Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

p. Erazmowi noga powinęła na kępinie i padł, a te juchy z kijmi na niego siąść chciały, tom go sobą osłonił i prawie na rękach wyniósł.
Morawiec, któremu łzy z oczu ciekły, rozpłakał się na prawdę. Strukczaszyc słuchał blady, tylko mu usta coraz głębiej zapadały i pot z czoła ciekł. Nie odpowiadał nic.
— Był kto ze dworu? — spytał.
— A pewnie, że byli! Ekonoma Śliwkę sam widziałem jak rękami machając, poduszczał i żgał, a ten nikczemnik, smarkacz pisarz Bracki, chłopów prowadził.
Strukczaszycowi oczy błysnęły: nie powiedział nic; stał jak wkuty czas jakiś.
— Proszę jaśnie pana, wyrwał się Morawiec — ma być obdukcya, to niech będzie na mnie. Plecy mam całe zbite, sińce i guzy na głowie, a panicza do obdukcyi stawić, żeby ludzie gadali, iż go chłopi kijmi bili — to nie może być! to nie może być!
Strukczaszyc jeszcze stał niemy.
— Ja obdukcyi żadnej nie potrzebuję — rzekł powoli cedząc wyrazy. Erazm wpadł niepotrzebnie: jak człeka pies pokąsa, a pijany chłop pobije, nikt się nie skarży. To sprawa między mną a Łopatyczami, wpiszę się Czemeryńskim na rejestr. Odsłużemy inną porą — odsłu-że-my.
Siostra, słuchająca, na boku i ekonom — zadrżeli, gdy ich uszu doszło to — od-słu-że-my, bo stary pan