Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sąsiedzi.pdf/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wypowiedział ten wyraz z flegmą jakąś, tak straszliwą, tak groźną, iż krew się zdawała tryskać z każdej sylaby.
— Żadnej obdukcyi nie będzie — to domowa sprawa, ciszej dodał Strukczaszyc.
I spytał: poczekawszy nieco:
— Siano zabrali?
— Przeciągnęli na swój hrud, poza dyferencyę — rzekł cicho Morawiec.
— Wiele tam było ludzi? — badał dalej spokojnie Strukczaszyc.
— Kat ich policzy. Tam musieli być chyba nie sami Łopatyccy, ale z Wólki, z Kostużyna i Zabłocia, zamruczał Morawiec.
Strukczaszyc się zamyślił i obejrzał ku słońcu, które już było spuściło się za czarną chmur ławę. Gdzieniegdzie tylko, przez rozszarpane jej strzępy, blask się dobywał jaskrawy. U góry obłok siny piętrzył się zaokrąglonemi jakby pagórkami, których kształty szybko się mieniły. Popatrzywszy na chmurę, rzekł Strukczaszyc powolnie:
— Niéma co, trzeba na swojem postawić. — Hm? mocno się czujesz pobitym? możesz na koń siąść?
Morawiec się ruszył żwawo.
— A czemu nie. Co tam, pobity czy nie pobity. Jak trzeba to trzeba. — Niéma rady.
— Weź acan baryłkę wódki ze śpichrza — rozumiesz — rzekł spokojnie Strukczaszyc.