Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Strukczaszyc, w tej chwili wyglądający w istocie strasznym jak sędzia, z brwiami namarszczonemi, z ustami zaciśniętemi, nigdy pono nie miał fizyognomii łagodnej. Na posępnem tem obliczu, pofałdowanem brózdy głębokiemi, trudno sobie wesołość wyobrazić było. Natomiast straszny, groźny jakiś spokój, oznaka niezmiernej siły panowała na niej. Nawet gwałtowne wzruszenie, jakiego teraz doznawać musiał, nie zdołało zachwiać męztwem żelaznem tego człowieka.
Zbliżył się krokiem poważnym do Morawca, nie patrząc na siostrę, która się nieco wycofywała — i po chwilce namysłu, począł mówić głosem stłumionym, napozór spokojnym.
— Słuchaj, Morawiec — jak to było? mów świętą prawdę? — jak?
— Jaśnie wielmożny panie, wybuchnął ekonom. Panie Boże bądź świadkiem duszy mojej, ja, — ja nawet powiedzieć nie umiem jak to było. Chłopi Łopatyccy wpadli z kijmi, grabiami, kosami na naszych: nie pierwsza to i nie ostatnia bójka na Osowcu. Chamy, bywało, się poczubią, pokrwawią i — tyle. Panicz koniecznie chciał ich rozrywać i wstrzymywać. Gdzie to kto widział, jak się chłopstwo rozjuszy! Prosiłem, błagałem, uczepiłem się za poły — gdzie! ani słuchał. No — wpadliśmy wśród tych bestyi — a co mnie się dostało — co nieszczęśliwemu paniczowi, albo ja wiem! Dopiero gdy się