Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żebym był wiedział — pomyślał Podkomorzy w duchu — byłbym u niego pożyczył.
— Wiesz co? — dodał Czemeryński, niech się dzieje co chce. Dyabłu duszę zaprzedam — dam ziemię zabezcen innemu, byle nie on wziął. Zagrabi mnie — no, to umrę.
— Ale, co znowu! dajże pokój! — przerwał Podkomorzy — rada się jakaś znajdzie! Co u licha!
Zaczęli radzić. Na żaden sposób skutecznego a zarazem prędkiego środka wynaleźć nie było podobna. — Męczyli się cały dzień; Czemeryński ze złości i aprehensyi płakał.
— Słuchaj-no — rzekł nad wieczorem Podkomorzy — przychodzi mi coś na myśl, ale wstrętliwy środek, do kata.
— Cóż? zlituj się, niech będzie co chce; byle nie Hojski!
— Masz piękną i ślicznie wychowaną córkę; król ze dworem jest w Warszawie. Znam Niemca co mu się gwałtem chce wyjść jak Brühlowi na polskiego szlachcica. Gdyby go z sędzianką ożenić, danoby mu indigenat, ja w tem, a hultaj, bogaty, krezus, opłaci natychmiast długi.
— Jak się zowie? — zapytał Czemeryński.
— Vogt! — rzekł Podkomorzy.
— I krótko i kiepsko! — westchnął sędzia — ale co robić? Co za jeden?