetę w sześć koni, drugą w cztery konie, bryczkę i furgon.
Po całym domu rozniosła się wiadomość, że wojewodzina przybyła, — a zarazem Czuryło gdzieś zniknął.
Właśnie go nie stało, gdy stary potrzebował się rozgadać o tym wielkim fakcie, który z problematycznego stał się dokonanym.
Nierychło, bardzo nierychło przywlókł się Czuryło i usiadł na sepecie.
— Więc tedy jest wojewodzina... no! stało się... zawołał Podkomorzy — co ma być, będzie!
Przez cały dzień nie mówiono o niczem innem. Nazajutrz rano, konny posłaniec przywiózł list do p. Szczepana, w którym znużona drogą Wojewodzina prosiła go, aby ją odwiedzić był łaskaw.
To się w najwyższym stopniu p. Szczepanowej nie podobało.
— Co, ona tu nami komenderować myśli i rzucać! a to co znowu? Odpisz, żeś chory, i kwita!
Panu Szczepanowi zdawało się, że niewypada; sprawa się wytoczyła do starego. Podkomorzy był między młotem a kowadłem, nie chciał się przeciwić synowej, a bardzo pragnął, żeby Szczepan zobaczył na własne oczy tę niebezpieczną Circe, i zdał mu z wrażenia sprawę.
Pani Szczepanowa, zwykle dobra i łagodna, prawie była gniewną, tak się jakoś niepotrzebnie o męża obawiała.
— Ale co-bo asindzka — pani Szczepanowa dobrodziejko — rzekł Podkomorzy — tak źle trzymasz o swym mężu.... Nie jest przecię bałamut. Cóż mu ma znowu grozić! Wstydziłabyś się. Niech jedzie.
Poczęli się śmiać — ustąpiła p. Szczepanowa, ale poszła płakać i gniewała się. Pan Szczepan ubrał się, pośpieszył żonę przebłagać i pożegnać — i wyruszył.
Czekano go z powrotem do wieczora, Podkomorzy Jarmużkę ciągle posyłał.
— Idź-że jakiś, zobacz! Nie może być, żeby pana Szczepana nie było do tej pory.
— Ale kiedy niema.
— Idź precz, trutniu!
W kwadrans potem zahuczało, i Jarmużka biegł powtóre.
Naostatek, gdy już wieczerzę dawać miano, a pani Szczepanowa chodziła z wypalonemi na twarzy rumieńcami, od pół godziny po ganku, nadjechała bryczka, wyskoczył z niej mąż, uściskał ją serdecznie i wesoło, a że już Jarmużka stał prosząc do starszego pana — poszli więc razem do niecierpliwego staruszka.
W milczeniu, z natężoną ciekawością, z oczyma wlepionemi, gotowali się wszyscy słuchać opowiadania.
Pan Szczepan, leniwy we wszystkiem, daru wielkiego nie miał, gdy mu co opisywać przyszło; musiano mu dopomagać.
— Gadaj-że, zlituj się! jak ją znalazłeś?
— Jak wygląda?
— Jak cię przyjęła?
Zasypano go pytaniami.
Szczepan trochę był zmięszany widocznie, od czego miał począć.
— A! no — rzekł — znać, że była piękną, bo jeszcze i dziś napodziw młodo na swe lata wygląda. Męzkie ma obyczaje, śmiała — widać do rozkazywania przywykła, ale światem i ludźmi i wszystkiem znudzona, sama nie wie czem się zabawić, rozerwać, aby, jak mówi, o biedzie zapomnieć.
— O jakiej biedzie? — wtrącił stary.
— Znać mąż jej dokuczył, gdy aż tu od niego uciekła. Powiedziała mi, że chce tu pozostać. Pytała mnie o sąsiedztwo — o polowanie.
— Jakto — o polowanie! — razem zawołał stary i p. Szczepanowa.
— Myśliwa jest i jeździ widać na łowy.
— Tam, do stu katów! Jeszcze czego nie stało? przerwał Podkomorzy — ale asindziej-że mi opisz, jak wygląda?
— Średniego wzrostu, figura dobra.... twarz.... przystojna....
Pan Szczepan mówiąc spojrzał na żonę, a że jej się fizyognomia mieniła, uciął nagle.
— Niema nic szczególnego w niej — dodał — tyle tylko, że śmiała bardzo i wygadana; a ze wszystkiego niemal żartować sobie przywykła:
— Więc się i nam dostanie — zamruczała Podkomorzyna.
Staruszek zmilczał, p. Szczepan dodał na wpół żartem:
— Lęka się, bo mi to sama mówiła, aby stary, zakochany mąż i tu za nią nie gonił — choć mu powiedziała na wyjezdnem, żeby się nie ważył na to.
Niewiele więcej z p. Szczepana dobyć było można; odpowiadał krótko, a zbywał pytania tem, że wkrótce ją wszyscy sami będą mogli oglądać, bo się do Kurzeliszek obiecała.
— Na przyjęcie jejmości — wtrąciła p. Szczepanowa, wcale się wysilać nie myślę. Co mi tam! dogadzać jej nie mam ochoty. Niepodoba się jej — z Panem Bogiem!
— A no — a no — szepnął Podkomorzy — tylko znowu domowi asindzka wstydu nie rób. Można ją lubić, nie lubić, a przyjąć po ludzku potrzeba.
Nazajutrz, choć się odwiedzin obawiano, nie pokazała się Wojewodzina. Czuryło pojechał na ryby, i cały dzień go nie było; trzeciego dnia z południa, Jarmużka wpadł do drzemiącego jegomości, i krzyknął:
— Kareta! proszę jaśnie pana.
Zmięszał się strasznie Podkomorzy, ale kazał, na wszelki wypadek podać buty aksamitne i długą kapotę nową. Nieogolony był tego dnia, a że kredencerz, który golił go zwykle, gdzieś się zadział — nie było na to sposobu — a i pora też popołudniowa nie sprzyjała operacyi. Umył się tylko świeżo staruszek, a gdy z bicza trzaskanie dało się słyszeć, posłał Jarmużkę, aby zobaczył jak to tam było.
Czuryły i tego dnia nikt nie mógł nigdzie wyszukać.
Podkomorzy siedział niecierpliwiąc się, i nie chciał widzieć przybyłej — i ciekawy był. Gdyby mu tusza i nogi pozwalały, byłby niemal zajrzał przez dziurkę od klucza. Upłynęło z pół godziny, gdy p. Szczepan nadbiegł. Wojewodzina pragnęła złożyć uszanowanie wujowi.
— Ale — gdzie zaś — tu — u mnie! ani myśleć, rumianek słychać, porozrzucane. Prowadźcie mnie, to już pójdę.
Szczepan podał rękę z jednej strony, na plecach Jarmużki oparł się z drugiej pan Podkomorzy, i tak się do sali wytoczył.
W środku jej stała właśnie owa głośna ze trzech mężów Wojewodzina, cała w czerni ubrana, na której trocha klejnotów świeciło.
Ubiór był smakowny, lecz nie nazbyt wytworny, do pewnego nawet stopnia zaniedbany. — Twarz ubielona i uróżowana, wydawała się dosyć młodą, ale zmęczoną i smutną; w czarnych oczach nie widać było ani ochoty do życia, ani ciekawości jutra. Zdały się patrzeć tak jakby już wszystko widziały i nie pragnęły niczego więcej oglądać. W ustach też była jakby lekka wzgarda — i szyderstwo... Z tem wszystkiem osoba i twarz nie obudzały wstrętu, nawet w tych, co mieli uprzedzenie i gotowali się Wojewodzinę odepchnąć — raczej litość jakąś i zdumienie.
Z powagą i poszanowaniem zbliżyła się do Podkomorzego, aby go pocałować w ramię.
— Wstyd mi, że tak późno poznaję rodzinę moją — rzekła — jam temu niewinna, tak losy zrządziły. Rzucały mną jak łódką po morzu wzburzonem.
Tak śmiało począwszy, dokończyła uśmiechając się:
— Proszę być łaskawym na mnie, p. Podkomorzy — choć — choć wam mnie pewnie ludzie tak odmalowali, że raczej wstręt obudzać muszę — niż sympatyą.
Takie otwarte wynurzenie się od pierwszych niemal słów, które u nas wcale w obyczaju nie było, wszystkim niemal zamknęło usta. Nie pisnął nikt.
Posiadali wszyscy; na twarzach malowało się zdumienie, Podkomorzy spoglądał ukradkiem, pani Szczepanowa spuszczała oczy. Wojewodzina, jakby się tego wrażenia spodziewała, uśmiechnąwszy się, ciągnęła dalej:
— Proszę mi wierzyć, że trochę jestem lepszą niż moja reputacya! Tak — tak. Uchodzę za bardzo szaloną babę — a tak znowu złą strasznie się nie czuję.
Podkomorzy stary, ceremonialny zawsze, ważący z obcemi słowa, siedział jak na torturach. — Radby był odwrócić rozmowę, lecz jak tu było przyjść do słowa?
— Pani Wojewodzina po Warszawie — rzekł wkońcu — bardzo musiała niewygodnym znaleźć dwór swój, od tak dawna niezamieszkany i opuszczony trochę.
— A! w istocie — pociesznie mi się wydała ta szopa — rzekła Wojewodzina uśmiechając się pogardliwie — ale u nas w kraju więcej wymagać pono się nie godzi. Dobry i dach cały nad głową.
Byłam na to przygotowaną.
— Mogę poświadczyć, że p. Hałandzicz, gorliwie czynił co mógł.
— Miałam tego dowody, na przyjęcie mi smółką wykadził! — dodała wojewodzina.
Odwróciła się do p. Szczepana.
— Jesteś pan myśliwy?
— Bardzo mało — odparł zapytany.
— Niech się państwo ze mnie nie śmieją, ja z nudów, lubię polowanie. Jestto zabawa dla kobiety nie bardzo — mówią — przyzwoita. Ale — co mi tam!
Patrzyła chwilę na starego Podkomorzego, który słuchał tak ciekawie, że ust zapomniał zamknąć.
— Całe życie — dodała — lubiłam bardzo swobodę, powinnam się była urodzić mężczyzną.
Wszak p. Podkomorzy musiałeś słyszeć o mojem życiu? Ciekawa to historya.
I nie czekając odpowiedzi, z obojętnością na wrażenie, jakie uczynić mogła, ciągnęła dalej:
— Pierwszego męża dał mi nieboszczyk-papa na to, ażebym się z nim rozwiodła. Był to mąż dla proporcyi.
Pani Szczepanowa spuściła oczy.
— Drugiego ja sama wykradłam u jego matki, i za to mnie Pan Bóg skarał. Ten drugi tak był kubek w kubek do mnie podobnym, że nie mogliśmy się z nim zgodzić na żaden sposób. On chciał żebym ja go słuchała, ja go zmuszałam, żeby on mi był posłusznym; on był samowolny, i ja także. Kochaliśmy się z początku niezmiernie, a potem kłócili nazabój. Było to bardzo pocieszne dla patrzących zboku — ale dla mnie nieznośne. Pocałowałam go i powiedziałam mu otwarcie: — kochanie moje, idź sobie szukaj żony, którąbyś się mógł bawić jak lalką, ja ci nie służę.
No — i rozstaliśmy się.
W salonie milczenie panowało, bo ton, jaki przybrała Wojewodzina, był tak niesłychanym, tak przerażająco zuchwałym, iż wszyscy czuli się nim przygnębieni — oniemieli. Wojewodzina ciągnęła dalej:
— Wydano mnie wreszcie, czy ja sama się wydałam, to kwestya nierozwiązana, za tego poczciwego Wojewodę, którego imię nosić mam honor. Najzacniejszy w świecie człowiek — ależ śmiertelnie nudny — dużo starszy odemnie. Ma syna żonatego i zakochany we mnie, co w mężu jest śmiesznem. Cała Warszawa się wyśmiewa z tego. Wielce go szacuję — ale żyć z nim niepodobieństwo.
Milczano. Wojewodzina szukała wejrzenia oczyma, wszyscy mieli spuszczony wzrok w ziemię. Naostatek stary Podkomorzy zmógł się i odezwał:
— Prawdziwie smutny skład cyrkumstancyj w życiu Wojewodziny — ale są necessitates w życiu, z któremi się godzić trzeba. W towarzyszu życia choćby perfekcyi nie było....
— Gdyby choć mierność, panie Podkomorzy, rozśmiała się Wojewodzina — nie wymagałabym więcej. Ale — co tam — dodała żywo — ja to wiem, państwo wszyscy jesteście ludzie starego, poczciwego obyczaju, a ja zepsute dziecko wieku. To też pokutuję, o! — westchnęła — pokutuję za to srodze.
Nie było odpowiedzi, rozmowa w tym sposobie prowadzić się tu nie dawała. Musiała to uznać sama pani przybyła, bo, powiodłszy oczyma po twarzach zafrasowanych — rzekła:
— Przepraszam państwa — mam taki brzydki zwyczaj, mówić co mi na myśl przyjdzie i robić co mi się zachce; a za stara jestem, aby od tego odwyknąć. Muszę się państwu bardzo dziwną wydawać.
— Ja tylko — przerwał Podkomorzy — mogę za to assekurować, iż szczerą kompassyą mam nad jej stanem, a przytem i nadzieję, że z czasem wszystko się to zmieni na lepsze.
— Ja już się tego nie spodziewam — westchnęła Wojewodzina. Znudziło mnie życie, i świat i ludzie, wszystko mi obojętne. Jakotako — dożyję do końca.
Najsmutniejsza-to rzecz — dorzuciła poruszając się na kanapie i spierając na dłoni — że — ja nawykłam do rozrzutności, do wygód, do życia pańskiego, a po ojcu, jak widzę — w spadku biorę ruinę. Na interesach się wcale nie znam, nie rozumiem ich. Wiem żem pieniądze mieć powinna — a tu — tu ich widzę, braknie. Co tu robić?
Pytanie rzucone było do rozwiązania trudnem. Stary p. Kazimierz głową potrząsał.
— Moja mościa dobrodziejko — rzekł — czasy ciężkie dla wszystkich. W interesach, trzeba kogoś wziąć, coby się dobrze rozpatrzył, długi polikwidować, potrzeby ograniczyć....
— Wiele pan wymagasz odemnie — odezwała się Wojewodzina — ja — nie mam dzieci. Co się po mnie zostanie, wszystko mi jedno, chciałabym tylko mieć co jeść do końca i głowę spokojną.
Znowu stary głową począł wodzić — i cmokać.
— Człowieka asindzce trzeba — rzekł — a któż-by właściwiej mógł usłużyć nad p. Wojewodę?
Wojewodzina wybuchnęła.
— Daj-że mi pan z tym nudziarzem pokój!
— Ale — mąż! — dodał niewzruszony w zasadach staruszek.
— To największy defekt jego — rzuciła Wojewodzina — nie mówmy o tem. Daj mi pan innego człowieka, przyjmę go z jego ręki.
— Trudna to rzecz — odezwał się Podkomorzy — ludzi ze świecą szukać trzeba.
— Zapaliłabym ich sześć! — rozśmiała się Wojewodzina — bylebym znalazła takiego, coby mi dał spokój i pieniądze.
Gdy stary Podkomorzy, ani p. Szczepan, nic jakoś na razie poradzić nie umieli, a rozmowa się ciężką stawała, zwróciła się z nią Wojewodzina do p. Szczepanowej, aby ją trochę ożywić i zmusić do przemówienia. Półsłowami zpoczątku starała się wywinąć z tego zadania gosposia, lecz — zwolna sama niewiedząc jak, nastroiła się trochę do zupełnie sobie obcego tonu, i z równą szczerością ośmieliła się stawić opozycyą.
Wojewodzina mogła się przekonać, jakdalece cały ten dom — do innego świata, nawyknień i pojęć należał. Lecz, czy-że się tego spodziewała, czy-że jej to było obojętnem, nie zdawało się wcale aby to brała do serca. Oswojono się z jej dziwaczną otwartością, pogodzono z nią niemal. Pani Szczepanowa uspokoiła się i przejednała szczególniej tem, iż w niej najmniejszej nie znalazła zalotności, — i że o męża zupełnie mogła być spokojną.
Wojewodzina ani patrzała na niego, a całe jej obejście się świadczyło o takiem zobojętnieniu dla świata, iż Podkomorzynie prawie jej żal być zaczynało.
To uczucie wkońcu wszyscy niemal podzielali, i gdy po długim dosyć pobycie, pożegnała ich, odprowadzili na ganek, jeśli nie z sympatyą powziętą ku nieszczęśliwej, to przynajmniej z rodzajem smutnego politowania.
Inaczej wcale ją sobie wyobrażano, a gdy kareta odtoczyła się od ganku, i cała rodzina znalazła się znowu razem w salce, spojrzeli po sobie wszyscy.
— Cóż asindzka teraz o niej powiesz! — spytał Podkomorzy.
— No — dziwna i osobliwa kobieta — odezwała się p. Szczepanowa, ale, dalibóg, mi jej żal.
— I mnie, słowo daję — potwierdził Podkomorzy.
Szczepan zmilczał.
— Wiesz, moja dobrodziejko — począł stary — zrazu mnie swoją mową tak zdetonowała, żem języka w gębie zapomniał. No — ale, gdy się człek z tem otrzaskał — dalipan wolę, że mówi co myśli, choć nic do rzeczy myśli — niżby miała kłamać i grać jak na teatrum.
Po tym sądzie ostatecznym, przeciw któremu nikt nie apelował, rozeszli się wszyscy, dosyć smutni.
Podkomorzy natychmiast buty aksamitne ściągnąć sobie kazał, kontusz ów zdjął, przywdział swe ulubione odzienie powszednie, siadł w krześle i posłał Jarmużkę, aby szukał Czuryły.
Przed nim dopiero miał się dusza w duszę wyspowiadać z wrażeń swoich.
Strukczaszyca nie było jeszcze. — Powiedziano, że do pasieki gdzieś poszedł, i dopiero w dobre pół godziny się zjawił. Podkomorzy już go o absencyą nie inkomodował.
— Żałuj, mój kochany — rzekł — żeś dzik i żeś nie widział i nie słyszał kobiety, jakiej drugiej wątpię, by kto w życiu spotkał. Powiadam ci — myśleliśmy wszyscy, że się w ziemię zapadniemy, jak zaczęła prawić.
— A, summa summarum — co powiesz na to — szalone babsko, a litość bierze patrzeć i słuchać — bo to nieszczęśliwa kobieta.
— Wyspowiadała się nam z całego życia, ale tak — mówię ci — bez ogródki — że uszy więdły. — Długoby o tem było prawić — dosyć, że trzeci mąż, którego ma, stary Wojewoda, tak ją nudzi, iż z nim żyć nie może. Więc tu na wieś uciekła. Myśli — polować na zające! Jak Boga kocham! Powiada, że myśliwa! Plecie i bredzi aż strach. Conajgorsza, że, jak sama powiada — nawykła do zbytków, a tu po nieboszczyku księciu... pono... nierozchodźcie się... niewiada co zostało, oprócz długów.
Wystaw sobie — prosiła mnie o człowieka do interesów! Gdzie tu jej znaleźć do interesów uczciwego i obrotnego człowieka? gdzie? Albo będzie osioł uczciwy, albo mądry a szelma, a takiego coby razem miał olej i sumienie!... ale ba! ale ba!
Grubo tak, po swojemu wyrażając się, prawił Podkomorzy, a Czuryło z wielką słuchał uwagą.
— Wszyscy my — dokończył Podkomorzy — pani Szczepanowa, ja, p. Szczepan uprzedzeni byliśmy przeciw niej, no — co powiesz — teraz nam wszystkim jej żal. Prawi nic do rzeczy, a w głosie jej dźwięczy taki jakiś ból, że za serce chwyta!
Mógł się stary wygadać jak chciał, bo Czuryło słuchający z wielką uwagą, ani słowem mu nie przerywał. Stał z głową spuszczoną, niedając znaku życia.
Gdy pokilkakroć już stary powtórzył: biedna kobieta, — i wrócił znowu do tego człowieka do interesów, którego potrzebował — Czuryło naostatek mruknął:
— A juści-by p. Podkomorzy, przez to kuzynowstwo, no — i przez miłosierdzie nareszcie, człowieka mógł nastręczyć.
— Tęgi ty jesteś — ofuknął Podkomorzy — ale — gdybym ja człowieka znalazł, coby miał olej i sumienie, tobym go sam sobie wziął!
— Czy to już na świecie ludzi niema? — wtrącił pocichu Czuryło.
— A niema — mówił Podkomorzy — niema. Każdy prawie kaleka. Ten chroma na nogę, ów na rękę, inny na głowę: całego nie znajdziesz. Asindziej sam, byłbyś perfectissimus, a chandry masz.... Giez cię ukąsi, zadrzesz ogona i.... poleciał w świat, albo się do dziury schował.
— Ja panu człeka znajdę — dodał Czuryło zbliżając się — ja. — I, wie pan co zrobiemy — pan mnie znasz, gdy słowo dam, dotrzymam. Człowieka znajdę, za którego ręczę, bo ja go sam pilnować będę i na ręce mu patrzeć.
Niezmiernie zdziwiony, prawie zrazu nie rozumiejąc o co chodziło, wysłuchał tej mowy Podkomorzy. Wyrwał się z tem Czuryło, tak nagle, impetycznie, on co się do niczego zwykle mieszać nie lubił — powiedział to takim tonem poruszenie mocne oznajmującym, stanowczym — iż p. Kazimierz uszom nie wierzył.
Nim miał czas się odezwać, Czuryło dodał żywo.
— Rozumie się, że o mnie, o moim dozorze i partycypacyi — nigdy mowy nie będzie.
— A ja asindzieja w tej chwili — przyznaję się — rzekł stary — nie rozumiem. — Cóż to jest? Chcesz na swoje ramiona brać odpowiedzialność taką? na co? po co? gdzie? jak? dlaczego?
Czuryło zmilkł trochę.
— Hm — albo-to ludzie ludziom nie powinni pomagać?
— Aleś ty jej w życiu nie widział?
— Pan Podkomorzy przecię mówi, że litość go brała?
— Brała — to pewnie — a no, od litości do takiej ofiary jak asindzieja, za cudze grzechy — daleko.
Po krótkiem milczeniu, zaintrygowany wielce Podkomorzy spytał:
— Proszę-ż cię — Czuryło — mówiłeś o człowieku? kogo miałeś na myśli?
Zapytanie pozostało bez odpowiedzi, musiał je nawet powtórzyć drugi raz Podkomorzy — aż dopiero, odwróciwszy się doń i zbliżając do krzesła — rzekł Czuryło niby żartobliwie:
— Po co tu panu znać człowieka? Zna pan mnie — ja za nim stoję i za kark go trzymam. Jak się Podkomorzemu zdaje — czy ja mogę zasłużyć na wiarę?
— Ale tybyś się zamęczył! — krzyknął Podkomorzy — toć to gorzej niż pług ciągnąć po kamieniach. Sam, powiadasz, że nie chcesz być na widoku.
— Niech Bóg broni.
— A no widzisz, i myślisz że człowieka sobie dobrawszy na cieniaka, dasz mu rady! To ci się jak węgorz będzie z rąk wyślizgał.
Czuryło nie nalegał — Podkomorzy też zwrócił na co innego rozmowę, bo miał o czem rozprawiać. Dopiero, gdy sobie dobranoc dali i rozstali się, a stary w głowie wszystkie dnia wypadki nanowo zaczął przechodzić, uderzyło go to mocno, że się Czuryło oświadczył z taką osobliwą gotowością do posługi.
Tylkoco, niedawno, wypraszał się właśnie, ażeby go nie używano do niczego i wymawiał sobie spoczynek, a tu — nagle zapragnął, gorzej niż pracę, bo szaloną odpowiedzialność wziąść na głowę swoją. Podkomorzy tych sprzeczności pogodzić nie umiał, bo w istocie nie były one łatwemi do pogodzenia i musiał przypuszczać, że Czuryło — jak mówił do siebie — w piętkę goni.
— Raz tak, drugi raz inaczej! Jedno się drugiego nie trzyma! — mruczał Podkomorzy ległszy do łóżka. I po co mu to, kiedy się czuje starym i znużonym, zkąd nagła ochota być dobroczyńcą tej szalonej baby!
Z tem usnął stary, sądząc że bąka uciąwszy Czuryło, milczeć będzie, gdy się sam zreflektuje.
Wedle zwyczaju, nazajutrz rano stawił się rezydent. Rozmowa była niemal stereotypową, zawsze jedną.
— Dzień dobry.
— Dobry dzień.
— Jakże p. Podkomorzy spał?
— Niedobrze, wczoraj nadto mnie te odwiedziny poruszyły. Sen miałem niespokojny i przerywany. Co na dworze?
— Pochmurno.
— A Szczepanowe barometrum co mówi?
— Trochę spadł merkuryusz.
— To źle.
— Nie wiesz asindziej, wiele wyszło pługów, a wiele bron?
— Coś tam tego sporo.
— Boto od czasu jakiem ja na nich wszystko zdał, strasznie miękko idzie. Ekonom fafuła, a pan Szczepan nie bierze do serca. Nie słyszałeś tam co?
— Tak dalece nic nowego.
— Wrócił ks. Woroszyło?
— Zdaje się, bom jego konie widział, gdy je poić prowadzili.
— A p. Szczepan? — w polu?
— Zdaje mi się, że jeszcze w domu.
— A! widzisz! a nie mówiłem. Zdaje na ekonoma. Zasypia na dzień, i przez to się nawet roztył bez pory, a to źle dla niego. Bieda!
Ledwie się trochę przerwał wątek, gdy Czuryło, wtrącił.
— Wie p. Podkomorzy, ja mam już człowieka, którego pan może śmiało polecić p. Wojewodzinie.
Usłyszawszy to, Podkomorzy się aż rzucił w krześle i palnął szeroką dłonią o poręcz.
— Cóż ty znowu tak się gorącujesz!
Czuryło zmilkł i siadł. — Tymczasem Podkomorzego znowu brała ciekawość, co to mógł być za człowiek?
— A kogożeś to chciał rekomendować?
— Kiedy p. Podkomorzy w to się nie myśli wdawać?
— Pewnie, że bez potrzeby nie życzyłbym sobie — ale — diskursywe — kogoż miałeś na myśli?
Rezydent jakoś nie miał ochoty wielkiej do rozmowy; długo kazał na odpowiedź czekać.
— A młody Woroszyło! synowiec proboszcza! — rzekł. — Gospodarz dobry i jurysta niepośledni, a, co się tyczy charakteru, dosyć powiedzieć, że go stryj wychował.
Zdumiał się stary.
— Masz asindziej racyę! Człek doskonały, a no — jest klauzula i tu — Woroszyłowie tęga, stara szlachta, żaden z nich niczyim pono plenipotentem nie bywał. Pan Adryan ma mały prawda folwarczek, chat dziesiątek, ale panem jest u siebie; zechceż się on zaprządz do takiej ciężkiej pracy?
— Hm, ozwał się Czuryło — a będziesz go pan rekomendował? No — to ja wezmę na siebie, że się podejmie.
— Ty, weźmiesz to na siebie!
— Zobaczy pan, ja go nakłonię — dodał Czuryło.
Pomilczeli trochę.
— Wiesz asindziej — rzekł Podkomorzy — iż nigdym go jeszcze takim gorącym nie widział jak oto dziś w interesie p. Wojewodziny.
— Dowód to dobrego serca — nie przeczę, ale — chandra! U asindzieja tak wszystko z gorączki idzie. Niema co się śpieszyć. Będzie na to czas. Gdybyś ty był łaskaw lepiej o to teraz, póki ja nie odmówię pacierzy, trochę się przeszedł koło gospodarstwa.
Posłuszny Czuryło, wziął czapkę i ruszył.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.