Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sąsiedzi
Tom II
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dom, który dożywotnio zajmowała pani Kasztelanowa przy ulicy Trockiej, był niegdyś pałacem; ale dziś po nim trudno poznać było, że się tak mógł nazywać. Miał wprawdzie ogromną bramę wjazdową, z potłuczonemi przed nią dwiema latarniami, i pierwsze piętro pałacowo urządzone było, dziś jednak wyglądał brudno, opuszczono i niepocześnie. U samych wrót dwie kupy błota i śmieci od niepamiętnych czasów czekały, aby się kto zlitował nad niemi, służąc tymczasowo wróblom do poszukiwań gastronomicznych. Prawie zawsze z lewej lub prawej strony wrót stał jeden z odpoczywających stróży ze wsi dla posługi pałacowej sprowadzanych, w podartym kożuchu, łapciach albo bieliźnie czarnej, z rozczochranemu włosami, bawiąc się wcale nie ożywioną ulicą.
Przeszedłszy bramę ciemną, z której na prawo i lewo prowadziły wschody, widać było obszerny dziedziniec prostokątny, jak więzienie do koła obwiedziony murami. Strona ulicy przeciwległa była okryta galeryami, na których dzień i noc wisiała bielizna, ścierki, odzieże i schnące sprzęty do kuchni i pralni. W pośrodku stojąca studnia prawie zawsze gromadziła jakąś część służby pańskiej przy sobie, albo otyłe i zabrukane praczki, które same najpilniej potrzebowały przeprania, lub stróży i kuchtów, pomywających talerze i rądle. Śmiechy, kłótnie i krzykliwe rozmowy u studni, wiązały się z wykrzyknikami czeladzi na galeryach, i posługaczy kuchennych.
Drzwi kuchni, w której dzień i noc coś gotowano, smażono i prażono, odznaczały się tem, że z nich, równie jak z okien kuchennych, buchał zawsze dym i na murach okopcone po sobie zostawiał ślady.
W pobliżu tem całe życie pałacowe się ogniskowało. W jednym jego rogu leżały stosy drzewa przygotowanego na zimę, około których coś zawsze ciupał jeden ze stróżów. Z drugiej strony otworem stały drzwi stajni, które zajmowała gawiedź stajenna. Obok z otwartych najczęściej wozowni, wyglądały na pół wytoczone powozy, których powierzchowność świadczyła o długiem i nielitościwem używaniu. Z innych okien i drzwi wychylały się postacie, głowy i różne akcessorya mnogiej dworni p. Kasztelanowej. Nieład wszędzie widać było straszny, choć na rękach i robotniku nie zbywało. Niezliczona ilość wyrostków, pachołków i siwych głów, dziewcząt, jejmościanek, jejmości, pań, — zwijała się, krzyczała, wymijała, wchodziła i schodziła po wschodach i galeryach, nieszczędząc głosu i niezniżając go przez poszanowanie dla samej pani.
Kiedyniekiedy, gdy gwar dochodził do tego stopnia, iż się można było spodziewać wzięcia do boju, z jednego okna na pierwszem piętrze, wysuwała się głowa szpakowata i silna ręka z bizunem — ochrypły głos nakazywał milczenie, popierając rozkaz żywym wizerunkiem następstw, jakie mogło ściągnąć nieposłuszeństwo. Wówczas rozpierzchały się tłumy i szły po kątach kończyć spór publicznie rozpoczęty.
Z wielkiej ilości osób, otaczających p. Kasztelanową, można było wnosić, że musiała prowadzić życie bardzo czynne; jakoż ruch około niej był wielki, ale podobny do jakiegoś wirowania błędnego satelitów, które ni świecą ni grzeją. Kasztelanowa zdawna była nawykła do wielkiego dworu, choć połowy jego nie znała, miałaby się za najnieszczęśliwszą, gdyby jej go zabrakło. W rzeczywistości dwór ten próżniaczy nie jej służył, ale tym, co niby jej posługiwali. Panna starsza rezydentka, nierobiąc sama nic, wyręczała się, młodszą, ta — dziewczyną ze wsi, a ta naostatek stróżką. Jeśli zaś stróżka miała przyjaciół w stróżach, robota schodziła na nich.
Z mnogiego tego dworu nikt prawie nic nie robił — dozorowali wszyscy. Kuchmistrz siedział z założonemi rękami, dysponując kucharzowi, który pędzał kuchtę, kuchta kuchcika, a ten ostatni nieszczęsnego stróża. W stajni koniuszy, dysponował furmanowi, który łajał fornala, a ten bił wyrostka, wkońcu spędzającego ciężką robotę na stróża. Tak było wszędzie.
Stary marszałek dworu, którego rękę z bizunem widzieliśmy w oknie, siedział u siebie w stancyi, grając w warcaby i pijać miód albo piwo; kamerdyner drzemał w przedpokoju, lokaje na korytarzach prowadzili romanse z pannami; a wszyscy jednym głosem narzekali na niezmiernie ciężką służbę, i na hultajstwo swych podwładnych.
Toż samo co z robotą, było z kluczami i zapasami.
Ten, któremu dozór był powierzony, używał kluczy tylko naówczas, gdy ich dla osobistej swej wygody mógł potrzebować; w innych razach klucze też schodziły aż na stróży i kuchtów.
Wiekuiste też było podziwienie wszystkich, iż nic nie trwało, wychodziła każda rzecz niesłychanie prędko. Gdy zapasy nadesłano ze wsi, naówczas lusztyk był po wszystkich piętrach na ogromną skalę: jedzono, smażono, zapraszano, rozdawano, aż dopóki w faskach się niespodzianie dno nie ukazało.
Naówczas następowały wyrzekania, śledztwa, zaprzysięgania niewinności, denuncyacye, plagi i najczęściej krupiło się to — na stróżach.
Na ich barkach w istocie cały ciężar domu tego spoczywał, a jak w rzeczypospolitej anarchia stanowiła rząd pewien, tak tu nieładem stał dom pani kasztelanowej.
Domyślać się łatwo, iż ona sama w nic nie wglądała, nie miała na to nigdy czasu. Od przebudzenia do późnej nocy, nic nierobiąc, była tak niesłychanie zajęta. Śpieszyła się, pędzała wszystkich, iż często przez dwadzieścia cztery godzin ledwie na chwilę przysiadła.
Chociaż, jak widzieliśmy, pisała listy nie wytwornie i charakterem do odcyfrowania trudnym, wyprawiała ich codziennie takie mnóstwo, odbierała moc tak wielką, iż sama korrespondencya pożerała znaczniejszą część czasu.
Potrzeba było koniecznie dawne u dworu, w senacie, na prowincyi znaczenie i stosunki utrzymać. Niezmiernie dbała też o to pani Kasztelanowa; więc czy był jaki interes czy nie, potrzebowała kogo lub był jej bezużyteczny, parę razy w rok nawiedzała go listami.
Tym sposobem zachowywało się drogą pamięć nieboszczyka p. Kasztelana, i, na wszelki wypadek, jednało się przyjaciół. Oprócz tego Kasztelanowa miała się i mianą być chciała, za osobę wpływową; używano jej, gdy sejmiki i wybór posłów był zapowiedziany. W tych chwilach stanowczych rozwijała gorliwość i skrzętność prawdziwie zdumiewającą, zamęczała się.
Niemając dzieci, niekochając nikogo, a postarzawszy i straciwszy dawnych wielbicieli, Kasztelanowa w tem gorączkowem szamotaniu się znajdowała jakąś rozrywkę i potrzebne zatrudnienie.
Przy takim nieładzie można sobie wystawić, jak szły interesa. Kasztelanowa miała na znacznych dobrach dożywocie, i własny swój majątek. W obu zarząd był taki jak w pałacu.
Pieniędzy nie wystarczało nigdy; pożyczano nieustannie, dla zaspokojenia pilnych długów, i robiono nowe, które na czas jakiś nie były dolegającemi. Na tem wszystkiem zarabiali plenipotenci, rządcy, prawnicy, a Kasztelanowa nigdy nad dzień jutrzejszy dalej widzieć i o niczem dalszem myśleć nie chciała. Gdy przychodziło do ścisłych rachunków, była już zawsze śmiertelnie zmęczoną i wypraszała się, aby jej pokój dano.
Pan Strukczaszyc, który równie dobrze znał stan interesów, jak charakter stryjecznej siostry, wiedział dobrze, iż po niej nie weźmie nic oprócz kłopotów i długów; nie mieszał się też do jej spraw, ażeby nie proszono go o kredyt. Zużytkował tylko teraz kuzynkę, gdy mu się syna pozbyć było potrzeba.
Tu mu żadne nie groziło niebezpieczeństwo. Stryjenka, niegdyś bardzo zalotna i pamiętająca dobre czasy Augusta Mocnego, przyjaciółka Bielińskich i Denhoffowej, miała już lat pod sześćdziesiąt, i, choć się zawsze bieliła i różowała, choć jeszcze w twarzy świeciły oczy czarne i piękne, pomarszczona była — kaszląca i straszna.
Prawa jej ręka, pani z Płachciewiczów Ostrogrodzka, Podstarościanka witebska, miała też lat z pięćdziesiąt. Starsza panna rezydentka Miłosiewiczówna Olimpia, lat dobrze czterdzieści, a panna przyboczna, Eulalia Woronowiczówna, co najmniej drugie tyle.
Co się mieściło w garderobie, przy haftach, strojach, bieliźnie, to w rachunek żaden nie wchodziło.
Kasztelanowa, prowadząc życie tak czynne, wcale nie myślała w pomoc wzywać do żadnego interesu młodego synowca. Hojski sam napisał do niej z prośbą, aby jakiś czas zatrzymała go przy sobie, co Kasztelanowa znalazła zrazu dziwacznem i niewłaściwem. Wszyscy co ją otaczali, bili w to, że ze strony Strukczaszyca była to, co najmniej dziwna pretensya. Jednak po namyśle zdecydowała się p. Kasztelanowa list według żądania kuzyna napisać i wysłać, wcześnie się frasując: co z tym nieznośnym fantem robić będzie?
Marszałek dworu Płachciewicz, markotny był mocno, gdyż i on i plenipotent Oniksztyński, znajdowali, że cała ta sprawa niczem innem nie była, tylko upozorowanem szpiegowstwem Strukczaszyca, chcącego mieć nadzór nad przyszłą sukcessyą Kasztelanowej.
Nikt tu więc nie był rad p. Erazmowi; zawczasu się nań krzywili wszyscy i zapowiadali, że mu tu długo miejsca zagrzać nie dadzą.
Płachciewicz, który udawał, że do pani Ostrogrodzkiej czuje skłonność (gdyż w jej reku była kassa), szepnął na ucho damie swojego serca:
— Niech się państwo spuszczą na mnie; my go ztąd wykurzemy.
Pan Erazm jechał niechętnie, a tu zbierano się już przyjąć go jaknajzimniej, bodaj nieprzyjaźnie. W pałacu zaprowadzony był już od wieków taki porządek, że wszyscy donosili pocichu na wszystkich i wzajem szkodzili sobie. Pan Erazm więc nie mógł uniknąć losu wszystkich mieszkańców pałacu. Nim jeszcze przybył, Kasztelanowa kazała do siebie zawołać Płachciewicza.
Jak zawsze, śpieszyła się i teraz z czemś i wchodzącego powitała w progu.
— Co chciałam mówić, mój kochany Płachciewicz, bo ja to jestem tak roztargniona, tyle rzeczy na głowie — ale, już wiem, to ten nieszczęsny synowiec, który na mnie spada! W krótkich słowach, bo nie mam czasu, powiem asanu, żebyś mu tam wcześnie jakie mieszkanie wyznaczył i kazał oczyścić.
— A! gdzież tu, proszę jaśnie pani, — odezwał się, kręcąc szpakowatego wąsa, ogromny drab w perłowym kontuszu — gdzie tu u nas kąt wolny? My i tak się ledwie mieścimy! Gdzie tu go postawić, ja, słowo daję, ani wiem.
— Rób już sobie jak chcesz! — odparła niecierpliwie p. Kasztelanowa, chodząc z listem po pokoju. Gdzieś się jakiś kąt dla jednego chłopca znajdzie.
— Ciekawym gdzie? — zamruczał Płachciewicz. Broń Boże, jeszcze z końmi najedzie, to dla nich ani kawałka żłobu nie mam. Co to gadać! Od góry do dołu szpilki nie wetknąć.
— No, to dać jeden z pokoi po jegomości! a żeby temu był koniec — odezwała się Kasztelanowa — widzisz, żem zajęta.
— Jeszcze czego! ale! — odparł pod nosem marszałek wychodząc: — Pokój po jegomości! Będzie go widział!
Tegoż dnia, porzuciwszy warcaby, w które z przyjacielem swym Franciszkaninem grywał po całych dniach, Płachciewicz poszedł na drugie piętro, otworzył zabrukaną i zatęchłą izbę, w której leżały połamane sprzęty i kazał ją jednemu ze sług wyporządzić. Summarycznym rozkazem, miał się sługa postarać o łóżko, siennik, stół, dwa stołki i — co potrzeba.
— Zkąd-że ja to mam wziąć? — spytał sługa.
Płachciewicz podniósł pięść do góry wyraziście.
— Weź zkąd chcesz! rozumiesz! co to ja cię będę niańczył!
Sługa popatrzył na izbę stojącą otworem, zawołał stróża i codo słowa mu powtórzywszy rozkaz marszałka, z dodatkiem gróźb i demonstracyi kułakowej, więcej się już o to nie troszczył.
Stróż poskrobał się w głowę, plunął, zamruczał, zawołał do pomocy towarzysza, ściągnął stróżkę: stanęli w kurytarzu i gadali do wieczora, nic nie robiąc.
Nazajutrz rozpoczęto od tego, że wszystko z izby wyrzucono i okna otwarto. A że zdawna były pozamykane, szyba jedna pękła przy wstrząśnięciu. Wczasie letnim szyba wybita nie liczy się wcale.
Stróżka wieczorem izbę zamiotła tak, że całe piętro pełne było kurzawy.
Trzeciego dnia, ponieważ łóżka nie było, przyniesiono tapczan bez nogi, zamiast której podstawiono polano. Czwartego dnia miano się postarać o resztę, gdy około południa wózek się zatoczył przed pałac — i wysiadł z niego podróżny.
Niewiedząc gdzie i do kogo się obrócić, spytał stróża u bramy; stróż nie mówiący nigdy, palcem pokazał w dziedziniec i poszedł. Skazówka była niedostateczną; p. Erazm czekać musiał aż się kto trafi rozmówniejszy.
Wtem na wschodach posłyszał bieg, śmiech śpiew i pokazała się dziewczyna bez pończoch, w trzewikach zadeptanych, z głową nieuczesaną — pośpieszył ku niej z zapytaniem:
— Oto także! — odpowiedziała — albo ja tam wiem.
I uciekła.
W kilka minut potem, stoczył się z góry lokaj z rękami w kieszeniach. Od tego ledwie się potrafił dowiedzieć p. Erazm, że powinien się był udać do marszałka dworu, Płachciewicza, na piętro. Pokazano mu drzwi.
Na piętrze natrafił naprzód na izbę, w której na słomie spał stróż pijany czy chory; drugie drzwi otworzywszy, zobaczył stół, na nim pokrajane sukno, żelazko krawieckie, butelkę od piwa i — więcej nic.
W trzecich drzwiach, gdy je otworzył, krzyk się dał słyszeć. Stała naprzeciw nich kobieta dobrej tuszy, w jednej koszuli, właśnie się przyodziewająca.
Krzyknęła: — Jezu! Marya! a idź-że do sto dyabłów!
Pan Erazm drzwi zamknął.
W piątych czy szóstych, minąwszy przedpokoik, znalazł szpakowatego mężczyznę z wąsami, grającego w warcaby z księdzem.
Na stoliku stała flaszka, solniczka i resztki chleba. Grający tak byli zatopieni w partyi rozpoczętej, iż p. Erazm chrząknąć musiał, aby ich rozbudzić.
Podniósł głowę p. Płachciewicz.
— A czego to? a z czem?
Pan Erazm w krótkości oświadczył: kto był i z czem przybywał?
Na twarzy marszałka widać było nieukontentowanie; nie czuł potrzeby zbyt grzecznego przyjęcia synowca swej pani.
— Pani Kasztelanowa o tej porze nie ma czasu, nie przyjmuje nikogo. Niech pan sobie każe komu pokazać izbę, co jest dla niego wyznaczona.
Zdziwił się trochę tem przyjęciem Hojski i uśmiechnął. Marszałek widać za złe wziął to ust poruszenie i zczerwienił się.
— U nas tu miejsca niewiele — dodał. Jeżeli pan ma konie, to proszę gdzieindziej postawić, stajni u nas wolnej niéma.
Nienawykły był p. Erazm do takiego lekceważenia, — oburzyło go.
— Mój panie — odezwał się głosem trochę podniesionym; ja tu nie przyjechałem jak załoga, ale na żądanie i w gościnę. Jeżeli o miejsce dla mnie i moich koni trudno, łatwo się bez tego obejdę i gospodę znajdę.
To mówiąc, odwrócił się, chcąc wyjść.
Dopiero Płachciewicz pomiarkował się, z kim miał do czynienia, i zerwał się z kanapki.
— Niech-no się pan nie gorącuje! — zawołał — bo to znowu trudno, ja się nie rozerwę, a czego niéma, toć nie stworzę.
— Zatem nic mi nie trzeba! — powtórzył Hojski, na głowę biorąc czapkę.
Płachciewicz, Franciszkanina porzuciwszy, wybiegł za Erazmem.
— Stancya dla pana przecież jest, tylko nie wiem czy oczyścili, a z końmi — to trzeba zobaczyć.
— Każ mi waćpan pokazać mieszkanie! — odparł sucho Erazm.
Obejście się trochę pańskie przybyłego zmieniło natychmiast usposobienie marszałka. Po chwili namysłu, nie poprowadził już gościa do izby na drugie piętro, uznawszy ją za zbyt lichą, i chwyciwszy klucze, otworzył mu ów pokój nieboszczyka pana, o którym mówiła Kasztelanowa.
Ten, choć także opuszczony i z główniejszych sprzętów ogołocony, zawsze daleko był wygodniejszym od lichej izby na drugiem piętrze. Brakło i tu wiele, lecz Erazm umiał sobie dać radę. Pierwszemu odartemu sługusowi, którego spotkał w sieni, dał półtalara i kazał mu sobie przynieść na czem zbywało. O grosz gotowy było tu zawsze trudno, chłopak więc odrazu przystał na służbę do p. Erazma.
Konie postawiono w jakiejś komórce, do której miano wstawić koryto, a to obiecywało zastąpić żłób. O drabinę na siano nie było trudności.
Przekupiony chłopak dał znać p. Erazmowi, gdy na pokoje do Kasztelanowej pójść było można. Ta zawczasu już o przybyciu została uwiadomioną. Z powodu gościa, wdziała starą suknię adamaszkową czarną i nową peruczkę. Pani Ostrogrodzka ubrała się też paradnie, panny Eulalia i Olimpia przywdziały świąteczne suknie. Wszystkie ciekawe były owego Hojskiego i złe na niego, bo im też był zawadą i niepotrzebnem okiem. Kasztelanowa zawczasu narzekała i niecierpliwiła się.
Dla honoru domu, szczególniej pierwszego dnia, musiała zarządzająca kuchnią, p. Ostrogrodzka, pomyśleć o obiedzie, o którym nigdy nie wiedziała. Kasztelanowa nie uważała co jadła, czasami najadała się rzeczy niestrawnych i chorowała, niekiedy wstawała głodna i musiała się podkarmiać chlebem lub kawą.
Codo obiadów, które miała dysponować Ostrogrodzka, — te zwykle dyktował kuchmistrz z pomocą swych podręcznych. Jak tylko się w progu ukazał ów urzędnik, Ostrogrodzka zbywała go tem, że nie ma chwili czasu, bo ją już woła Kasztelanowa, dawała z apteczki kieliszek słodkiej wódki i wyprawiała. — Rób acan co chcesz! Kuchmistrz pytał, wróciwszy do kuchni, co tu jest w spiżarni, i zdawał dyspozycyę na kucharza. Ostatecznie obiad się klecił przy pomocy stróży, tak, że jedząc go, kuchmistrz, dziwił mu się. Był dlań niespodzianką.
W czasie preparowania go, najczęściej obaj oni z kucharzem grywali w chapankę.
Tego dnia jednak na niepewne spuścić się nie chciała p. Ostrogrodzka, lecz kuchmistrz ją uprzedził i sam dopilnował, aby jedzenie było — po ludzku.
Pokoje pierwszego piętra, niegdyś pałacowo urządzone, miały wysokie stropy, gzemsy potrosze złocone, ale szpalery spłowiałe i popsute, sprzęty zużyte. Pan Erazm, przeszedłszy jedną pustą salę, znalazł się w mniejszym pokoju, dawniej zielonym zwanym, dziś barwy nieoznaczonej. W pośrodku jego, w towarzystwie panny Olimpii, czekała nań słusznego wzrostu, chuda, śmiesznie i niestarannie ubrana kobieta, pańskiej postawy, z twarzą której bielidło, róż i muszki pokryć nie mogły kwaśnego humoru.
Stryjenka zapewne wyobrażała sobie, że w tym gościu ze wsi znajdzie niezgrabnego, zadomowionego chłopaka, któremu jej pałac i państwo resztę śmiałości odejmą.
Gdy wesoło i raźno wszedł p. Erazm, piękny, młody, zręczny, obracający się swobodnie, Kasztelanowa w pierwszej chwili zdumienia swego ukryć nie umiała. Gotowała się go przywitać zimno, lecz widok ślicznego chłopaka, który jej może lepsze przypomniał czasy, wnet pomarszczone lice rozchmurzył.
— Ojciec mój — rzekł całując ją w suchą, kościstą rączkę Hojski — upada do nóżek stryjenki dobrodziejki — i przysyła mnie tu na jej rozkazy.
Podał list, którego zmieszana jejmość nie rozpieczętowała.
— Miło mi tu waćpana powitać — rzekła.
To mówiąc, wciąż mu się przypatrywała pilno, a p. Olimpia też ciekawemi oczyma go mierzyła.
— Nie wiem, czy waćpanu u mnie się podoba — odezwała się Kasztelanowa — bo też życie w tem Wilnie utrapione, a ja nieszczęśliwa wdowa obarczona, skłopotana.
— O! mnie wszędzie dobrze! — rozśmiał się pan Erazm — niech się stryjenka dobrodziejka nie kłopocze o mnie. Dam sobie rady.
Nadeszła w tej chwili p. Ostrogrodzka, prowadząc z sobą p. Eulalię, a ta czwórka kobiet podstarzałych, wyfiokowanych, ciekawych, przeszywających go wejrzeniami, choć chwilowo niemiłe wrażenie zrobiła na Hojskim, umiał tego po sobie nie okazać.
Zaczęły się pytania o Strukczaszyca, o wieś, o różne sprawy potoczne; lecz zaledwie słuchając odpowiedzi, jejmość przerywała je ciągle utyskiwaniem na swe życie, prace i kłopoty. — Trzy towarzyszki potakiwały różnemi głosami: p. Ostrogrodzka chrypliwie, p. Eulalia jękliwie, p. Olimpia piskliwie.
Dano znać do stołu. W sali jadalnej czekał już Płachciewicz, ks. Augustyn Franciszkanin, przyjaciel jego, którego zapraszał często, i niejaki Węgrzynowski, liczący się za prawnika, dopilnowującego interesów Kasztelanowej. Czerwona jego twarz i ogromny purpurowy nos, świadczyły, że służył razem i Bachusowi. — Poza p. Ostrogrodzką dostało się miejsce p. Erazmowi, za którym zaraz siadł Węgrzynowski.
Wszystkich oczy i wytężona uwaga zwróciły się na natręta, na owego szpiega, którego marszałek wykurzyć obiecywał. Erazm miał już tyle praktyki świata, nabytej w Lublinie, iż go nic zmieszać nie mogło. A w im kłopotliwszem znajdował się położeniu, tem mocniej miną nadrabiał.
Wszyscy, wpatrzywszy się w niego, nabrali tego przekonania, iż wykurzenie będzie trudne, a gość może być niebezpiecznym. Kasztelanowa bowiem, która otwarcie wprzódy się z tem oświadczała, że go z góry będzie traktować, obchodziła się teraz z nim, nietylko grzecznie, ale z wielką słodyczą i atencyami. Erazm był to winien bodaj swej powierzchowności sympatycznej i wdziękowi młodości.
Wszystkie trzy towarzyszki Kasztelanowej w duchu przyznawały, że — chłopiec był śliczny. Z Płachciewiczem nieprzyjemnie się już spotkawszy, pan Erazm zdawał mu się tego teraz wcale nie pamiętać.
W rozmowie ani zbyt rozwlekły, ni natarczywy, odzywał się zręcznie i szczególniej stryjenki obudził sympatyą, gdy się okazało, że pięknie mówi po francuzku.
To go zaraz i w oczach innych osób podniosło. Wszyscy czuli, że się zawiedli, inaczej wcale wystawiając sobie syna p. Strukczaszyca. Twarze się oblokły smutkiem i zadumą.
Po obiedzie, niechcąc być natrętnym, pożegnał się zaraz Hojski, prosząc tylko pani domu o rozkazy, jeżeliby w istocie jej mógł być w czem pomocnym. Kasztelanowa się uśmiechnęła nadzwyczaj dobrotliwie, i odprowadziła go do okna.
— Acan mi się bardzo podobałeś — odezwała się bez ogródki, bo, choć w oczy mu to powiem, pięknie się prezentujesz i kawaler jesteś, widać, światowy. Więc będę z nim szczerą, a proszę nawzajem być zemną otwartym. Cóżeś to tam asindziej zrobił, że ojciec cię ze wsi chciał się pozbyć? To już pewnie amory jakieś, przyznaj-że mi się! Ja nie wydam i nie zaszkodzę.
Zaczerwienił się p. Erazm, nie myślał wcale przyznawać się do niczego przed stryjenką, i rzecz tę lekko obrócił.
— Słowo stryjence dobrodziejce daję, że nie wiem dlaczego mnie ojciec wyprawił. Nie zgrzeszyłem tak dalece niczem.
— Ej! ej! zrób-no waszeć rachunek sumienia! — odezwała się Kasztelanowa.
— Doprawdy, że nie umiem odgadnąć, czego się tak ojciec nastraszył — rzekł śmiejąc się. Może tam coś było, co się mnie nie wydawało strasznem, a do czego sieja nawet nie poczuwam.
— Oh! o! — przerwała Kasztelanowa — to już z acana taki bałamut, że romanse liczysz na tuziny. Ja się domyślam, że tatko pewnie dopatrzył jakichś zakazanych konszachtów z mężatką. A! to się nie godzi! Jeszcze tak, żeby aż ludzie o tem wiedzieli i gadali! — dodała ciszej.
Erazm się uśmiechał.
— Otóż, koniec końcem, powiem ci, że ja, jako żywo w interesach żadnej pomocy nie potrzebowałam. To wszystko kompozycya twego ojca. Nie masz tu nic do robienia, tylkom rada, że sobie spoczniesz i romans się rozerwie! Baw się sobie, ale proszę, proszę, żeby skandalów nie było!
Pan Erazm poprzysiągł, że mu umizgi nie na myśli.
— No! no! już my to znamy! — dodała jejmość, żegnając go.
Poszedł więc wyswobodzony Hojski do swego mieszkania.
Miał o czem myśleć. — Od wyjazdu z Sierhina piękna Leonilla, tak jak go żegnała po raz ostatni, na oczach mu stała.
Siadł zaraz pisać do niej pod kopertą cioci Blandyny. Znając wszakże usposobienie ojca, który pieczęci żadnej nie szanował, wpadł na myśl, ażeby list adresować do ks. Dagiela, z prośbą o oddanie go do rąk Strukczaszanki.
Pisanie do wieczora go zajęło; wyszedł później po mieście się rozpatrzeć, bo go nie znał.
W pałacu przybycie p. Erazma, po obiedzie i rozmowie u okna z Kasztelanową, uczyniło wrażenie nadzwyczajne. Marszałek pędem przybiegł do pani Ostrogrodzkiej.
— Pani, a najłaskawsza dobrodziejko moja — odezwał się tajemniczo. — Darmo to już się okłamywać: ten młokos nam tu sadła za skórę zaleje. Uważała pani jak naszą jejmość odrazu skorrumpował? Co to gadać? Chłopak ładny, rezolutny, bystry — i niebezpieczny.
— Komu to asindziej mówisz? — przerwała pani Ostrogrodzka — czy to my tego z p. Olimpią już nie pomiarkowały? Frant — jemu z oczów to patrzy — a że nie po co przybył, tylko na szpiegi, na to szyję moją daję. Chcą wszystko za życia jej opanować, wziąć ją w kuratelę, a nas — co to gadać! — na cztery wiatry!
Płachciewicz się zamyślił.
— No — otóż rada w radę — co robić?
Ostrogrodzka podumała.
— Nic, tylko dyssymulować.
— Hę?
— Dyssymulować, a jak przyjdzie chwila sposobna — dodała jejmość — buty mu się uszyją.
— Żeby tylko się uszyły.
— Już asindziej bądź spokojny. Ja w tem.
Płachciewicz się przeszedł po pokoju.
— Udaje indyferenta — rzekł — a tylkoco nie widać jak zacznie go być pełno we wszystkich kątach.
— O! frant! frant! — powtórzyła Ostrogrodzka — ale ja panu jedno mówię, że się sprawdzi przysłowie: „Trafił frant na franta i wyrznął mu kuranta.“
Marszałek ją aż w rękę pocałował za tę miłą obietnicę.
— Ja zawsze powiadam — dorzucił — jak nie pani Ostrogrodzka, to u nas nikt! Bez pani nas-by on tu wszystkich w kaszy zjadł.
— Tylko — sza! — dodała jejmość. — Ja muszę iść do Kasztelanowej, bo już dzwoni. Boże miłosierny, że niéma w dniu chwili spoczynku!
— Pani myśli, że u mnie lepiej? — westchnął marszałek, żeby człek chciał zdrzemnąć pół kwadransa: ledwie siadł, patrz, już drzwi się otwierają, któś idzie, albo w dziedzińcu harmider.... Leć na złamanie karku, bo już się czubią, albo....
Lecz p. Ostrogrodzka, niedosłuchawszy, musiała biedz do Kasztelanowej, której dzwonek coraz natarczywiej słyszeć się dawał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.