Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

potany jakiś i smutny. Poszli zaraz na ustęp do kancellaryi.
Czemeryński nie mógł chwili strzymać z czem przyjechał. Podniósł obie ręce do góry i począł patetycznie:
— Przyjacielu jedyny, w którego najlepszem sercu zaufanie pokładam, oto przybywam do ciebie, na łono twe wylać strapienia moje. Źle zemną!
— Cóż ci jest? na Boga!
— Ten wróg, ten zajadły nieprzyjaciel, niesyty krwi mojej, ta żmija niegodziwa, ten niepoczciwy Hojski — zarzyna mnie!
Tchnął, pot z czoła ocierając.
— Patrzaj-że co się święci! — wołał sędzia, na jaką się rzucił sztukę, aby mnie zgubić! Kto z nas nie ma dłużników? hę?
— Pewnie! — westchnął Podkomorzy, który miał ich bardzo wiele — kto ich nie ma?
— Ten frant, zbójca nabywa moje skrypty! Usadził się na to, ażeby mnie z wiosek wysadzić, bodaj z Łopatycz nawet — rzekł, jęcząc, sędzia.
— A! to nie może być! — odparł zdziwiony Podkomorzy. — Maż on pieniądze?
— Sknera, skąpiec, zdzierca, lichwiarz, jakżeby ich nie miał? Tacy tylko ludzie jak on pieniądze mają! Ma! ma!
Westchnęli obaj unisono.