Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sąsiedzi
Tom II
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


We dworze Łopatyckim smutniej teraz było niż kiedykolwiek, Czemeryńskiego niczem rozerwać i z myśli ponurych nie można było wyprowadzić.
Miał przeczucia trwożliwe, a wiadomości przywożone przez Kaczora, który zgodnie z instrukcyą swojego pryncypała, straszył potrosze wywłaszczeniem i to jeszcze na rzecz wroga — wprawiły Czemeryńskiego w rodzaj gorączki.
— Wszystko w świecie! — mówił w duchu — lecz temu łajdakowi nie dam powąchać kawałka mojej ziemi!
Szukając środków wybrnięcia z długów, wpadł wreszcie na myśl sędzia: poradzenia się jedynego człowieka, którego za przyjaciela uważał.
Posłał się dowiedzieć o Podkomorzego; ten był w Warszawie. Spodziewano się jego powrotu, kazał więc arendarzowi dać sobie znać umyślnym, jak tylko przyjedzie.
Po dosyć długiem oczekiwaniu, żydek oklep przybiegł, dając znać, że Podkomorzy przybył do domu. Jednej chwili nietracąc, kazał Czemeryński zaprzęgać.
Nie spodziewał się go Buchowiecki, sam zakłopotany jakiś i smutny. Poszli zaraz na ustęp do kancellaryi.
Czemeryński nie mógł chwili strzymać z czem przyjechał. Podniósł obie ręce do góry i począł patetycznie:
— Przyjacielu jedyny, w którego najlepszem sercu zaufanie pokładam, oto przybywam do ciebie, na łono twe wylać strapienia moje. Źle zemną!
— Cóż ci jest? na Boga!
— Ten wróg, ten zajadły nieprzyjaciel, niesyty krwi mojej, ta żmija niegodziwa, ten niepoczciwy Hojski — zarzyna mnie!
Tchnął, pot z czoła ocierając.
— Patrzaj-że co się święci! — wołał sędzia, na jaką się rzucił sztukę, aby mnie zgubić! Kto z nas nie ma dłużników? hę?
— Pewnie! — westchnął Podkomorzy, który miał ich bardzo wiele — kto ich nie ma?
— Ten frant, zbójca nabywa moje skrypty! Usadził się na to, ażeby mnie z wiosek wysadzić, bodaj z Łopatycz nawet — rzekł, jęcząc, sędzia.
— A! to nie może być! — odparł zdziwiony Podkomorzy. — Maż on pieniądze?
— Sknera, skąpiec, zdzierca, lichwiarz, jakżeby ich nie miał? Tacy tylko ludzie jak on pieniądze mają! Ma! ma!
Westchnęli obaj unisono.
— Żebym był wiedział — pomyślał Podkomorzy w duchu — byłbym u niego pożyczył.
— Wiesz co? — dodał Czemeryński, niech się dzieje co chce. Dyabłu duszę zaprzedam — dam ziemię zabezcen innemu, byle nie on wziął. Zagrabi mnie — no, to umrę.
— Ale, co znowu! dajże pokój! — przerwał Podkomorzy — rada się jakaś znajdzie! Co u licha!
Zaczęli radzić. Na żaden sposób skutecznego a zarazem prędkiego środka wynaleźć nie było podobna. — Męczyli się cały dzień; Czemeryński ze złości i aprehensyi płakał.
— Słuchaj-no — rzekł nad wieczorem Podkomorzy — przychodzi mi coś na myśl, ale wstrętliwy środek, do kata.
— Cóż? zlituj się, niech będzie co chce; byle nie Hojski!
— Masz piękną i ślicznie wychowaną córkę; król ze dworem jest w Warszawie. Znam Niemca co mu się gwałtem chce wyjść jak Brühlowi na polskiego szlachcica. Gdyby go z sędzianką ożenić, danoby mu indigenat, ja w tem, a hultaj, bogaty, krezus, opłaci natychmiast długi.
— Jak się zowie? — zapytał Czemeryński.
— Vogt! — rzekł Podkomorzy.
— I krótko i kiepsko! — westchnął sędzia — ale co robić? Co za jeden?
— Niéma co taić: ojciec świece sprzedaje, syn był w wojsku.
— Łojowe? — spytał Czemeryński.
— Tego nie wiem! — odparł Podkomorzy.
Po chwili odezwał się sędzia:
— Paskudna rzecz, a najgorsza, że Leonilka, co takiego noska ma, który zdala czuje lada podejrzaną woń — gotowa się tego łoju dowąchać — i — nie pójdzie!
— Syn przyzwoity i ładny chłopiec! — powiadam ci — służył w wojsku, a wychowany jak panicz — i miliony po tatku.
— Żeby choć ten szołdra sklep zamknął, możeby z niego łój wywietrzał — westchnął sędzia.
— Wszystko to być może — a no, probujmy — rzekł Buchowiecki. Ja na wsi nie długo bawię, prawdę rzekłszy, po pieniądze tylko się przywlokłem. Dostanę ich i jadę do Warszawy. Przybywszy pocznę chodzić koło Niemca, a waćpaństwo niezwłocznie zjedźcie.
Córce ani słowa!
— To się rozumie — odparł Czemeryński smutnie. — Ale tobie łatwo powiedzieć, acaństwo zaraz przyjeżdżajcie, a ja bez grosza jak ty — i ten niepoczciwy Strukczaszyc, bodaj głową nałożył, kredyt mi popsuł — ani dostać!
Rozprawiali do wieczora: stanęło na tem, że pieniędzy, rozstąp się ziemio, trzeba było dobyć zkądkolwiek, a do Warszawy jechać.
Czemeryński wpadł na myśl szczęśliwą wycięcia lasu, a że jego las był zniszczony, czemu nie miał rąbać dyferencyi? Z pięciu wiosek spędziwszy chłopów, Sierhińców się nie było co obawiać. Gdyby nawet śmiał się Strukczaszyc opierać, rady mu dać było łatwo.
— Niech potem procesuje! a tymczasem niech się ze złości zaje, niech go żółć zaleje! Dyferencya, ja mówię, że moja, on mówi że jego, ja tnę, on niech dowodzi. Jak do Bugu dostawię drzewo, zje kaduka, żeby mi je odebrał.
Myśl ta, szczęśliwa, nadzwyczaj tak przejęła sędziego, że niepowracając do domu, wprost pojechał do Kobrynia, do starego Arona Zybika, który dawniej u niego drzewo kupował.
Stanąwszy w austeryi, posłał po kupca. Nierychło, w odświętnem ubraniu, w sobolowej czapce, w płaszczu czarnym, podpasany jedwabną chustką, z kijem w srebro okutym, przybył Aron Zybik, do nóg jaśnie wielmożnemu się kłaniając.
Sędzia tego dnia umyślił go panem Zybikiem nazwać, aby do serca jego przemówić.
Izraelita znał doskonale stan interesów pana na Łopatyczach, a lepiej jeszcze stan jego lasów. Żadnej już w nich towarnej belki oddawna nie było.
Gdy sędzia zagaił o sprzedaży lasu, żyd się uśmiechnął.
— A zkąd jego brać? — zapytał.
— Cóż waćpanu do tego, kiedy ja daję?
Pokręcił głową kupiec.
— Znasz waćpan moją dyferencyę z Sierhinem?
— Dyferencyę? ale ona do Sierhina należy — odparł stary żyd.
— Tak samo jak do mnie! — odparł sędzia. — Mamy o to proces, który już trwa lat dwadzieścia kilka.
— No, i może jeszcze trwać trzydzieści — rzekł Zybik. Pan Strukczaszyc ten las szanuje, a jak ja jego znam — dodał Aron — broń Boże napaści, gotów komu w głowę strzelić!
Czemeryński się zamyślił.
— Z nim niéma co żartować — mówił dalej Zybik. — Choćby pan sędzia chłopów ze wszystkich wiosek spędził, w jednym dniu nie wytną, a on i sąd sprowadzi i sam się bronić będzie. To wojna!
Z przeproszeniem, jaśnie pana, ja tego nie będę radził, i tego drzewa nie będę kupował. Nie.
— No, to kupi drugi — zawołał Czemeryński.
— Nikt nie odważy się. Na co nam takie drzewo, za które musi ludzka krew się polać? — odparł Aron. I panu sędziemu ono na szczęście nie pójdzie.
— Ja potrzebuję pieniędzy — odparł Czemeryński — to darmo.
— Pieniądze, to jest inna rzecz — rzekł żyd zwolna — a tego drzewa ja panu tykać nie radzę.
— Zkąd-że naprędce grosza dostać? — zapytał Czemeryński.
Aron podniósł oczy ku niebu, spojrzał na sędziego, w pokorze ducha, zdawał się milczeniem wyznawać także zupełną nieświadomość, gdzie pieniędzy szukać należało.
— Ciężkie czasy! — westchnął.
Sędzia przeszedł się po izbie zafrasowany, krew, o której żyd wspomniał, wstręt mu czyniła.
Strukczaszyc w rozpaczy gotów się był nawet na niego porwać.
Wśród tego dumania Aron się odezwał:
— Dużo to jaśnie panu potrzeba?
Sędzia do niego przyskoczył.
— Kilkaset czerwonych złotych byłoby dosyć.
Namyślał się Izraelita.
— Dawniej to było nic — rzekł — ale teraz — to jest summa wielka. Wie pan co? — dodał — mój krewny trzyma arędę w Łopatyczach.
— A tak! — zawołał sędzia — ale ja go wypędzę, bo mi więcej dają.
— Pan jego nie wypędzi, dawna rata zostanie, pan podpisze kontrakt na lat dwanaście, a ja kilkaset dukatów za niego założę. Nie chcę za to nic tylko młynek na Uściu dla siebie na lat dwanaście.
Żachnął się Czemeryński: warunki były zabójcze.
— Ze skóry-byś mnie odarł! — krzyknął — to nie może być!
Aron, postawszy chwilę podedrzwiami, skłonił się i chciał odchodzić; sędzia obawiał się go puścić. Począł się targ — i kontrakt stanął o arędę. Można się więc było obejść bez napaści na las, bez wojny i następstw jej nieprzyjemnych. Odetchnął Czemeryński i, dostawszy oberzniętych dukatów, do domu pośpieszył.
Przez całą drogę rozmyślał: jak miał usprawiedliwić wycieczkę do Warszawy? Zdało mu się, że potrzeba zabawienia i pokazania córki na większym świecie, była pobudką dostateczną.
Zaledwie wysiadłszy i przywitawszy się z żoną, która o Podkomorzego rozpytywała, począł Czemeryński wywodzić żale nad tem, że się na wsi zakopali.
— Wszystkim nam czas-by się przewietrzyć — rzekł do żony — mnie, którego Hojski już w pół śmierci zamęczył, tobie, nareszcie Leonilce, która świata nie widzi i marnuje się tu na parafii. Podkomorzy znowu wyjeżdża do Warszawy; mnie się też chce pójść za jego przykładem i zrobić małą exkursyę z wami!
Sędzina, która każdą myśl męża uwielbionego witała oklaskiem, niewypowiedzianie się uradowała dla siebie i córki.
— A! czyż to może być, kochasiu!
— Musi być — i będzie! — potwierdził sędzia.
Z tą niespodzianą, a jak się jej zdawało, nadzwyczaj szczęśliwą nowiną, sędzina pobiegła do córki, na której twarzyczce od niejakiego czasu czytała niepokojący ją smutek.
— Leońciu! dziecko moje! przychodzę do ciebie od ojca, z taką wiadomością! że — że, podskoczyć powinnaś z radości.
Zerwała się od krosien p. St. Aubin, Leonilla stała nieporuszona.
— Ten poczciwy nasz drogi ojczysko, — poczęła sędzina, — to złote serce, które tylko myśli jak drugich uszczęśliwić — dla rozrywki twej, dla ciebie zrobił projekt podróży do Warszawy.
Leonilla rzuciła okiem na Francuzkę i pobladła.
— Ale ja — ja się wcale na wsi nie nudzę — odezwała się, — mnie tu dobrze.
Wielkie było zdziwienie matki. Córka zamiast radości, prawie łzy miała w oczach; to rzecz była niepojęta.
Ona i p. St. Aubin dawały sobie jakieś znaki: podróż spodziewanego wrażenia nie zrobiła.
Sędzina, zakręciwszy się, nieco zmieszana, powróciła do małżonka. Pani St. Aubin skorzystała z tej chwili, by przypaść do wychowanki i wybadać ją a nawrócić. Ona sama wcale nie była przeciwną przejażdżce do Warszawy — potrzebowała dystrakcyi.
— A ja — rzekła cicho panna — wcale sobie nie życzę teraz ani wielkiego świata, ani opuszczenia tych miejsc, które mi się stały drogiemi. Podróż mnie nie rezerwie; utrudni tylko wiadomości od niego, powiększy niepokój.
Na co mi ta Warszawa?
Wyrażone przez pannę sentymenta, tak były różne od tych, jakich dawniej doznawała, że Francuzka dopiero teraz uwierzyła, iż owa miłość sielankowa, przez nią uważana za zabawkę, była uczuciem, z którem się rachować musiano. Nastraszyło ją to trochę; dotąd nie brała romansu tak na seryo; teraz zlękła się odpowiedzialności — i podróż do Warszawy wydała się jej tem potrzebniejszą.
Leonilla też, choć jej przykro było opuszczać Łopatycze, nie mogła obojętnie myśleć o stolicy i dała się nią skusić. Mówiono o balach, o teatrze królewskim, — a świat wielki dla młodych jest, conajmniej, ciekawym — nawrócić ją więc nie było bardzo trudno. Ojciec nalegał, matka była szczęśliwa, p. St. Aubin trzpiotała się, myśląc o podróży. Leonilla choć smutna, choć wzdychająca, poddała się woli otaczających.
Wyruszono według zwyczaju dworno do Warszawy, przodem wysławszy Brackiego, aby mieszkanie zamówił, opatrzył i przygotował.
W Sierhinie dowiedział się Strukczaszyc zarazem przez żydów, że mu las na dyferencyi wyciąć w pień zamierzono i że wróg jego z całą rodziną do stolicy wyruszył.
Hojski, kombinując po swojemu, domyślał się, że podróż bez jakichś planów i kalkulacyj przedsięwziętą być nie mogła.
— Nie pojechałby, zagrożony będąc wywłaszczeniem, niemając grosza, gdyby tam czegoś nie knuł i jakiejś się dywersyi nie spodziewał!
Kocha córkę i daje się jej wodzić za nos — może być — ale nie jest tak ciemny, żeby nie widział co mu grozi.
Posłano po Kaczora, aby dalsze roboty potajemne przyśpieszyć. Strukczaszyc chciał z niebytności Czemeryńskiego skorzystać.
Tymczasem sędzia przybył do Warszawy, a pierwsze wrażenie, które miasto, dom, mieszkanie i cały ten świat nowy uczynił na Leonilli, było najniekorzystniejsze. Nie podobało się jej tu nic; otwarcie mówiła, że żal jej było Łopatycz; Czemeryński zafrasowany chodził, lecz spodziewał się zmiany. Francuzka mu ją obiecywała pocichu. Sędzia jak tylko się rozpakował, pobiegł do Podkomorzego. Obmyślono środki zbliżenia p. Vogta do sędzianki.
Na intencyę, żeby się jej podobał, Czemeryński się modlił, czuł bowiem, że w razie oporu córki, siły do narzucenia jej Niemca mieć nie będzie. Umówiono się naprzód o to, aby owego panicza sędziemu prywatnie pokazać.
Córka Podkomorzego, a dzisiejsza hrabina niemiecka, była właśnie z mężem przy dworze. Zaproszono Czemeryńskiego na wieczerzę do saskiego pałacu, gdzie w skrzydle państwo grafowstwo mieli apartamencik, bo sam pan królewskim był szambelanem.
Z bijącem sercem sędzia ustrojony puścił się o wyznaczonej godzinie, szukając mieszkania młodej grafini. Wyobrażał je sobie bardzo wspaniałem i obszernem, zapomniawszy, że król tu był gościem, a ci, co mu służyli, stali niemal jak w gospodzie, w pałacu, który mnóstwo urzędników dworskich mieścić musiał.
Zdumiał się, gdy go w skrzydle wprowadzono przez ciasną sionkę, do przedpokoiku, wprawdzie pięknie obitego, ale nabitego też służbą — a wprost z niego do dużego pokoju, w którym się już ciężko było obrócić.
Szambelani, dygnitarze, powracający właśnie z polowania, wchodzili i wychodzili, mieniając się. Piękna grafini przyjmowała wraz z mężem, a zobaczywszy starego znajomego sędziego, uprzejmie go powitała.
Mówiono więcej po niemiecku niż po francuzku, łamanym językiem, a Czemeryński tak jakoś był skonfundowany, że sławna jego francuszczyzna, którą się posługiwał, z trudnością mu dziś przychodziła.
Nim jeszcze podano wieczerzę, którą państwo grafowstwo brali z królewskiej kuchni, Podkomorzy, assystujący Czemeryńskiemu, wskazał mu na uboczu u komina, w wojskowo-myśliwskiem ubraniu, stojącego, bardzo słusznego wzrostu mężczyznę, twarzy ni pięknej ni brzydkiej, biało kurowatego blondyna, który budową całą i olbrzymiemi, a niezbyt zgrabnemi, kształty, zdradzał swe pochodzenie świeże od pracowitego ludu.
Strojnym był błyszcząco i jaskrawo — lecz go to nie czyniło piękniejszym.
— Na hajduka wygląda! — szepnął Czemeryński.
— Ale, co znów — odparł Buchowiecki — nie znasz saskiej szlachty, wszyscy oni tacy drągale.
Pan Vogt, którego tytułowano lejtnantem, był śmiały i mówił wiele, obserwował jednak sędzia, że inni dworacy, wojskowi, szlachta, szambelanowie, lekce go sobie ważyli, niezbyt słuchali, gdy się odzywał, obracali się do niego tyłem — a on też ustępował im z drogi, milkł, i aż nadto się pokornie akomodował. I to mu się w nim nie podobało. Przed wieczerzą zaprezentowano p. Vogta sędziemu i wzajemnie, a że po polsku nie umiał więcej nic, oprócz — „pana topocieja,“ rozpoczęli z sobą konwersacyę ową sławną francuszczyzną.
Oficer mówił wprawnie, ale zamiana ciągła b na p, d na t — i odwrotnie, Czemeryńskiego mieszała i nie dawała się im porozumieć. Młodzieniec był grzeczny zarazem i potroszę gburowato wojskowy. Przed szlachtą saską pokorniał, ale z Polakiem nie robił sobie zbytniej ceremonii.
Przez cały wieczór obserwując go Czemeryński, gdy wyszedł westchnął ciężko, niebędąc pewnym wcale, żeby lejtnant od świec łojowych, córce się mógł podobać.
Sas, już zapewne uwiadomiony o co chodziło i jak rzeczy stały z Czemeryńskimi, — przypatrywał się przyszłemu teściowi z ciekawością, lecz bez zbytniej pożądliwości przypodobania się mu.
W domu napomknął sędzia, że poznał bardzo miłego niemiaszka, wprawdzie nie grafa, ale niezmiernie bogatego, którego pewnie Podkomorzy do nich przyprowadzi.
Domyślną Leonillę dotknęło to mocno. Gdy razem z p. St. Aubin poszły do swojego pokoju, odezwała się do niej:
— Ja już wszystko wiem! Widzę, że mnie tu myślą swatać. Z tego nie będzie nic. Moje serce już nie należy do mnie!
Z trudnością przychodzi nam tu wytłómaczyć postępowanie Francuzki. Widzieliśmy ją płocho a gorąco zawiązującą intryżkę romansową z panem Erazmem, dopomagającą do niej serdecznie, interesującą się losem kochanków. Możnaby z tego wnieść, że musiała stanąć po stronie wychowanicy i powinna była popierać sprawę jej serca.
Ale — jak tylko znikł p. Erazm, ostygło mocne we Francuzce zajęcie się nim. Chwila obecna i ludzie żywi silniej na nią działali zawsze niż wspomnienia. Miłość stała, z przeszkodami, zachwycała ją w romansie, w opowiadaniu; ale w praktyce gotowa ją była p. St. Aubin zawsze godzić z wymaganiami rzeczywistości.
Czemeryński, znając jej wpływ na córkę, szepnął zawczasu o bardzo bogatym pretendencie, dając przytem do zrozumienia, że gdyby powiodło się z nim, pani St. Aubin mogła na wdzięczność rachować. Zachwiało to jej przekonaniami. Pana Erazma, nie zbyt majętnego szlachcica, choć pięknego chłopca, uważała już za partyę niewłaściwą może, a cierpieć dlań — na to się jej serce wzdrygało.
Gdy p. Leonilla tak stanowczo oświadczyła, że chce ukochanemu wierną pozostać, Francuzka zmilczała znacząco — nie pochwalała ani ganiła.
W parę dni ukazał się pan lejtnant Vogt z Podkomorzym, ubrany nieco śmiesznie, ale bogato i błyszcząco. Sędzina przyjęła go uśmiechami i migami, sędzia — francuszczyzną. Pani St. Aubin dano znać, ażeby wyszła z Leonillą a przedtem czuwała nad jej ubraniem. Nierychło jednak, dosyć nadąsana, raczyła się ukazać panna, z minką tak dumną, z humorem tak niepociągającym, że p. Vogt, chociaż musiał nią być zachwycony — trzy razy probując rozmowy, ledwie dwa słowa pogardliwie rzucone otrzymał.
Sędzia dobrym humorem i uprzejmością starał się za to wynagrodzić.
Gdy po krótkiej wizycie pan lejtnant wyszedł, pierwsze słowo, które się z ust Leonilli wyrwało, było szyderstwem z jego francuszczyzny i stroju.
Ojciec struchlał.
— Moje dziecię — odezwał się — ja już prawdziwie nie wiem, kto ci się podobać może, kiedy tak dystyngowany kawaler w oczach twych nie znalazł łaski.....
— Kochany ojcze — odparła Leonilla — może on jest dystyngowany i dla saskich panien miły — mnie się wydał śmiesznym.
Rodzice zmierzyli się oczyma; ojciec skinął na p. St. Aubin, polecając jej nawrócenie córki, — i dano pokój rozmowie.
Panna Leonilla, jakby na przekór, ciągle ruchy niedźwiedziowate i mowę saską kawalera naśladowała szydersko.
— Jestto jednak pono najbogatszy panicz na dworze — dodał ojciec.
— Cóż nam tam do jego bogactw! — odezwała się Leonilla, — juściż tatko nie myśli mi go dawać na konkurrenta, bo ja, jak królowa Wanda w piosence, za Niemca nigdy nie pójdę.
Czemeryński prychnął.
— Dlaczego? — zapytał — a podkomorzanka?
— Ja — odparła Leonilla — mam swoje przywidzenia i kaprysy, to trudno. Prawda, że tatko nie jada cielęciny? no — ja tak samo Niemców nie lubię. Rozśmiała się dziwnie, wstała i wyszła. Czemeryński siedział jak przybity.
Pan Vogt właśnie dlatego może, iż panna go z góry traktowała i okazała się tak dumną, może też, że w istocie piękną była, nawet z tą swą dumą i chmurą na czole — wyszedł nią zachwycony, uścisnął Podkomorzego i oświadczył z zapałem nadzwyczajnym, iż nigdy w życiu tak pięknej i dystyngowanej osoby nie widział.
Pani St. Aubin pocichu odebrała instrukcye. Gdy wieczorem znalazły się same, zaczęła od pochwał p. Vogta.
— Trzeba mu oddać sprawiedliwość — rzekła — ma wiele fizyognomii, prezentuje się po dworsku i cale jest do rzeczy!
— Ty go chwalisz? — spytała marszcząca się samowolna zawsze sędzianka.
— Zmusza mnie do tego miłość prawdy. Znajduję go bardzo przystojnym.
Z założonemi na piersiach rękoma wysłuchała tłómaczenia Leonilla, potrząsnęła głową, stanęła naprzeciw Francuzki i odezwała się stanowczo:
— Moja St. Aubin, bądź zemną otwartą. Rozumiem, że cię o to proszono, abyś go forytowała, a to się na nic nie przyda. Znasz mnie, jestem strasznie uparta. Nie łatwo pokochałam, ale moja miłość wszelkie próby przetrwać gotowa.
Francuzka zmieszała się nieco.
— Widzisz serce moje — dodała — miłość a małżeństwo są to dwie rzeczy odrębne. Miłość czysta najpiękniejszą jest, gdy się w łzy rozpłynie, a — konieczność zmusza oddać rękę innemu — i — ostatecznie można być z tym kim innym prozaicznie szczęśliwą!
— A! rozśmiała się Leonilla — masz zawsze na swe posługi argumenta.
Potrząsnęła piękną główką.
— Zemną się to na nic nie zdało; ja jestem upartą: gdy raz kocham, to silnie i na wieki.
— A któż ci broni go kochać? — odpowiedziała St. Aubin, nosić go w sercu i pamięci, czasem mu nawet łzę poświęcić, a gdybyście się w życiu spotkać mieli.... Tu jakoś zamilkła zaturbowana.
Leonilla dumnie potrząsała główką.
— Wszystko to, wierzaj mi, nie dla mnie — odparła.
Francuzka próbowała nieśmiało z rzeczywistością pogodzić wychowankę, lecz się jej to nie udało. Leonilla w końcu i słuchać i mówić niechciała.
— Ma dużo charakteru ta dziewczyna! — szepnęła sobie, głową potrząsając Francuzica — lecz — powoli... ulegnie.
Lejtnant zaczął częściej bywać w domu; panna go zawsze przyjmowała jednakowo.
Sędzia zaklął bonę, aby stanowczy atak przypuściła do córki, poczem sam się z nią mówić wybierał. Tej rozmowy obawiał się i rad był ją odłożyć.
St. Aubin jednego wieczora powróciła do Niemca i jego apologii.
— Proszę cię, moja St. Aubin, na co ty daremnie się męczysz, usiłując mnie nawrócić, gdy wiesz, że z tego nic być nie może?
— Ja właśnie sądzę, że z tego koniecznie coś być powinno — zawołała Francuzka. Mam sobie do wyrzucenia doprawdy, że podałam rękę do tego waszego nieszczęsnego romansu; chciałabym złe naprawić!
— A! a! — uśmiechnęła się słodko Leonilla — tak już mówisz!
— Bom się przekonała, że z tego nic być nie może. Sędzia nienawidzi Hojskich, to są ludzie małej extrakcyi, drobna szlachta, podobno niemajętna. Sędzia jest w interesach — potrzebuje bogatego zięcia, któryby mu dopomógł ojczysty majątek utrzymać. Sas jest ogromnie bogaty i zakochany w tobie.
Leonilla wysłuchała cierpliwie.
— Moja St. Aubin — odezwała się obojętnie — czy wolisz, żebym ja przepadła raczej niż majątek?
Francuzka rzuciła sieją ściskać, protestując, że nikt nie powinien przepadać, że się do Niemca można przyzwyczaić — a ojca należało ratować.
Sędzianka coś na to odpowiedziała niewyraźnego, lecz w postaci jej i wejrzeniu tyle było energii, iż St. Aubin zwątpiła o sobie.
— Panie sędzio, szepnęła po cichu nazajutrz — niechaj pan sam mówi z córką. Ja już wyczerpałam wszystko.
— I cóż?
— Nie mogę jej ku niemu nakłonić, ma wstręt...
Czemeryński, który córkę kochał, czuł swą słabość dla niej, zawahał się z wystąpieniem, chciał jeszcze przodem wysłać sędzinę. Biedna jejmość pochwyciła go za kolana, potem siebie za głowę, zaczęła się modlić i wymawiać.
— Kochasiu, rybko moja złota, ja nie mogę! Ja nie do tego! Nie — to nad siły, nie potrafię.
Właśnie dnia tego nadbiegł Podkomorzy, nalegając, że Sas gwałtem chce słowa stanowczego i przygotował już do ojca sztafetę, że obiecuje wszystko czego zażądają od niego, byleby mu pannę dano. Czemeryński zwlekać już nie mógł. Po obiedzie ułożono tak, że się samnasam został z Leonillą. Panna może się nawet domyślała czegoś, nie skarżyła się jednak i nie uciekała.
— Moje ty najdroższe dziecko — począł ściskając ją ojciec, ty wiesz jak ja cię kocham, jak twojego szczęścia pragnę?
— Wiem, mój drogi tatku! — no o cóż to idzie, bo coś bardzo poczynasz seryo!
— Sprawa też seryo — rzekł sędzia: — Wiesz co mnie zdrowia i życia kosztują ci Hojscy — zbójcy i ujadacze. Strukczaszyc mi na karku siedzi, grożąc zabraniem trzech wiosek. Pieniędzy nie mam; on długi nabywa: wypędzi mnie z torbami.
Leonilla słuchała, nieokazując wzruszenia.
— Ty jedna, poczciwe moje dobre, kochane dziecię, ocalić mnie możesz!
— Ja? — szepnęła cicho córka.
— No — ty — ty — rzekł śpiesznie Czemeryński. — P. Lejtnant Vogt oświadcza się natarczywie o rękę twoją, gotów oczyścić majątek. Szaleje, kocha cię.
— A ja go cierpieć nie mogę — odezwała się Leonilla.
Odpowiedź była tak straszliwie stanowczą, że Czemeryński ręce załamał.
— Ja go cierpieć nie mogę! — powtórzyła. — Więc, czy tatko woli mnie stracić czy dwie wioski?
Pytanie to usłyszawszy, osłupiał sędzia.
— Mniejsza-by było o wioski, ale patrzajże kto je zagarnie — krzyknął. Niepoczciwy Strukczaszyc będzie tryumfował! On! wróg! a ja upokorzony, zwyciężony będę musiał uledz temu niegodziwcowi i zważ! pomyśl, kalkuluj!
Leonilla nie zdawała się czuć tak silnie tych następstw jak ojciec. Spuściła głowę tylko.
— Za tego Niemca ja wyjść nie mogę — dodała — nie mogę.
— Zgubisz więc mnie! — wołał sędzia.
— Chcesz, ojcze, żebym siebie zgubiła! — podchwyciła Leonilla.
Czemeryński zamilkł; spojrzał kwaśnie na córkę i zdziwił się, niewidząc na jej twarzy poruszenia, trwogi, — nic oprócz energii, której złamać się nie spodziewał.
— Więc o jedno cię proszę — zawołał — nie zrywaj, rozmyśl się, zostaw mnie i jemu nadzieję.
— Która się nie ziści — powtórzyła Leonilla, bo ja ojcu powiadam, że za niego nie pójdę nigdy, ani teraz, ani za lat dziesięć, choćby był dziesięć razy bogatszym, a nam jedne tylko Łopatyńce zostały.
— A może to być, że ci zbóje i ostatnią wieś zabiorą! — krzyknął sędzia.
Córka nic na to nie odpowiedziała; zbliżyła się tylko do ojca, objęła go za szyję — przytuliła się doń.
— Tatku, tak źle nie będzie — ja ci mówię — bądź spokojny.
— A zkądże ty możesz wiedzieć jaka się nam przyszłość gotuje!
— Ja? — mam przeczucia, tatku! Rozśmiała się smutnie.
Jeżeli Niemiec się chce przejechać w Kobryńskie? — któż mu broni?
A proszę się nie smucić! — proszę być wesołym! Pocałowała ojca raz jeszcze i — znikła.
Czemeryński stał i dumał.
— Płoche to, nierozważne! — sama nie wie co plecie, a uparta!!! Dziej się wola Boża! Niemca trzeba trzymać w odwodzie. Gwałtu jej zadawać, nie podobna.
Chociaż Francuzka, na stronę lejtnanta Vogta nawrócona, pilnowała teraz uczennicy swej, starając się o to, ażeby listów nie wysyłała, znalazła ją daleko przebieglejszą, niż się spodziewała.
Leonilla, jak tylko odkryła zmianę w swej nauczycielce, cofnęła jej swe zaufanie. O listach mowy nie było.
Śledząc po nocach, doszła Francuzka, że listy się pisywały, ale nie potrzebowano pośrednictwa jej do przesyłania.
Strwożyła się tem.
Jednej nocy, gdy sędzianka potajemnie wstała dla przygotowania korrespondencyi, St. Aubin weszła do niej w nocnym przyodziewku, chwytając ją na gorącym uczynku i poczynając wymówki, że już na wiarę nie zasługuje, kiedy się przed nią ukrywa.
Leonilla zasypała piaskiem poczęty list, wstała z uśmiechem od stolika, chowając papier za gors i odezwała się, wcale nie zmieszana tem nocnem najściem.
— Moja St. Aubin — jaka-bo ty jesteś dziwaczna! Wiem, żeś przestała lubić mojego ulubionego, że wolisz Niemca; nie chciałam ci czynić przykrości, a dla miłości twej i dla niczyjej w świecie ja serca zmienić nie mogę.
— Lecz, zlitujże się, co z tego będzie! — mnie uczynisz nieszczęśliwą, — ojca i matkę.
— Czem?
— Twoim uporem, moje dziecko! Sędzianka ruszyła ramionami.
— Kochana St. Aubin — dodała, patrzaj, że już po północy, idź spać, i bądź spokojną.
— Ale ja spokojną być nie mogę! — Leonilla ją uścisnęła:
— Weź kropli na uspokojenie — odezwała się — doprawdy nic ci innego poradzić nie umiem.
Francuzka, napróżno starając się wybadać, jakiemi drogami wychodziły listy, straciła jeszcze z pół godziny na rozmowie i odeszła z niczem.
Nie poznawała uczennicy. Leonilla była zawsze dosyć samowolną i obstającą przy swojem, ale zarazem kapryśną; tej mocy ducha, ani tej siły uczucia, nie domyślała się w niej nauczycielka.
— Otóż, jak to nigdy z dziećmi nic na żart robić nie można! — mówiła zmartwiona, kładąc się do snu. — Osoby dorosłe, rozumne, nie biorą tak zabawki do serca. — Jej nie można wybić z głowy dziecinnej rozrywki, na którą niepowinnam była pozwolić. — Nie umiałam się oprzeć.... Jakże to było zabawne — ta para zakochanych — a teraz!
Wyznać przed sędzią nie podobna było, srodze się nieobwiniając: p. St. Aubin musiała milczeć i przeklinała nieopatrzność własną.
Po długich namysłach, postanowiła chwycić się jeszcze jednego środka: napisać do pana Erazma, zaklinając go, aby biednego dziecięcia nieszczęśliwem nie czynił i sam dobrowolnie wyrzekł się wszelkich stosunków. W liście niezmiernie długim, poplątanym, wykrzykników i nawiasów pełnym, uwiadamiała go razem, że niezmiernie majętny młodzieniec o pannę się starał, miał rodziców za sobą i, bądźcobądź, Leonilla za niego wyjść musi.
Znając adres wileński pana Erazma, z pierwszej poczty skorzystała Francuzka, aby ten trzyarkuszowy list wyprawić. Zdawało się jej, że tem wszelkiemu złemu zaradzi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.