Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sąsiedzi
Tom I
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Był to dzień czerwcowy, wieczór spokojny a powietrze parne. Słońce zachodziło, jakby na słotę i burzę, bo pod niem widać było ciemne chmury, wychylające się już znad widnokręgu, pozarysowywane ostro, wspinające się do góry, światłem jaskrawem, jakby złotemi galonami, obramowane.
Wśród ciszy wieczoru drzewa stały jakby uśpione i zmęczone skwarem, tylko niekiedy przebiegał je jakiś dreszcz dziwny. Liście szeleściały żywo, i wnet wracały do dawnego spoczynku. W tej porze dnia zwykle i po dworach cicho jest a głucho, mało się co porusza. Ale tego wieczora niezwykły, gorączkowy ruch panował w Sierhinie u p. Strukczaszyca Hojskiego.
Zdala nawet przechodzący mógł poznać, iż się tu coś nadzwyczajnego wydarzyć musiało. Z folwarku do dworu, ze dworu na folwark biegali ciągle ludzie, jakby potraciwszy głowy, spotykając się i niewidząc, potrącając w drodze, zarzucając pytaniami, na które nie czekali odpowiedzi.
W ganku czasem ukazywali się: to ogromnego wzrostu mężczyzna w białym kitlu, podpasany skórzanym pasem, w którym łatwo było poznać Strukczaszyca — rzucał kilka wyrazów tonem nakazującym i znikał; to, w czepcu białym, jejmość, machająca rękami, załamująca dłonie i nawołująca sługi, poczem znikała natychmiast w głębi domu.
Kupka ludzi stała przy stajni, rozpowiadając coś żywo, ruchami okazując, jakby niedawno odbytą bójkę. To głosy się ożywiały i podnosiły z wrzawą, to znowu spojrzenie na dwór i obawa jakaś, a dawane znaki zmuszały do uciszenia i rozmowy na ucho. Całkiem jednak zaprzestać nie mogli ludzie wypytywać i rozpowiadać — bo widocznie jakaś, ich gorączka opanowała. Starsi chodzili, mrucząc i ściskając pięści; młodsi niemal porywali się do siebie, sprzeczki wiodąc.
Tymczasem ruch około starego dworu nie ustawał. Wyszedł z niego wąsaty ekonom z czapką pod pachą, jakby pijany, ocierając pot z czoła; westchnął i niemogąc iść dalej, przypadł zaraz w ganku na ławie, w postawie tak znękanego człowieka, jakby mu się największe nieszczęście trafiło. Siadłszy, patrzał przed się oczyma osłupiałemi, i raz poraz ciężko wzdychał, jęczał prawie.
Od stajni oczy kupki ludzi zwróciły się ku niemu; łokciami dawano sobie znaki, spoglądając na niego.
Chłopakowi kredensowemu z podgoloną głową ekonom kazał sobie wody podać, a gdy ten mu szklankę przyniósł, wychylił ją jak naparstek.
— Daj-bo karafkę! — mruknął.
Chłopiec, posłuszny, wyniósł spory kufel, który ekonom nalewając sobie chciwie, szklanka po szklance, wychylił prawie cały. Teraz dopiero zdawał się przychodzić do siebie, obejrzał się po odzieży, nieco pomiętej, ale całej, ręką powiódł po głowie i twarzy, przypatrując się dłoni, jakby na niej krwi szukał. Tej nie było; ale sińców kilka miał na czole ekonom, które mu znać dolegały, bo je pocierał.
Potem, oburącz na ławie się oparłszy, zapatrzony w podłogę, czas jakiś nieruchomy pozostał.
Nie widział nawet przesuwających się ciągle mężczyzn i kobiet, które zukosa, wymijając ławo, przypatrywały mu się.
Dobra chwila upłynęła tak, gdy, wprzódy już widziana w ganku kilkakrotnie, jejmość w białym czepcu znowu się w progu ukazała.
Była to kobieta lat średnich, słusznego dosyć wzrostu, silna, nie chuda ani otyła, twarzy ogorzałej i zarumienionej, której policzki czerwone żyłki jakby siatką okrywały — z nosem rzymskim, z oczyma bystremi czarnemi, — niegdyś pewnie piękna, dziś tylko odznaczająca się wyrazem energii i żywością wielką. Ubiór jej, acz bardzo staranny i czysty, niewykwintny był i starą skrojony modą. U pasa miała klucze, a u boku wielką kieszeń, w jaką czasem troskliwe gospodynie opatrywały się na kłębki, naparstek, nożyczki i niezbędne narzędzia do rozmaitych zajęć dnia powszedniego.
Kobieta wysunęła się ze drzwi, z oczyma zwróconemi ku folwarkowi, z widocznym zamiarem zawołania kogoś, gdy zobaczywszy pogrążonego w myślach ekonoma, zwróciła się, ręce załamując, ku niemu.
— Panie Morawiec! panie Morawiec, na rany Chrystusowe! — zawołała porywczo — jak waćpan mogłeś na to pozwolić?
Ekonom, który nadchodzącej ani postrzegł ani posłyszał, zerwał się jak ze snu przebudzony.
Ruch jego był tak gwałtowny, że ława zadygotała pod nim i opadła z hukiem. Osowiałe oczy zwrócił na pytającą.
Ręce złożył obie na piersiach i oczy zaczerwienione wzniósł ku oczekującej odpowiedzi.
— Niech mnie Bóg sądzi! zawołał głosem schrypłym i jęczącym, w którym czuć było, że się wprzód zmógł krzykiem nad siły — niech mnie Bóg sądzi! Co było począć? jak wpadły na nas te chamy, jak się to zwaliło, panicz chciał rozzbrajać i uspakajać, puścił się między bijących. Ja, trzymając go za poły, zaklinając, biegłem z nim, kroku nie ustępując. Chłopstwo się rozjadło, że już nikogo nie respektowało. Co się mnie dostało, i po łbie i po plecach, niech to będzie na chwałę Bożą, ja tego nie liczę. Wszak prawie na rękach, zasłaniając sobą, wyniosłem panicza.
Tu na chwilę umilkł, bo mu głosu zabrakło, zakaszlał się, ręką czoło osłonił.
— Paniczowi-bo w głowie było, że racyami chamów zreflektuje! Gdzie to kto słyszał! A prosiłem, a zaklinałem. — Nic nie pomogło, jak się uparł!
Wszakże to nie pierwszy raz na Osowcu do bójki przychodzi. Powtarza się to co roku, jak ludzie zapamiętają. Skosim my — napadają na nas Łopatyccy chłopi, skoszą oni — my musimy iść na nich, aby prejudykatu nie było.
Co ta dyferencya już krwi ludzkiej i zdrowia kosztuje, — na wołowej-by skórze nie spisał.
Słuchająca westchnęła silnie.
— Brat mój tego nie daruje! — odezwała się, nogą uderzając w podłogę.
Ekonom z głębi piersi jęk wydał stłumiony.
— Tak, bąknął — hm! obdukcyę sprowadzić! tak! i przyznać się, że chamy syna jegomościnego śmiały kijmi tłuc! Hm!
Mówili jeszcze, gdy, w białym kitlu, z podgoloną głową, z wąsem siwym sumiastym, z twarzą ogromną, surowego wyrazu, na progu ukazał się Strukczaszyc. Jejmość dała znak ekonomowi, który ku ławie się cofając, wyprostował się i przybrał minę smutną.
Strukczaszyc, w tej chwili wyglądający w istocie strasznym jak sędzia, z brwiami namarszczonemi, z ustami zaciśniętemi, nigdy pono nie miał fizyognomii łagodnej. Na posępnem tem obliczu, pofałdowanem brózdy głębokiemi, trudno sobie wesołość wyobrazić było. Natomiast straszny, groźny jakiś spokój, oznaka niezmiernej siły panowała na niej. Nawet gwałtowne wzruszenie, jakiego teraz doznawać musiał, nie zdołało zachwiać męztwem żelaznem tego człowieka.
Zbliżył się krokiem poważnym do Morawca, nie patrząc na siostrę, która się nieco wycofywała — i po chwilce namysłu, począł mówić głosem stłumionym, napozór spokojnym.
— Słuchaj, Morawiec — jak to było? mów świętą prawdę? — jak?
— Jaśnie wielmożny panie, wybuchnął ekonom. Panie Boże bądź świadkiem duszy mojej, ja, — ja nawet powiedzieć nie umiem jak to było. Chłopi Łopatyccy wpadli z kijmi, grabiami, kosami na naszych: nie pierwsza to i nie ostatnia bójka na Osowcu. Chamy, bywało, się poczubią, pokrwawią i — tyle. Panicz koniecznie chciał ich rozrywać i wstrzymywać. Gdzie to kto widział, jak się chłopstwo rozjuszy! Prosiłem, błagałem, uczepiłem się za poły — gdzie! ani słuchał. No — wpadliśmy wśród tych bestyi — a co mnie się dostało — co nieszczęśliwemu paniczowi, albo ja wiem! Dopiero gdy się p. Erazmowi noga powinęła na kępinie i padł, a te juchy z kijmi na niego siąść chciały, tom go sobą osłonił i prawie na rękach wyniósł.
Morawiec, któremu łzy z oczu ciekły, rozpłakał się na prawdę. Strukczaszyc słuchał blady, tylko mu usta coraz głębiej zapadały i pot z czoła ciekł. Nie odpowiadał nic.
— Był kto ze dworu? — spytał.
— A pewnie, że byli! Ekonoma Śliwkę sam widziałem jak rękami machając, poduszczał i żgał, a ten nikczemnik, smarkacz pisarz Bracki, chłopów prowadził.
Strukczaszycowi oczy błysnęły: nie powiedział nic; stał jak wkuty czas jakiś.
— Proszę jaśnie pana, wyrwał się Morawiec — ma być obdukcya, to niech będzie na mnie. Plecy mam całe zbite, sińce i guzy na głowie, a panicza do obdukcyi stawić, żeby ludzie gadali, iż go chłopi kijmi bili — to nie może być! to nie może być!
Strukczaszyc jeszcze stał niemy.
— Ja obdukcyi żadnej nie potrzebuję — rzekł powoli cedząc wyrazy. Erazm wpadł niepotrzebnie: jak człeka pies pokąsa, a pijany chłop pobije, nikt się nie skarży. To sprawa między mną a Łopatyczami, wpiszę się Czemeryńskim na rejestr. Odsłużemy inną porą — odsłu-że-my.
Siostra, słuchająca, na boku i ekonom — zadrżeli, gdy ich uszu doszło to — od-słu-że-my, bo stary pan wypowiedział ten wyraz z flegmą jakąś, tak straszliwą, tak groźną, iż krew się zdawała tryskać z każdej sylaby.
— Żadnej obdukcyi nie będzie — to domowa sprawa, ciszej dodał Strukczaszyc.
I spytał, poczekawszy nieco:
— Siano zabrali?
— Przeciągnęli na swój hrud, poza dyferencyę — rzekł cicho Morawiec.
— Wiele tam było ludzi? — badał dalej spokojnie Strukczaszyc.
— Kat ich policzy. Tam musieli być chyba nie sami Łopatyccy, ale z Wólki, z Kostużyna i Zabłocia, zamruczał Morawiec.
Strukczaszyc się zamyślił i obejrzał ku słońcu, które już było spuściło się za czarną chmur ławę. Gdzieniegdzie tylko, przez rozszarpane jej strzępy, blask się dobywał jaskrawy. U góry obłok siny piętrzył się zaokrąglonemi jakby pagórkami, których kształty szybko się mieniły. Popatrzywszy na chmurę, rzekł Strukczaszyc powolnie:
— Niéma co, trzeba na swojem postawić. — Hm? mocno się czujesz pobitym? możesz na koń siąść?
Morawiec się ruszył żwawo.
— A czemu nie. Co tam, pobity czy nie pobity. Jak trzeba to trzeba. — Niéma rady.
— Weź acan baryłkę wódki ze śpichrza — rozumiesz — rzekł spokojnie Strukczaszyc.
— Rozumiem.
— Ludzi zwołać do karczmy, co żyje. Co żyje, ciągnął dalej stary. Grabie, cepy, kosy niechaj zabiorą, kto ma. Ale żeby mi wyszli do nogi. Dać po kieliszku, dać po dwa, niechaj baryłkę wypiją. Zanosi się na burzę, tem lepiej; siano trzeba zabrać, bodaj w błoto je wmieścić, zniszczyć, ale dać im się niem cieszyć — nigdy w świecie! Cicho iść lasem i zaroślami, juści oni całą noc tam na straży stać nie będą. Jeśli stróże jacy się znajdą, powiązać, pokneblować i rzucić na błocie.
Morawiec ręką machnął, dając znać, że on to wszystko wie i rozumie.
— Toć to nie pierwszyzna — zamruczał.
Ruszył się natychmiast, spełniając rozkaz pana.
Strukczaszyc zadumał się i dodał wpółgłośno:
— Jak którego pobijecie — niéma co — żałować ich nie będziesz.
Morawiec pięść podniósł do góry, pokłonił się, i choć ruch dał mu uczuć ból w kościach, nie syknąwszy nawet, żwawo dosyć ku folwarkowi się posunął. Przed końcem rozmowy, panna Strukczaszanka weszła już była do pokoi. Na prawo z sieni, w obszernej izbie, którą zwykle zajmował syn gospodarza, pan Erazm, świecy jeszcze nie było. Dwoma oknami od dziedzińca wpadające światło oblewało ją szarym półmrokiem, który po kątach już się w zupełną ciemność zamienił. Pokój to był kawalerski, z łóżkiem skromnem bez pawilonu, naprzeciw okien, z szafą i kilku stołami, ze strzelbami i przyborami myśliwskiemi, rozwieszonemi na ścianach. Nad łóżkiem wisiała owalna blacha, z wizerunkiem Matki Bozkiej, z gromnicą wstążką przepasaną i palmą Kwietnej Niedzieli. Pod nią maleńki krucyfis rozciągał ramiona nad głowami. Na łóżku okrytem skórą łosią i kołdrą wełnianą, leżał, z rękami pod głowę podłożonemi, młody panicz, w którym się jeszcze widać burzyło wszystko, bo się rzucał niespokojnie.
Pocichu na palcach poczęła się zbliżać ku niemu jejmość, jakby go posądzała, że mógł usnąć.
Postrzegłszy, że się poruszał, zapytała:
— Nie śpisz.
— Ale, gdzie mnie tam do snu, — zawołał leżący — we mnie jeszcze wszystko kipi.
— A boli cię?
— E! to tam i mówić niéma o czem — odparł leżący. — Sam-em winien, a ludzie nic, bo im się bić mnie pewnie ani śniło, ani chciało — alem wpadł. — Nawet nie jestem pewnym czy rana na reku kosą przecięta, od cudzego człeka czy od swoich. Chciałem ich przywieśdź do rozumu.
— Ale także-boś się wdał — poczęła Strukczaszanka. — Po co ci się było w to mieszać? — Chłopy się coroku tam tłuką, to ich rzecz.
— No, co ciocia chce, nie mogłem wytrzymać, — żywo mówił leżący. Taką mam naturę, że na bójkę patrzeć z zimną krwią nie mogę. Po co się bić, na co, przecież gdzieś jest prawo, sąd, sprawiedliwość.
Tych wyrazów domawiał, gdy niespodzianie ojca stojącego z rękami w tył założonemi spostrzegł przed sobą. Zamilkł nagle.
Strukczaszyc zdawał się chcieć słuchać dalej. Ciotka cofnęła się zaraz do stolika, na którym leżały płatki w kilkoro poskładane i jakieś medykamenta.
Moment długi dosyć panowało milczenie.
Wtem stary, jakby na ostatnie wyrazy syna dłużnym był odpowiedź, zaczął zcicha, ze zwykłą sobie flegmą i udanym spokojem.
— A tak — tak, jest gdzieś prawo, sąd i sprawiedliwość. Musi gdzieś być. Niewątpliwie — tylko nie u nas. U nas zeszło na pięści i na to — kto kogo zmoże.
A juści sprawiedliwość gdzieś musi być, ale się pod te czasy schowała. Do sądu iść z panem sędzią Czemeryńskim, który ma i wiosek dużo i przyjaciół wielu, i kolligatów i potentatów za sobą, to jakby pieniądze w błoto wrzucać.
Ja z nim nie wygram nigdy, a dokuczać mu mogę zawsze i muszę. A no, muszę, wziąłby mi Osowiec, dalej zabrałby Gordziszcze i Kuliki i las, i wlazłby mi pod stodołę — na to niéma rady! Bronić się muszę!
— Ja-tam na te rzeczy, proszę ojca dobrodzieja, rzekł cicho Erazm, rozumu nie mam — ale....
— I, póki ja żyję, mieszać się też do tych spraw cale nie masz potrzeby. Po co? na co ci było leźć, palce kłaść między drzwi, — mówił Strukczaszyc — jak mnie na świecie nie stanie, rób sobie co zechcesz, lecz póki ja żyję, zostaw to mnie.
— Kiedyż-bo się tłukli, aż strach! począł Erazm.
— A tobie to co szkodziło że się oni tłukli? odparł zimno stary. — Niech się świat poleruje, niech się chamy za łeb wodzą, ażebyś ty miał poczciwą krew szlachecką rozlewać....
Zżymnął ramionami stary.
— Przecieć to ludzie — rzekł pocichu Erazm.
— Jacy ludzie? — przerwał Strukczaszyc nieco goręcej i splunął.
Odszedł kilka kroków zamyślony ku oknu. Korzystając z tego, ciotka się zbliżyła z namoczonym w winie płatkiem.
— Krew z rany nie płynie? — zapytała pocichu.
— Zdaje się, że nie — szepnął leżący.
— Ale na stłuczeniu trzeba płatek odmienić.
Zabierała się do tej operacyi, gdy, od okna się odwróciwszy, Strukczaszyc zapytał:
— Nie widziałeś, nie poznasz który cię-to kosą smagnął?
— Proszę ojca kochanego, począł ranny, ja-bo nawet nie wiem czy Łopatycki który, czy nasz. Rana nie głęboka; niéma o czem i mówić.
— Zawsze krew — odparł Strukczaszyc — a za krew i to jeszcze szlachecką, musi popłynąć krew. To nic nie pomoże.
Mówił to z flegmą, ale z taką stanowczością, że się nawet opierać mu nikt nie śmiał.
— O tem-bo niéma co i mówić — powtórzył cicho p. Erazm.
— Tak — ale ludzie widzieli i gadać będą — rzekł Strukczaszyc. Dziś tam w Łopatyczach wielki tryumf nad nami zapijać będą. Hm! hm! Śliwka dostanie konika w podarku, a Bracki pasik i sukno na kontusz. Ludzi popoją. Niech się cieszą — póki my za swoje nie oddamy.
Bo — oddamy, jak Bóg na niebie. Oddamy — rzekł Strukczaszyc.
Mrok był coraz gęstszy w izbie, lecz z dalekiej chmury na zachodzie poczynało błyskać i kiedyniekiedy blade światełko błyskawicy rozświecało izdebkę.
Panna Strukczaszanka, która i nie lubiła burzy i obawiała się jej, zażegnywała ją, pocichu coś szepcząc.
— Tego jeszcze brakło — odezwała się, żeby na noc burza przyszła.
— A, niech idzie! niech idzie. Ja jej rad jestem — rzekł, patrząc w okno Strukczaszyc.
— Co-bo panu bratu się stało! zdumiona przerwała, panna Strukczaszanka. Siano i na pokosach i w kopach.
— Niech je licho porwie — zawołał gospodarz. Co mi siano!
Było to tak niezrozumiałem dla siostry, że aż ramionami ruszyła.
— Dałbyś-bo brat pokój, licho wyzywać. To się nie godzi.
W tej chwili zagrzmiało w dali, Strukczaszyc ręce zatarł, a panna przeżegnała się.
— Ot lepiejbyś asińdźka poszła i kazała kadzie pod rynny popodstawiać na wodę deszczową, bo po tem będzie kweres o miękką wodę, a dziś ulewę nam Pan Bóg da, co się zowie.
— Co-bo pan brat prorokuje takie rzeczy. Może chmura przejść bokiem.
— Ja nie chcę żeby bokiem przechodziła, zakończył stary.
Wtem błyskawica jaśniejsza niż poprzednie rozświeciła nagle pokój cały, i prawie natychmiast rozległ się potężny łoskot piorunu.
W szyby okien poczynały bić ogromne krople deszczu, — ciężkie, zwiastujące nadchodzącą już ulewę, wicher i gromy.
Panna Strukczaszanka wychyliła się przez drzwi, wołając:
— Okiennice zamykać!
Strukczaszyc stał wprost zwrócony twarzą do okna i zdawał się lubować nadciągającą flagą, czego siostra zrozumieć nie mogła.
W podwórzu słychać już było, nagle szumieć poczynające, drzewa; wiatr się zerwał gwałtowny, okiennice stukały, krople spadały gęstsze coraz. Błysk za błyskiem gonił i grzmot za grzmotem.
W domu biegali wszyscy, zamykając drzwi, szrubując okiennice, znosząc pod dach co stało na dworze. Strukczaszanka modliła się; pan Erazm leżał ze spuszczoną głową; Strukczaszyc, dopóki okiennic nie pozamykano, wpatrywał się, z jakiemś ukontentowaniem, w nadciągającą szybko chmurę, z której już zaczynały lać deszczu potoki, pomieszanego z gradem. Na dachu słychać było stukot kulek lodowych, które w gonty uderzały.
Wniesiono światło i zadumany gospodarz od okna zwrócił się ku synowi, wejrzenie pełne czułości topiąc w milczącym chłopaku.
Pan Erazm zdawał się na łóżku spoczywać więcej przez posłuszeństwo niż z dobrej woli. Rękę miał jedną, wprawdzie obwiązaną, na płachtach trochę krwi przeciekającej widać było, był może potłuczony, — lecz w twarzy więcej niepokoju panowało niż cierpienia.
Chłopak był śliczny, trochę do ojca podobny, lecz twarz surowa Strukczaszyca w tej nowej transfiguracyi zyskała, wyszlachetniała, myślą jaśniejszą świeciła. Rysy też same delikatniejsze były, wyraz ich odmienny. Na twarzy ojca ponura i zamknięta w sobie energia pokrywała wszystko twardą jakąś, nieprzenikliwą zasłoną; u syna życie wewnętrzne tryskało oczyma, chciało się dobywać wargami, drgało we wszystkich muskułach ruchomego lica. Oprócz tego, że był pięknym, pan Erazm, miał w sobie coś szlachetnego, rycerskiego, i — cały kwitł młodością.
Można mieć lat dwadzieścia kilka i być starym, albo nie umieć nosić młodości; pan Erazm jeszcze miał jej tyle w sobie, iż ani mógł, ani-by potrafił ukryć życia które w nim wrzało.
Widocznie — przymusowy spokój teraźniejszy był sprawą ojca i skutkiem nakazu jego a prośb ciotki; gdyby nie to, Erazm-by był dawno zerwał się, i choć ruchem żywszym dogodził niepokojowi i niecierpliwości. Ale panna Blandyna, gdyż takie było imię Strukczaszanki, urodzonej w sam dzień tej patronki, dnia 21 Maja, — przymusiła siostrzeńca do leżenia, będąc pewną, iż to ranie było potrzebnem.
Strukczaszy też, niespokojny o syna, spoczynku tego wymagał.
Szczęściem owa rana w zamieszaniu kosą zadana, wcale ciężką nie była; trochę z niej krwi uszło, lecz skóra tylko była przecięta.
W pierwszej chwili chciano posłać po felczera do Kobrynia, na gubernię, ale pan Hojski, który z szablami miał nieraz do czynienia i ran się napatrzył, uznał, że się bez felczera obejść było można wyśmienicie. I jakkolwiek mu szło wielce o zdrowie syna, nie radby był felczera wzywał, aby historya owej bójki z chłopami się nie rozchodziła.
Postanowiono więc domowemi środkami dawać radę, a panna Blandyna upewniała, iż byle jej słuchano, przy pomocy plastra, który miała po nieboszczyku Strukczaszym, rana się pręciuchno zagoi.
Burza szalała na dworze; gospodarz, na chwilę tylko wyszedłszy popatrzeć na nią z ganku, powrócił i siadł przy synu, a Strukczaszanka odprawiała modlitwy. Z wieczerzą się musiano wstrzymać, gdyż w taką ulewę półmisków z kuchni do dworu nie było sposobu przenosić. Nikomu się też jeść nie chciało, oprócz może pana Erazma, a tego ciotka życzyła sobie skazać na dyetę.
Ulewa, w pierwszej chwili nadzwyczaj gwałtowna, zaczynała się już zmieniać w deszcz spokojny, ale nadzwyczaj rzęsisty. Pioruny, które zrazu jeden po drugim biły gdzieś w otaczające drzewa, kiedyniekiedy tylko padały i to coraz się oddalając. Chłopak z podgoloną głową przyszedł zapytać: czyby nie podawać wieczerzy? Strukczaszyc go zbył milczeniem, lecz konieckońców przynieść ją kazano na przeciwek do izby stołowej.
Wzburzony jeszcze Hojski jeść nie chciał, napił się wódki, chlebem zakąsił i nie tknął nic więcej. Strukczaszanka zjadła trochę kaszki na mleku i chciała nią nakarmić chorego, ale ten się dopomniał mięsa i na łóżku je zjadł z apetytem.
Po wieczerzy zwykle Strukczaszyc, chodząc po izbie jadalnej i bawialni, odmawiał pacierze. I tego dnia nie opuścił ich, lecz kończyły się one regularnie najpóźniej o jedenastej godzinie, poczem wołał chłopca, kazał sobie buty ściągać i szedł na spoczynek.
Tego dnia już blizko było dwunastej, a nieśpiąca panna Blandyna, która dla odmiany kompres nad drzemiącym siostrzeńcem czuwała, słyszała jeszcze brata chodzącego ciągle po pokojach.
Deszcz i burza już były zupełnie ustały, na podwórzu zaczynało się wyjaśniać i czarne tylko, porwane obłoki za chmurą uciekały na lasy; Strukczaszyc wyglądał oknami, wychodził na ganek, a spać się nie kładł.
Niecierpliwiło to siostrę, a choć wiedziała, że ze Strukczaszycem, gdy co wziął do serca, niepodobna było wygrać sprawy, postanowiła choć spróbować namówienia go do spoczynku.
Wyszła więc.
— Ale co-bo pan brat drepcze, drepcze! Kiedy już po północy, toż czas dawno spać.
— No, to asińdźka śpij! odparł stary — śpij! Czyż i nademną będziesz komenderować i przewodzić.
— Dajże mi pokój! —
Odwrócił się i na tem rozmowa i próba się skończyła.
Wistocie nie mógł położyć się pan Hojski dopóty, dopóki-by się z powrotem Morawca nie doczekał, bo na wychodnem mu szepnął, że o którejkolwiek porze powróci, żeby mu się natychmiast meldował.
Prawda, że od dworu w Sierhinie na łąkę Osowiecką, był dobry kawał drogi, a i siana też, tam gdzie wozy, konie ani woły, dla grzęzawicy, nie mogły wleźć, samotużkiem je ściągając, nie można było tak rychło zabrać.
Że noce w Czerwcu krótkie, już dobrze dnieć zaczynało i ptactwo się budziło, gdy nareszcie wśród ciszy wytężone ucho Strukczaszyca pochwyciło tentent konia zbliżającego się ku dworowi.
Ani chybi — musiał to być Morawiec. Gospodarz wyszedł z pośpiechem na ganek. U bramy już stary ekonom z konia zsiadał, a w brzasku dnia spostrzegłszy biały kitel pański, żwawo ku niemu śpieszył. Sama ta rzeźwość ekonoma dobrym była znakiem.
Strukczaszyc, mimo stojących od deszczu kałuży, zeszedł do połowy dziedzińca.
— A co? spytał.
— Wedle rozkazania! począł, kłaniając się Morawiec, od którego mocno wódkę czuć było.
Pan Hojski przystąpił bliżej.
— Była straż?
— A jakże i trzech stało, z których dwu leży: dostali dobrą pamiątkę i w kij ich powiązać kazałem. Trzeci, bestya, uciekł, com się bał, żeby gromady nie naprowadził; ale jak się burza rozpostarła — strach jak szalała; sądny dzień był na błocie; pioruny waliły tylko patrzeć kto żyw! Musiał gdzieś przyczepnąć. A my czasu nie marnowali, het siano zgarnęli i do wody, do prudu, w trzęsawicę.
— Już my z Osowca schodziliśmy, gdy gromada od Łopatycz poczęła biedz — a no, po harapie. Siana i źdźbła nie zostało.
— Ani im, ani nam! mruknął pan Hojski. A ludziom się dobrze dostało?
Morawiec głową pokiwał.
— Aby się wylizali — rzekł krótko.
— Weź sobie aśińdziej kasztanowatą — co zpod Sapieżanki — dodał pan Hojski.
Morawiec się do nóg pokłonił.
— O tem, co się z panem Erazmem stało, ani mrumru — rzekł Strukczaszyc. Będą gadać — powiedzieć — jakożywo, pisarz był Hryniewicz. Co to dziś?
Morawiec, który, w lepszym będąc humorze, przysłowia „niby“ używał — dodał żwawo:
— Niby czwartek.
— Czwartek — powtórzył Strukczaszyc. Już bądźcobądź, ja w tem, że pan Erazm w niedziele się pokaże w kościele, zdrów i rumiany. Tem im gęby zamaluje. Choćby trochę i pokawęczał, co robić. Zresztą zechcą pleść, niech plotą.
Dzień się już robił na dobre, Morawiec miał prawo do spoczynku, który się też i staremu panu należał, rozeszli się więc po cichu, właśnie gdy na folwarku dziewczęta do roboty już budzono.
Panna Blandyna, nie rozbierając się, z różańcem w ręku, spała w krześle, na najmniejszy szelest się zrywając i przysłuchując czy Erazm zasypia.
Ranny spał młodym snem, lecz niespokojnym, rzucając się, mówiąc przez sen, pokrzykując i wcale na rękę chorą niemając względu.
Po kilkakroć usiłowała dla kompres i przewiązania rany dobudzić się go ciotka, ale napróżno. Zaledwie na pół otworzywszy oczy, pan Erazm natychmiast je zamykał znowu i głośne chrapanie dowodziło, iż snu nadewszystko potrzebował.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.