Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sekret pana Czuryły.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z powagą i poszanowaniem zbliżyła się do Podkomorzego, aby go pocałować w ramię.
— Wstyd mi, że tak poźno poznaję rodzinę moją — rzekła — jam temu niewinna, tak losy zrządziły. Rzucały mną jak łódką po morzu wzburzonem.
Tak śmiało począwszy, dokończyła uśmiechając się:
— Proszę być łaskawym na mnie, p. Podkomorzy — choć — choć wam mnie pewnie ludzie tak odmalowali, że raczej wstręt obudzać muszę — niż sympatyą.
Takie otwarte wynurzenie się od pierwszych niemal słów, które u nas wcale w obyczaju nie było, wszystkim niemal zamknęło usta. Nie pisnął nikt.
Posiadali wszyscy; na twarzach malowało się zdumienie, Podkomorzy spoglądał ukradkiem, pani Szczepanowa spuszczała oczy. Wojewodzina, jakby się tego wrażenia spodziewała, uśmiechnąwszy się, ciągnęła dalej:
— Proszę mi wierzyć, że trochę jestem lepszą niż moja reputacya! Tak — tak. Uchodzę za bardzo szaloną babę — a tak znowu złą strasznie się nie czuję.
Podkomorzy stary, ceremonialny zawsze, ważący z obcemi słowa, siedział jak na torturach. — Radby był odwrócić rozmowę, lecz jak tu było przyjść do słowa?
— Pani Wojewodzina po Warszawie — rzekł wkońcu — bardzo musiała niewygodnym znaleźć dwór swój, od tak dawna niezamieszkany i opuszczony trochę.
— A! w istocie — pociesznie mi się wydała ta szopa — rzekła Wojewodzina uśmiechając się pogardli-